Zbierałem się do tej książki kilkanaście lat, mimo że kupiłem ją natychmiast jak tylko ukazała się w księgarni. Nie ukrywam, byłem, że tak powiem, admiratorem Księdza - wystarczała mi lektura "Polskiego kształtu dialogu" wydanego w "drugim obiegu", na którą miałem jedną noc bo już w kolejce czekali następni. Ale wydawało mi się cokolwiek podejrzane wydanie biografii już w rok po jego śmierci. Wydawało mi się, że to będzie nie tyle biografia ile hagiografia. Nie mówiąc już o tym, że napisanie interesującej historii człowieka, którego życie pozbawione było spektakularnych zwrotów i wolne było od skandali, to jest naprawdę sztuka. Ale nie mam wątpliwości, że udała się ona Wojciechowi Bonowiczowi.
Cóż interesującego może być w życiu księdza i filozofa, życiu toczącym się utartymi koleinami, najpierw w rodzinie wiejskich nauczycieli w jakichś zapadłych wsiach a potem także w pozbawionym wstrząsów życiu seminarzysty i w końcu duchownego. Nie znaczy to oczywiście, że było ono różami usłane, ale czyje życie jest? Można powiedzieć, że kłody które Ksiądz musiał pokonać mieściły się w "średniej krajowej". Nie ma co ukrywać, swą rozpoznawalność zawdzięczał on aktywności medialnej, aktywność duszpasterska, nie oszukujmy się, miała lokalne znaczenie a publikacje, te które budziły ferment intelektualny, w dużej mierze miały ezoteryczny charakter i dotyczyły wąskich środowisk. Dzisiaj poglądy Księdza Profesora mają już tylko historyczne znaczenie. Kształtowały się w opozycji do filozofii marksistowskiej z jednej strony, z drugiej zaś zmagały się z syndromem oblężonej twierdzy, jaki dotknął Kościół w Polsce, który w walce o przetrwanie zamknął się na współczesne widzenie świata i okopał się na pozycjach tomizmu ale jednak potrafił zaakceptować poglądy, które w ówczesnej sytuacji równie dobrze mógł potraktować jako atak "V kolumny".
Zwrócenie uwagi na ten aspekt położenia Księdza, według mnie jest jednym z ciekawszych motywów przewijającym się przez książkę Wojciecha Bonowicza, któremu udało się trudne wątki filozoficzne pokazać "w wersji dla słabszych". Dzisiaj filozofia księdza Tischnera nie ma większego znaczenia, zamęt jaki wywołała - przecież nawet nie jakiś przesadnie wielki - ucichł i to, że Józef Tischner wychodził poza opłotki tomizmu ma mniej więcej takie samo znaczenie, jak to, że Adam Schaff był marksistowskim rewizjonistą (ktoś wie o co chodzi? - no właśnie!). Z perspektywy czasu okazało się to burzą w szklance wody. Co najwyżej do rozważenia jest wielkość szklanki i to czy woda, przy okazji się nie wylała.
Ksiądz w książce Bonowicza jest człowiekiem dialogu - ale nie ma skutku bez przyczyny. Jeśli jest dialog, to przed nim musiał istnieć spór, przedmiot dialogu - dialog jest tylko formą prowadzenia tego sporu, w którym każda ze stron broni swoich racji. Czy ksiądz Tischner wychodził z tych dyskusji zwycięsko? - nie wiem. Także i Autor ma chyba co do tego wątpliwości bo oceniając jego dzieła wielokrotnie da się wyczuć rezerwę. Ale nie da się zaprzeczyć, że Ksiądz był otwarty na człowieka, na człowieka skrzywdzonego i którego godność została poniżona co w latach PRL-u miało olbrzymie znaczenie, a jeszcze większe publiczna rozprawa z podwalinami systemu. Ale okazało się po przełomie 89' roku, że takich ludzi nie brak i dzisiaj, a jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że autor "Polskiego kształtu dialogu" potrafił odnaleźć się w realiach XXI wieku. Mimo swej otwartości był człowiekiem swoich czasów, przemiany, także przemiany ludzkich postaw zaskoczyły go i okazał się wobec nich naiwnie zaangażowany.
Wojciech Bonowicz nie omija tej rafy, na którą się natknął Ksiądz ale miałem w tej mierze duże poczucie niedosytu. Jak to się, w gruncie rzeczy stało, że Ksiądz Profesor stał się człowiekiem środowiska "Gazety Wyborczej", Kongresu Liberalno-Demokratycznego i Unii Wolności? Wszak nie były to środowiska ludzi pokrzywdzonych przez nową rzeczywistość i los ale kręgi pretendujące do statusu jej beneficjentów - to jednak coś innego niż otwarty, intelektualny katolicyzm "Tygodnika Powszechnego" i "Znaku". Wiadomo, że zaważyły na ty tym osobiste sympatie ale nie ma co ukrywać, to mało satysfakcjonujące wyjaśnienie. Jakim cudem udało się księdzu Tischnerowi pogodzić choćby podziw dla postawy "Ognia" i to mimo olbrzymiej kontrowersyjności jego działalności z niechęcią wobec dekomunizacji? Jak mógł postawić tak fatalną diagnozę społeczną jaką było jego osławione "homo sovieticus". Osobiste sympatie, polityczne zacietrzewienie, intelektualna pycha, emocje - tego nie ma oczywiście w książce Wojciecha Bonowicza. Wydaje mi się, że pozostawia on czytelnikowi wolne pole do domysłu. Ale powiedziałbym, że przemilczenie tej kwestii jest znamienne, wszakże nie od dzisiaj wiadomo, że brak odpowiedzi też jest odpowiedzią.
Cóż interesującego może być w życiu księdza i filozofa, życiu toczącym się utartymi koleinami, najpierw w rodzinie wiejskich nauczycieli w jakichś zapadłych wsiach a potem także w pozbawionym wstrząsów życiu seminarzysty i w końcu duchownego. Nie znaczy to oczywiście, że było ono różami usłane, ale czyje życie jest? Można powiedzieć, że kłody które Ksiądz musiał pokonać mieściły się w "średniej krajowej". Nie ma co ukrywać, swą rozpoznawalność zawdzięczał on aktywności medialnej, aktywność duszpasterska, nie oszukujmy się, miała lokalne znaczenie a publikacje, te które budziły ferment intelektualny, w dużej mierze miały ezoteryczny charakter i dotyczyły wąskich środowisk. Dzisiaj poglądy Księdza Profesora mają już tylko historyczne znaczenie. Kształtowały się w opozycji do filozofii marksistowskiej z jednej strony, z drugiej zaś zmagały się z syndromem oblężonej twierdzy, jaki dotknął Kościół w Polsce, który w walce o przetrwanie zamknął się na współczesne widzenie świata i okopał się na pozycjach tomizmu ale jednak potrafił zaakceptować poglądy, które w ówczesnej sytuacji równie dobrze mógł potraktować jako atak "V kolumny".
Zwrócenie uwagi na ten aspekt położenia Księdza, według mnie jest jednym z ciekawszych motywów przewijającym się przez książkę Wojciecha Bonowicza, któremu udało się trudne wątki filozoficzne pokazać "w wersji dla słabszych". Dzisiaj filozofia księdza Tischnera nie ma większego znaczenia, zamęt jaki wywołała - przecież nawet nie jakiś przesadnie wielki - ucichł i to, że Józef Tischner wychodził poza opłotki tomizmu ma mniej więcej takie samo znaczenie, jak to, że Adam Schaff był marksistowskim rewizjonistą (ktoś wie o co chodzi? - no właśnie!). Z perspektywy czasu okazało się to burzą w szklance wody. Co najwyżej do rozważenia jest wielkość szklanki i to czy woda, przy okazji się nie wylała.
Ksiądz w książce Bonowicza jest człowiekiem dialogu - ale nie ma skutku bez przyczyny. Jeśli jest dialog, to przed nim musiał istnieć spór, przedmiot dialogu - dialog jest tylko formą prowadzenia tego sporu, w którym każda ze stron broni swoich racji. Czy ksiądz Tischner wychodził z tych dyskusji zwycięsko? - nie wiem. Także i Autor ma chyba co do tego wątpliwości bo oceniając jego dzieła wielokrotnie da się wyczuć rezerwę. Ale nie da się zaprzeczyć, że Ksiądz był otwarty na człowieka, na człowieka skrzywdzonego i którego godność została poniżona co w latach PRL-u miało olbrzymie znaczenie, a jeszcze większe publiczna rozprawa z podwalinami systemu. Ale okazało się po przełomie 89' roku, że takich ludzi nie brak i dzisiaj, a jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że autor "Polskiego kształtu dialogu" potrafił odnaleźć się w realiach XXI wieku. Mimo swej otwartości był człowiekiem swoich czasów, przemiany, także przemiany ludzkich postaw zaskoczyły go i okazał się wobec nich naiwnie zaangażowany.
Wojciech Bonowicz nie omija tej rafy, na którą się natknął Ksiądz ale miałem w tej mierze duże poczucie niedosytu. Jak to się, w gruncie rzeczy stało, że Ksiądz Profesor stał się człowiekiem środowiska "Gazety Wyborczej", Kongresu Liberalno-Demokratycznego i Unii Wolności? Wszak nie były to środowiska ludzi pokrzywdzonych przez nową rzeczywistość i los ale kręgi pretendujące do statusu jej beneficjentów - to jednak coś innego niż otwarty, intelektualny katolicyzm "Tygodnika Powszechnego" i "Znaku". Wiadomo, że zaważyły na ty tym osobiste sympatie ale nie ma co ukrywać, to mało satysfakcjonujące wyjaśnienie. Jakim cudem udało się księdzu Tischnerowi pogodzić choćby podziw dla postawy "Ognia" i to mimo olbrzymiej kontrowersyjności jego działalności z niechęcią wobec dekomunizacji? Jak mógł postawić tak fatalną diagnozę społeczną jaką było jego osławione "homo sovieticus". Osobiste sympatie, polityczne zacietrzewienie, intelektualna pycha, emocje - tego nie ma oczywiście w książce Wojciecha Bonowicza. Wydaje mi się, że pozostawia on czytelnikowi wolne pole do domysłu. Ale powiedziałbym, że przemilczenie tej kwestii jest znamienne, wszakże nie od dzisiaj wiadomo, że brak odpowiedzi też jest odpowiedzią.
Z dużym zainteresowaniem przeczytałam post.
OdpowiedzUsuńNie znam filozofii ks. Tischnera i również nie poznałam go jako kapłana choćby głoszącego homilie, a jeżeli coś wiem to po łebkach stąd nie kusiłabym się nawet na zbieranie głosu.
Ale zgodziłabym się z Twoim ostatnim zdaniem....
Myślę, że życie "towarzyskie" i medialne osób duchownych połączone z wchodzeniem w głębokie kontakty z elitami świeckimi mają ujemny wpływ na księży a czasem nawet i biskupów. Taki duchowny przestaje być pokorny wobec Boga a i wobec ludzi.
Nie doszukiwałbym się winy w mediach, jeśli już to w samym człowieku ale zgadzam się z tym, że możliwość zaprezentowania się przed milionami ludzi sprawia, że wiele osób zaczyna myśleć, że są kimś nadzwyczajnym i to co mają do powiedzenia ludziom jest ważne i jedynie słuszne. Ludzie Kościoła okazuje się, nie są w tej mierze wyjątkiem, niestety.
UsuńAch, nie. Akurat w tym przypadku do mediów nic nie mam. Natomiast druga część Twojej odpowiedzi jest adekwatna z moim osądem.
UsuńJak miło wiedzieć, że ktoś się ze mną zgadza :-)
Usuń