Nie będę ukrywał, mój zachwyt nad "Hobbitem" i "Władcą pierścieni" z wiekiem osłabł, trudno zresztą by taki "stary koń" jak ja ciągle zachwycał się baśniami, nawet w takim rozmachu z jakim z jakim stworzył je Tolkien. Ale pozostały ciągle urokliwymi powieściami o przyjaźni, wytrwałości, odwadze i poświęceniu równie dobrymi dla "młodszej młodzieży", jak i dla dorosłych, w których drzemią jeszcze resztki chłopca marzącego o przygodach i kiedy jakiś czas temu czytałem "Hobbita" synowi, okazało się, że upływ lat nie miał dla powieści żadnego znaczenia i książka działa na wyobraźnię także w wieku XXI, w erze iphone'ów i "strzelanek".
Książka Carpentera jest dla takich czytelników, którzy powieści o Śródziemiu wspominają z sentymentem i nie mają wielkiego pojęcia o ich autorze. Ja wiedziałem o nim tylko tyle, że był przyjacielem C. S. Lewisa ale jakoś przestało mi to wystarczać. Jeśli więc oczekuje się czegoś więcej niż w wikipedii a jednocześnie chce się uniknąć naukowej kolubryny, to książka jest akurat. Nie bez znaczenia jest zapewne i jej styl (a może jest to zasługa tłumaczki Agnieszki Sylwanowicz), sprawiający, że książka nie nuży, choć na pierwszy rzut oka miała by prawo.
Cóż może być bowiem interesującego w życiu oksfordzkiego profesora staroangielskiej literatury, specjalisty od dzieł, których istnienia nawet nie podejrzewamy, może poza "Opowieściami kanterberyjskimi", "Beowulfem" i opowieściami arturiańskimi. Żadnych ekscesów, skandali i romansów. Jedna żona - kobieta, w której kochał się od młodzieńczych lat. Nawet jego udział w wojnie (pierwszej) nie jest zbyt efektowny, parę dni na froncie i kolejne pobyty w szpitalach, żeby chociaż był ranny. Tak, zdecydowanie pierwszorzędny materiał na nudę. I jeszcze to hobby Tolkiena. Pomyśleć tylko, dorosły, poważny, żonaty i dzieciaty człowiek, profesor jednego z najsłynniejszych uniwersytetów świata, zajmuje się tworzeniem własnej, jak to określa Carpenter, mitologii. Tworzeniem nowego, wymyślonego od początku do końca świata. Nie do pomyślenia. Czemu ma to służyć? Oderwaniu się od rzeczywistości od pracy, od rodziny? Ileż tu pary poszło w gwizdek, na wymyślanie jakiegoś języka, którym mają posługiwać się bohaterowie książki, na wyjaśnianie "historycznych" szczegółów, świata w którym żyją.
To jest właśnie w dziele Tolkiena fascynujące, stworzenie kompletnego, nowego świata, w którym liczą najmniejsze drobiazgi. Owszem, można w nim znaleźć przebłyski realnego świata i średniowiecznej literatury ale w żaden sposób nie umniejsza to oryginalności dzieła jego życia. Oczywiście nie mogło w biografii zabraknąć historii tworzenia dzieła życia Tolkiena i jasne się staje skąd wzięła się taka różnica jakościowa pomiędzy "Władcą pierścieni" a innymi książkami fantasy.
Jest oczywiste, że Carpenter darzy swego bohatera sympatią (co najmniej) bo da się wyczuć, że dostrzegając u niego skazy, to choć je wskazuje, niespecjalnie je drąży, jakby z obawy, że mogą wyjść na jaw nieprzyjemne cechy charakteru. "Miękko" zarysowane zostało jego życie rodzinne, choć z biografii jasno wynika, że dla żony Tolkiena było ono dalekie od ideału, podobnie Carpenter nie rozdrapuje ran związanych z ochłodzeniem się przyjaźni z C. S. Lewisem. Ale być może to taka autorska maniera bo bez wielkich emocji opisuje też nie najłatwiejsze dzieciństwo i młodość Tolkiena, pozostającego w gruncie rzeczy na łasce obcych mu ludzi.
Pewnie tolkienolog mógłby być nieusatysfakcjonowany biografią Carpentera ale dla mnie jako dla laika jego książka jest akurat.
Cóż może być bowiem interesującego w życiu oksfordzkiego profesora staroangielskiej literatury, specjalisty od dzieł, których istnienia nawet nie podejrzewamy, może poza "Opowieściami kanterberyjskimi", "Beowulfem" i opowieściami arturiańskimi. Żadnych ekscesów, skandali i romansów. Jedna żona - kobieta, w której kochał się od młodzieńczych lat. Nawet jego udział w wojnie (pierwszej) nie jest zbyt efektowny, parę dni na froncie i kolejne pobyty w szpitalach, żeby chociaż był ranny. Tak, zdecydowanie pierwszorzędny materiał na nudę. I jeszcze to hobby Tolkiena. Pomyśleć tylko, dorosły, poważny, żonaty i dzieciaty człowiek, profesor jednego z najsłynniejszych uniwersytetów świata, zajmuje się tworzeniem własnej, jak to określa Carpenter, mitologii. Tworzeniem nowego, wymyślonego od początku do końca świata. Nie do pomyślenia. Czemu ma to służyć? Oderwaniu się od rzeczywistości od pracy, od rodziny? Ileż tu pary poszło w gwizdek, na wymyślanie jakiegoś języka, którym mają posługiwać się bohaterowie książki, na wyjaśnianie "historycznych" szczegółów, świata w którym żyją.
To jest właśnie w dziele Tolkiena fascynujące, stworzenie kompletnego, nowego świata, w którym liczą najmniejsze drobiazgi. Owszem, można w nim znaleźć przebłyski realnego świata i średniowiecznej literatury ale w żaden sposób nie umniejsza to oryginalności dzieła jego życia. Oczywiście nie mogło w biografii zabraknąć historii tworzenia dzieła życia Tolkiena i jasne się staje skąd wzięła się taka różnica jakościowa pomiędzy "Władcą pierścieni" a innymi książkami fantasy.
Jest oczywiste, że Carpenter darzy swego bohatera sympatią (co najmniej) bo da się wyczuć, że dostrzegając u niego skazy, to choć je wskazuje, niespecjalnie je drąży, jakby z obawy, że mogą wyjść na jaw nieprzyjemne cechy charakteru. "Miękko" zarysowane zostało jego życie rodzinne, choć z biografii jasno wynika, że dla żony Tolkiena było ono dalekie od ideału, podobnie Carpenter nie rozdrapuje ran związanych z ochłodzeniem się przyjaźni z C. S. Lewisem. Ale być może to taka autorska maniera bo bez wielkich emocji opisuje też nie najłatwiejsze dzieciństwo i młodość Tolkiena, pozostającego w gruncie rzeczy na łasce obcych mu ludzi.
Pewnie tolkienolog mógłby być nieusatysfakcjonowany biografią Carpentera ale dla mnie jako dla laika jego książka jest akurat.
Po biografie pisarzy nie sięgam niemal wcale, ale dla Tolkiena mógłbym zrobić wyjątek. Ze względu na sentyment właśnie - "Władca Pierścieni" był dla mnie (jak i dla wielu) wstępem do świata fantastyki i nadal pozostaje jedną z książek, które najintensywniej pobudzały moją wyobraźnię - oraz na filologiczno-angielskie powinowactwo. Beowulfa czytałem na studiach, nie wiedząc o fascynacji Tolkiena, ale i bez tego od razu mi się skojarzenia nasuwały - choć głównie z "Silmarillionem".
OdpowiedzUsuń"Silmarillion" przewija się przez znaczną część biografii. Miałem wrażenie, że Tolkien traktował tę książkę równie poważnie co "Władcę Pierścieni" ale chyba tylko on. Dla wydawców była to w gruncie rzeczy transakcja wiązana.
Usuńcudownie mi było czytać tę książkę
OdpowiedzUsuńNaprawdę? Owszem, jest dobrze napisana ale żeby zaraz cudownie?!
UsuńPo prostu mnie ciągle mało Tolkiena i akurat w dobry czas się wstrzeliłam, wiosna się budziła, tak hobbicio mi było, jakby wystarczyło wskoczyć na statek i pożeglować do Valinoru. Mało mi Śródziemia. Nie mówię, że nic mnie nie bulwersowało, ale po prostu lubię biografie z W>AB.
UsuńI wszystko jasne :-). Do WAB-u nie jestem specjalnie przywiązany ale trzeba oddać im sprawiedliwość, że od strony technicznej, że tak powiem, prezentują się naprawdę dobrze.
UsuńTeż nie kupuję książek tylko dla wydawnictwa, ale WABu biografie swego czasu zbierałam, ciągle, w większości, czekają na przeczytanie :(
UsuńMieli kiedyś dobrą serię "Fortuna i fatum". Chyba już się skończyła, co prawda nie obyło się bez wpadek ale jednak szkoda, że jej nie kontynuują, tak jakby zabrakło wybitnych jednostek o ciekawym życiorysie.
UsuńJedną z ostatnich jakie mam to biografia Piłata, ale faktycznie chyba nic nowego nie wychodzi już
OdpowiedzUsuńZabrakło ciekawych jednostek :-) i pewnie zemścił się dobór biografii.
Usuń