Współczesnego czytelnika powieść Mary Wollstonecraft Shelley w pierwszej chwili może trochę śmieszyć, trochę irytować. Lepiej też nie zakładać, że będziemy mieli do czynienia z żelazną logiką i konsekwencją fabuły. Po prostu trzeba wziąć dużą poprawkę na fakt, że książka ma już 200 lat i pisana jest w dobie romantyzmu, co oznacza, że zachowania jej bohaterów znacząco odstają od tego, czego dzisiaj od nich byśmy oczekiwali.
Zarówno Robert Walton, jak i Wiktor Frankenstein, te dwie bliźniacze dusze, teraz już by się nie "wybronili", zwłaszcza tytułowy bohater z jego krokodylimi łzami i jeremiadami. W sumie dziwna sprawa, bo przecież gender jest w natarciu, a oczekuje się od mężczyzny by zachowywał się jak facet a nie baba (swoją drogą, cóż to za przeżytek!), tymczasem Frankenstein ucieka od odpowiedzialności za własne czyny roztaczając przed czytelnikami zasłonę dymną, która jednak zupełnie dzisiaj zawodzi i wywiera efekt odwrotny od zamierzonego.
To nie jest żaden Prometeusz, jak chciała Wollstonecraft Shelley, to uczeń czarnoksiężnika, który wyzwolił moce, nad którymi nie potrafił zapanować i który nie miał pojęcia o konsekwencjach swoich działań. Nawet nie próbował nad tymi mocami zapanować, uciekając od odpowiedzialności przestraszony efektem swoich czynów. Odpowiedzialność za niego ponoszą inni. Tak kończy się zabawa człowieka w Pana Boga. W sumie nic nowego, już przecież starożytni Grecy znali grzech hybris. Tu już się kończy śmieszność powieści i irytacja czytelnika. Przechodzi się na grunt zaskakująco aktualny i jak najbardziej poważny. To już nie jest tylko powieść grozy "z myszką" ale książka dająca asumpt do refleksji nad ludzkim pożądaniem władzy nad życiem i śmiercią a wizja współczesnego Wiktora Frankensteina i jego tworu nie jest już jakąś totalną abstrakcją.
Czasy się zmieniły i zmieniło się postrzeganie świata. Dzisiaj jasne jest dla każdego, że jedyną "winą" tworu Frankensteina jest jego odstręczająca powierzchowność (którą zawdzięczał swemu twórcy) i pragnienie bycia kochanym. To sprawia, że paradoksalnie budzi, może nie tyle sympatię, o co byłoby trudno, ale jakiś rodzaj zrozumienia (co nie znaczy usprawiedliwienia) większy niż w stosunku do Wiktora. Cóż bowiem jest złego w pragnieniu bliskości z drugim człowiekiem? Jego czyny są tylko konsekwencją działań i zaniechań Wiktora, przez którego został porzucony i pozostawiony samemu sobie. Morderstwa są krzykiem rozpaczy, bo nie widzi innej drogi dla osiągnięcia celu jak tylko przemoc, nie przewidział jednak, że trafił na wyjątkowo nieempatycznego przeciwnika. Trzeba wziąć też poprawkę, iż jest "moralnym samoukiem", nie ma przecież przewodnika, nauczyciela, mentora a jego edukacja opiera się na "podglądactwie", nie ma więc podstaw do tego by oczekiwać od niego przestrzegania reguł obowiązujących w społeczeństwie. Czy zresztą społeczeństwo wyrzucając kogoś poza nawias, ma prawo oczekiwać by ten ktoś stosował się do reguł rządzących tym społeczeństwem?
Można powiedzieć, utrzymując się w tak modnej dzisiaj konwencji, że "Frankenstein" jest powieścią o stosunku do "Innego", odrzuconego tylko z powodu swojej powierzchowności, która przecież nie była od niego zależna. Poczucie niesprawiedliwości sytuacji, w jakiej się znalazł z nie swojej przecież winy wydaje się oczywiste. Ale to chyba jednak nie taka prosta sprawa. Tak jak "Inny" ma prawo do "wolności do" i "wolności od" tak analogiczne prawa przysługują pozostałym członkom społeczności, w ramach której chce funkcjonować. Trudno sensownie uzasadnić wyższość prawa jednostki nad prawem zbiorowości, na którą składają się przecież jednostki. Nie uzasadnia tego nawet imperatyw kategoryczny Kanta, tak wydawałoby się, głęboko humanistyczna reguła. To kwestia takiej lub innej umowy społecznej, tak różnej jak różne są społeczeństwa.
Wychodzi więc na to, że jeśli dłużej się nad tym zastanowić, to tym bardziej czytelnik upewnia się w przekonaniu, że powieść, którą 200 lat temu popełniła młodziutka panienka nie jest tylko naiwną ramotką, nie wiedzieć czemu zaliczaną do kanonu literatury światowej. Polecam!
Wychodzi więc na to, że jeśli dłużej się nad tym zastanowić, to tym bardziej czytelnik upewnia się w przekonaniu, że powieść, którą 200 lat temu popełniła młodziutka panienka nie jest tylko naiwną ramotką, nie wiedzieć czemu zaliczaną do kanonu literatury światowej. Polecam!
Kolejna klasyczna pozycja, której nie czytałam. W ubiegłym roku pod wpływem wyrzutów sumienia wypożyczyłam nawet "Frankensteina" z biblioteki, ale nie zdzierżyłam stylu autorki i poprzestałam dosłownie na kilkunastu stronach. Czy dalej jest tak samo drętwo jak na początku?:)
OdpowiedzUsuńDoceniam natomiast sam pomysł. I dodam niezupełnie na temat, że naprawdę świetny jest wątek doktora Frankensteina i jego, hmmm, stworów, w serialu "Penny Dreadful". Historia jednego z nich (the Creature/Caliban/John Clare - posługiwał się różnymi imionami) doskonale obrazuje to, o czym piszesz - sytuację innego i obcego w społeczeństwie, które widzi w nim tylko potwora. Tymczasem ten potwór kocha poezję i niekiedy postępuje bardziej humanitarnie niż niejeden normalny człowiek... Ostatni odcinek ukazał się dwa lata temu, a ja do dziś zachwycam się rolą Rory'ego Kinneara i chwalę ją gdzie tylko mogę. Stąd ta dygresja:).
Mnie nie tyle wydawało się to drętwe ile, jak wspomniałem, irytujące ale z czasem idea, która kryje się za narracją przeważyła (w moim przypadku). Dygresję jak najbardziej rozumiem, bo chociaż serialu nie oglądałem, to trafiłem niedawno na "Młodego Frankensteina" i po książkę sięgnąłem po filmie Brooksa.
UsuńMusi być coś wyjątkowego w tej powieści, skoro zainspirowała tylu twórców, może więc kiedyś zrobię do niej drugie podejście. Jest tyle kanonicznych książek, których jeszcze nie zdążyłam przeczytać... A do wielu czytanych dawno temu powinnam chyba powrócić. Sama już nie wiem, co mam czytać. Chciałoby się wszystko, ale czasu brak, zwłaszcza kiedy trwa mundial:).
UsuńOd czasów licealnych nie zdołałem jeszcze przeczytać kanonu literatury światowej - trzymam się głównie jego i jego poboczy, wycieczki w stronę współczesnych bestsellerów kończyły się "średnio". A że mundial jest złodziejem czasu to fakt, męczę się teraz nad "Kordzikiem" trzeci dzień i końca nie widać choć normalnie zająłby mi pewnie 1-2 wieczory, ale co tam, w końcu to raz na cztery lata :-)
UsuńA czy to nie jest czasem aby tak, że jeśli coś przez te 200 lat lub więcej w rzeczonym kanonie się utrzymało, to jednak jest coś na rzeczy? ;)
OdpowiedzUsuńOczywiście, o tym właśnie jest mój wpis :-)
Usuń