Hans Castorp przyjechał tam w odwiedziny do swego kuzyna na trzy tygodnie - został siedem lat i gdyby nie wojna, zostałby pewnie dłużej, a skoro tak, to rzeczywiście mogłoby się wydawać, że Międzynarodowe Sanatorium "Berhof" w Davos to czarodziejskie miejsce, jak sugeruje sam tytuł powieści Manna ale moim zdaniem, to nieporozumienie.
Jednak "Berghof" jest tylko miejscem takim jak każde inne i nie ma w sobie niczego nadzwyczajnego może oprócz tego, że położony jest wysoko w górach, i na dobrą sprawę nawet nie wiadomo, czy klimat jaki tam panuje ma tak dobroczynne właściwości jak zapewniają foldery reklamowe sanatorium bo pacjenci padają tu jak muchy i nie jest wykluczone, że przypadki wyzdrowień, które mają miejsce "tu na górze" nie miałyby miejsca także "tam na dole". Czarodziejską górę tworzą od początku do końca ludzie; personel który stworzył reguły obowiązujące w sanatorium i pilnuje ich przestrzegania oraz goście, którzy się im z mniejszą lub większą skrupulatnością podporządkowują.
W gruncie rzeczy mamy do czynienia z oszustwem i mistyfikacją, w której pacjenci mieszkają "tuż obok konających i największego cierpienia i męki", lecz są oszczędzani i chronieni, by "broń Boże z tym wszystkim się nie zetknęli i nic z tego nie zobaczyli", a jednocześnie "prowadzą próżniacze życie i roszczą sobie jeszcze pretensje do współczucia, sądzą, że mają prawo do goryczy, do ironii, do cynizmu!" i "domagali się szczególnych praw i w głębi duszy dumni byli ze swego paktu z losem, dającego im, w zamian za radości i troski ludzi z nizin, życie mało aktywne, ale za to całkowicie pomyślne, łatwe, przyjemne i tak beztroskie, że zatrzymujące czas w jego biegu".
Kwintesencją tej postawy jest główny bohater, Hans Castorp, który "królując snuł sobie myśli o duchowych cieniach rzeczy, ale na rzeczy same nie zwracał uwagi, gdyż pycha kazała mu brać cienie za rzeczy, a w rzeczach widzieć tylko cienie." A trzeba przyznać, że Castorp miał o czym myśleć, bo przecież "człowiek nie żyje wyłącznie swoim życiem osobistym, jako jednostka, ale świadomie lub nieświadomie, również życiem swojej epoki i swojego pokolenia" a jednocześnie tak się zdarzyło, że o jego duszę toczą spór Naphta i Settembrini. Zwłaszcza ten pierwszy zasługuje na uwagę. To postać, wypisz wymaluj, z powieści Dona Browna nie dość że Żyd z Kresów, to jeszcze jezuita i to o paskudnym charakterze a jego interlokutorem i mentorem Castorpa jest mason, o zgrozo. Spór tych dwóch ludzi to zderzenie zasad, które pretendują do kierowania światem "siła i prawo, tyrania i wolność, przesąd i wiedza, konserwatyzm i wieczny ferment postępu" i Settembrini wierzy, że "Europa umiejąca strzec swych wiecznych dóbr przejdzie spokojnie ponad proletariackimi apokalipsami, które sobie ten i ów roi, do porządku dziennego wyznaczonego przez klasyczny rozsądek".
W gruncie rzeczy mamy do czynienia z oszustwem i mistyfikacją, w której pacjenci mieszkają "tuż obok konających i największego cierpienia i męki", lecz są oszczędzani i chronieni, by "broń Boże z tym wszystkim się nie zetknęli i nic z tego nie zobaczyli", a jednocześnie "prowadzą próżniacze życie i roszczą sobie jeszcze pretensje do współczucia, sądzą, że mają prawo do goryczy, do ironii, do cynizmu!" i "domagali się szczególnych praw i w głębi duszy dumni byli ze swego paktu z losem, dającego im, w zamian za radości i troski ludzi z nizin, życie mało aktywne, ale za to całkowicie pomyślne, łatwe, przyjemne i tak beztroskie, że zatrzymujące czas w jego biegu".
Kwintesencją tej postawy jest główny bohater, Hans Castorp, który "królując snuł sobie myśli o duchowych cieniach rzeczy, ale na rzeczy same nie zwracał uwagi, gdyż pycha kazała mu brać cienie za rzeczy, a w rzeczach widzieć tylko cienie." A trzeba przyznać, że Castorp miał o czym myśleć, bo przecież "człowiek nie żyje wyłącznie swoim życiem osobistym, jako jednostka, ale świadomie lub nieświadomie, również życiem swojej epoki i swojego pokolenia" a jednocześnie tak się zdarzyło, że o jego duszę toczą spór Naphta i Settembrini. Zwłaszcza ten pierwszy zasługuje na uwagę. To postać, wypisz wymaluj, z powieści Dona Browna nie dość że Żyd z Kresów, to jeszcze jezuita i to o paskudnym charakterze a jego interlokutorem i mentorem Castorpa jest mason, o zgrozo. Spór tych dwóch ludzi to zderzenie zasad, które pretendują do kierowania światem "siła i prawo, tyrania i wolność, przesąd i wiedza, konserwatyzm i wieczny ferment postępu" i Settembrini wierzy, że "Europa umiejąca strzec swych wiecznych dóbr przejdzie spokojnie ponad proletariackimi apokalipsami, które sobie ten i ów roi, do porządku dziennego wyznaczonego przez klasyczny rozsądek".
Ale choć Naphta popełnia samobójstwo i tym samym ustępuje placu Settembriniemu i jego teoriom, okazuje się, że to on miał rację. Dziwnie profetycznie zważywszy, że książka ukazała się w 1924 roku a jednocześnie drwiąco w świetle doświadczeń II wojny światowej pobrzmiewa jego wizja, w której "zniszczenie ciała w żarze ognia - jakaż to czysta, higieniczna, pełna godności, a nawet wręcz heroiczna koncepcja w porównaniu z tą, która pozostawia ciało własnemu rozkładowi i asymilacji przez niższe organizmy!" Zresztą nawet nie trzeba sięgać w przyszłość w stosunku do czasu, w którym rozgrywa się akcja powieści (lata 1907-1914) bo na pierwszy dźwięk wojny cała magia czarodziejskiej góry prysła jak bańka mydlana a humanizm, o którym Nephta mówił, że "dziś jest on już anachronizmem, niesmacznym pseudoklasycyzmem, duchową nudą, wywołującą ziewanie. (...) Tylko z radykalnego sceptycyzmu, z moralnego chaosu zrodzi się bezwzględny, święty terror, którego domaga się nasza epoka" zginął w okopach I wojny światowej.
Dzisiaj spory Settembriniego i Naphty mocno zwietrzały, zresztą pisarskie filozofowanie to mocno ryzykowne przedsięwzięcie by przypomnieć tylko banialuki Tołstoja, który widział w kolei ... źródło upadku a które skojarzyły mi się nie bez przyczyny bo Mann akurat zajmuje przeciwny pogląd "Technika, mówił, coraz bardziej podporządkowuje sobie naturę, ujarzmia ją dzięki łączności, którą stwarza, budując sieć dróg i telegrafów, przezwycięża różnice klimatów i jest najpewniejszym środkiem wzajemnego zbliżania ludów, pomaga im we wzajemnym poznawaniu się, wyrównuje dzielące jej przepaści, burzy przesądy i prowadzi do ogólnego zbratania." Nic w tym jednak dziwnego bo Mann należał do kultury europejskiej, podczas gdy Rosjanie to dla niego już kultura azjatycka.
Ale spory które targają epoką i których przedmiotem jest dusza Castorpa w pewnym momencie zepchnięte są na ubocze przez rzecz znacznie ważniejszą dla młodego człowieka - miłość, choć nie osiąga ono ostatecznego stadium w którym "miłość jest niczym, jeśli nie jest szaleństwem, jeśli nie jest absurdem, zakazanym owocem i przygodą w krainie zła. W przeciwnym razie jest czymś przyjemnym i banalnym, jest odpowiednim tematem spokojnych piosenek na równinie". Owszem jest w niej zakazany owoc widoczny w niedwuznacznym biseksualizmie głównego bohatera Hansa Castorpa i zachwytach nad niewidzianym przez niego śródziemnomorskim krajobrazem, który budzi skojarzenia ze słynnymi fotografiami Wilhelma von Gloedena z Taorminy. Z drugiej strony wszystko to nie wychodzi poza niewinną sferę westchnień, spojrzeń i trzymania za rękę.
Miarą nudy i oparów absurdów unoszących się nad tą jakoby czarodziejską górą, a z naszego punktu widzenia niewątpliwą ciekawostką zawartą w książce, jest polski akcent osnuty wobec autentycznych zatargów o jakoby naruszoną cześć kobiecą żony Stanisława Przybyszewskiego, Jadwigi (w powieści to pani Żuławska). Historię "polskiego piekiełka" czyta się z szeroko ze zdumienia otwartymi oczami i nie ma się co dziwić Castorpowi, że ten z trudem powstrzymywał się by nie parsknąć śmiechem gdy ją poznawał.
Dzisiaj po sanatorium "Berghof" już od dawna nie ma śladu, z jednej strony szkoda bo nie można już posmakować atmosfery miejsca, w którym rozgrywała się akcja jednej z najważniejszych powieści XX wieku, z drugiej może to i dobrze jeśli pamięta się ostrzeżenie, którego nie posłuchał Castorp - "niech pan unika tego bagna, tej wyspy Kirke, na której nie może pan bezkarnie zamieszkać, bo jest pan na to za mało Odyseuszem", skazując się na życie namiastką życia.
Nie czytałam , zachwalana raczej była. Oczywiście każdy ma prawo do swojego zdania a i ja może kiedyś się pokuszę choć jak prawisz to nudy. Jadwiga Kasprowiczowa jak się domyślam , bo dla mnie nigdy nie była Przybyszewską , tzn. formalnie jak najbardziej w przeciwieństwie do Marty Foerder ale nigdy nie przyjęłam do wiadomości jej wyboru. choć z drugiej strony całkowicie rozumiem , czar Smutnego Szatana po prostu bo przecież i one dwie i Dagny i Aniela .... Dobra ale miało być o "Czarodziejskiej górze" , nie tak znowu dawno czytałam recenzję ( tylko gdzie ?) w której blogerka pokazywała książkę poznaczoną samoprzylepnymi karteczkami z zaznaczonymi ważnymi fragmentami , czyli znak że trzeba przeczytać żeby wyrobić sobie zdanie.
OdpowiedzUsuńPrawię, że nudy?! Nie wiem skąd ten wniosek, nudzili się owszem, pensjonariusze a pewnie i część czytelników ale ja akurat nie :-). Na moim egzemplarzu też jest sporo karteczek samoprzylepnych :-) ale cytowanie wszystkich przemyśleń darowałem sobie i zaglądającym na blog bo post miałby monstrualne rozmiary.
UsuńNajbardziej zainteresowany pogodził się z decyzją Jadwigi a Ty nie możesz? :-)
Tak odebrałam , ok już czytam ponownie , recenzję rzecz jasna. Co do Kasprowiczowej jakoś tak koszmarnie odebrałam to jej odejście. Zakładam że byłaby dużo szczęśliwsza gdyby podjęła inną decyzję, choć może wcale nie. Nie mnie wyrokować, w każdym razie życie z Przybyszewskim nie było usłane różami.
UsuńChoć jak się głębiej zastanawiam kto wie czy nie zrobiłabym tego samego;-)
UsuńJadwiga wolała dziwkarza i moczymordę niż stateczne życie u boku Kasprowicza - czy ktoś może powiedzieć, że rozumie kobiety? :-)
UsuńPodejrzewam że nikt :-)
UsuńTeż tak podejrzewam :-)
UsuńJakoś nigdy mi z Mannem nie było po drodze.
OdpowiedzUsuńNa półce stoi "Józef i jego bracia", ale nie wiem czy bym się na niej poznała.
Natomiast czytałam biografię Kasprowicza i pamiętam, że bardzo przeżyłam zdradę Jadwigi.
A to prawda, że za kobietą nie nadążysz.
U mnie "Józef i ..." też stoi i stoi i czeka na zmiłowanie pewnie już ze 20 lat. Między Bogiem a prawdą to Kasprowicz też nie był święty, nie był w porządku w stosunku wobec swojej pierwszej żony a i jego zachowanie w związku z pogrzebem swego poprzednika, który nie miał tyle szczęścia, również pozostawiało wiele do życzenia.
UsuńA widzisz. Każdy coś tam za kołnierzem miał a i teraz ma.
UsuńJak nie to, to to.
Właśnie - każdy, także i ci wszyscy "wielcy inkwizytorzy" ale jak to napisano w Piśmie, "kto jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamieniem".
UsuńI tego by się należało trzymać.
UsuńZgadza się, co wcale nie znaczy, że należy zapominać.
UsuńW czarodziejskiej Gorze utknęłam pod koniec pierwszego tomu, pokonały mnie filozoficzne rozważania jednego z bohaterów. Za to bardzo dawne temu, jeszcze chyba w dzieciństwie widziałam świetny serial na podstawie książki i o dziwo wcale nie wiało z niego nudą.
OdpowiedzUsuńW drugim tomie spory filozoficzne między Settembrinim i Naphtą jeszcze się wzmagają a do tego dochodzą jeszcze rozważania narratora, tak że chwilami rzeczywiście jest ciężko :-).
UsuńA mi sie ta ksiazka podobala. Co prawda czytalam ja bedac w wieku licealnym, nie mam pojecia, jak teraz bym ja odebrala - ale wtedy czytalo mi sie ja bardzo dobrze. Tresc pamietam jak przez mgle, ale do tej pory pamietam wlasne wyobrazenia miejsca akcji, bohaterow, scenerie. Moze kiedys sie skusze na powtorke, na razie mam w planach jego wczesniejszych Buddenbrookow.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, Danka
Zmogłem ją dopiero po trzydziestce i powrót do niej jakoś mnie nie olśnił - zdecydowanie bardziej wolę właśnie Buddenbrooków.
UsuńPosłużę się w komentarzu gotowcem - akapitem z własnej recenzji: "Odbyłam bardzo długą podróż. Nie należała do łatwych. Momentami była męcząca i nużyła okrutnie. Często błądziłam wśród przestrzeni wypełnionych zbyt wieloma zawiłymi zdaniami. Czas dłużył się niemiłosiernie. Prawda: do tej podróży nie byłam przygotowana jak należy, lecz wiem też, że lepiej raczej nigdy w życiu nie będę. I chociaż tak wiele pozostało niezrozumiałych, niedostępnych miejsc – jakże się cieszę, że podjęłam wyzwanie. Jakże piękny zdobyłam szczyt. I ile skarbów przyniosłam z tej duchowej, intelektualnej, magicznej wyprawy."
OdpowiedzUsuńTak to właśnie jest - jakaś ambiwalencja dla mnie. Bo czasami było mi nudno i mało rozumiałam z filozoficznych wyżyn dyskusji, ale ta książka ma taką moc, że wciąga jak bagno i z miejsca przesiąkasz atmosferą tego miejsca. Niesamowite uczucie. Mimo że często nie pojmowałam sensu rozmów Naphty i Settembriniego, to przysłuchiwałam się im z opadniętą szczęką i szeroko otwartymi oczami. Tak to już jest.
Uwielbiam tę powieść. Wiem, że jeszcze do niej wrócę.
(jakby się nie dodał komentarz poprzedni, bo nie wiem...) ;)
ano widzisz - dobrze jest czasem skopiować komentarz przed momentem publikacji - jednak się nie dodał. A przez chwilę myślałam, że moderujesz.
OdpowiedzUsuńZgadza się w czas przy dyskusjach Settembriniego i Naphty często dłuży się niemiłosiernie ale nie ja, szczerze mówiąc, nie dostrzegłem w tym nic czarodziejskiego :-) Gdyby ścisnąć je w garści pewnie niewiele zostałoby clou. Drugim słabym punktem były dla mnie rozważania muzyczne, które kojarzą mi się z takim samym motywem z Buddenbrooków, tyle że tam przemówił on do mnie. Zresztą i sama postać Castorpa jakoś mi się z nimi kojarzy choć nie pochodził z Lubeki tylko Hamburga :-).
UsuńRównież wolę "Buddenbrooków" od "Czarodziejskiej Góry". A gdy piszesz o Berghof, to moje pierwsze skojarzenie będzie związane z Adolfem Hitlerem...
OdpowiedzUsuńFakt, może się tak kojarzyć zwłaszcza, że Naphta przeciera mu szlaki a i jedno i drugie było w Alpach :-) tyle że jedno w Szwajcarii a drugie w Niemczech, tyle tylko że kiedy budowano rezydencję Hitlerowi po sanatorium Castorpa nie było już śladu.
UsuńPo sanatorium Berghoff nie ma śladu...
OdpowiedzUsuńNie zgodzę się. Mnie Czarodziejska Góra zaczarowała na tyle, że ją odwiedziłem i znalazłem - relacja tutaj - https://ewamaria2013texts.wordpress.com/2015/02/02/13587/