Już nie pamiętam dzięki komu dowiedziałem się o batalii, którą Paweł Pollak toczył w sieci przeciwko Marcie Grzebule. Przez jakiś czas to było nawet zabawne, dopóki nie stało się nudne. Teraz z uporem godnym lepszej sprawy, prowadzi krucjatę przeciwko self-publishingowi podobnie jak Roman Kozłowski, postać z jego powieści, przeciwko pornografii.
Byłem ciekaw jak pisze ktoś, kto jest tropicielem występków przeciwko językowi polskiemu w książkach innych autorów bo próbki na blogu to jednak nie to. Poszukiwania miałem ułatwione, jako że na blogu Pawła Pollaka znajdują się okładki jego książek. Mówiąc szczerze, są równie kiczowate jak okładki "dzieł" autorów, których miażdży swoją krytyką, z jednym wyjątkiem. To "Gdzie mól i rdza" projektu Anny M. Domasiewicz. Wybór więc miałem prosty. A że Wrocław, w którym rozgrywa się akcja powieści, bardzo lubię więc Autor miał u mnie duży kredyt zaufania.
Niestety trochę go nadużył. Nie żeby zaraz jakoś strasznie. Ale jednak. "Gdzie mól i rdza" okazało się mocno przegadanym kryminałem z ambicją opisu rzeczywistości społecznej pierwszego dziesięciolecia XXI wieku. Być może dlatego powieść obrosła grubą warstwą motywów poza kryminalnych co niestety odbija się czytelnikowi czkawką.
Bo o ile zrozumieć można wprowadzenie do powieści wątku kryzysu małżeńskiego głównego bohatera, co uwiarygodnia i pogłębia portret głównego bohatera, to trudno zrozumieć czemu Autor tak dużo miejsca poświęcił jego znajomemu, dziennikarzowi lokalnej gazety, bo ani opis panujących w niej stosunków opartych na molestowaniu seksualnym ani jego jazda porsche na basen, by pozostać tylko przy tych przykładach, nawet się nie ociera o rozwiązanie zagadki kryminalnej. A takich "ślepych uliczek" niczemu nie służących jest niestety więcej. Tylko Paweł Pollak wie po co głównemu bohaterowi syn, który w powieści nie wypowiada ani jednego słowa bo wyemigrował, co w końcu stało się z niesłusznie podejrzanym Nowakowskim i jego dziewczyną i jaka była przyczyna rozpadu małżeństwa Gabi i Marka Przygodnych. Ale to jeszcze pół biedy. Gorzej, jeśli przejawy nieposkromionego pisarskiego gadulstwa mają postać nudnego, belferskiego zrzędzenia, pełnego banałów na tematy wszelakie: od narzekania na kondycję wymiaru sprawiedliwości we współczesnej Polsce, poprzez wykład na temat właściwych postaw obywatelskich, po pretensję do jakości usług świadczonych przez Pocztę Polską, itd., itd., itd.
Niestety nie da się ukryć, że kiedy czytamy o emocjach komisarza Przygodnego związanych z wystawianiem na sprzedaż rzeczy na allegro rozwikłanie tajemnicy morderstw leży odłogiem. Podobnie jak opis Wrocławia. Naiwnie sądziłem, że Autor wyjdzie poza prosty, by nie powiedzieć prymitywny, chwyt jaki zastosował Krajewski a przed nim Chwin epatowania nazwami przedwojennych ulic miast, w których umieścili akcję swoich książek. O ile trudno mieć do nich pretensję, że skończyli na tym, na czym zaczęli, bo przecież poza znajomością widoków z fotografii i i pocztówek nie mieli pojęcia o atmosferze przedwojennego Wrocławia i Sopotu, to przecież Paweł Pollak umieścił akcję swojej książki w czasach jak najbardziej współczesnych. Jeśli ktoś, tak jak ja, liczył na portret miasta, to się przeliczył i to mocno. Parę nazw dzielnic, ulic, kilka budynków i to w zasadzie wszystko, a no i jeszcze tereny zielone. Szkoda. Nie twierdzę, że musiałby to być wizerunek miasta porównywalny na przykład z "Manhattan Transfer" ale miło by było, zamiast tych wszystkich narzekań w rodzaju, jakie to społeczeństwo głupie bo nie potrafi docenić osiągnięć kapitalizmu, posmakować atmosfery Wrocławia skoro już Autor zdecydował się umiejscowić w nim akcję książki.
Cóż, nie da ukryć, Paweł Pollak wyraźnie przynudza przez mniej więcej 3/4 książki. Dopiero końcówka nabiera rozpędu i robi się ciekawie. Tyle, że to trochę za późno i wrażenia tego nie może zatrzeć nawet sarkastyczne poczucie humoru przewijające się przez całą powieść, które trzeba zapisać na duży plus ale to jednak za mało. Można przeczytać "Gdzie mól i rdza", owszem, ale nic nadzwyczajnego, "średnia krajowa" - ja z książką Pawła Pollaka męczyłem się przez kilka dni, jak na kryminał, rzecz niedopuszczalna.
Byłem ciekaw jak pisze ktoś, kto jest tropicielem występków przeciwko językowi polskiemu w książkach innych autorów bo próbki na blogu to jednak nie to. Poszukiwania miałem ułatwione, jako że na blogu Pawła Pollaka znajdują się okładki jego książek. Mówiąc szczerze, są równie kiczowate jak okładki "dzieł" autorów, których miażdży swoją krytyką, z jednym wyjątkiem. To "Gdzie mól i rdza" projektu Anny M. Domasiewicz. Wybór więc miałem prosty. A że Wrocław, w którym rozgrywa się akcja powieści, bardzo lubię więc Autor miał u mnie duży kredyt zaufania.
Niestety trochę go nadużył. Nie żeby zaraz jakoś strasznie. Ale jednak. "Gdzie mól i rdza" okazało się mocno przegadanym kryminałem z ambicją opisu rzeczywistości społecznej pierwszego dziesięciolecia XXI wieku. Być może dlatego powieść obrosła grubą warstwą motywów poza kryminalnych co niestety odbija się czytelnikowi czkawką.
Bo o ile zrozumieć można wprowadzenie do powieści wątku kryzysu małżeńskiego głównego bohatera, co uwiarygodnia i pogłębia portret głównego bohatera, to trudno zrozumieć czemu Autor tak dużo miejsca poświęcił jego znajomemu, dziennikarzowi lokalnej gazety, bo ani opis panujących w niej stosunków opartych na molestowaniu seksualnym ani jego jazda porsche na basen, by pozostać tylko przy tych przykładach, nawet się nie ociera o rozwiązanie zagadki kryminalnej. A takich "ślepych uliczek" niczemu nie służących jest niestety więcej. Tylko Paweł Pollak wie po co głównemu bohaterowi syn, który w powieści nie wypowiada ani jednego słowa bo wyemigrował, co w końcu stało się z niesłusznie podejrzanym Nowakowskim i jego dziewczyną i jaka była przyczyna rozpadu małżeństwa Gabi i Marka Przygodnych. Ale to jeszcze pół biedy. Gorzej, jeśli przejawy nieposkromionego pisarskiego gadulstwa mają postać nudnego, belferskiego zrzędzenia, pełnego banałów na tematy wszelakie: od narzekania na kondycję wymiaru sprawiedliwości we współczesnej Polsce, poprzez wykład na temat właściwych postaw obywatelskich, po pretensję do jakości usług świadczonych przez Pocztę Polską, itd., itd., itd.
Niestety nie da się ukryć, że kiedy czytamy o emocjach komisarza Przygodnego związanych z wystawianiem na sprzedaż rzeczy na allegro rozwikłanie tajemnicy morderstw leży odłogiem. Podobnie jak opis Wrocławia. Naiwnie sądziłem, że Autor wyjdzie poza prosty, by nie powiedzieć prymitywny, chwyt jaki zastosował Krajewski a przed nim Chwin epatowania nazwami przedwojennych ulic miast, w których umieścili akcję swoich książek. O ile trudno mieć do nich pretensję, że skończyli na tym, na czym zaczęli, bo przecież poza znajomością widoków z fotografii i i pocztówek nie mieli pojęcia o atmosferze przedwojennego Wrocławia i Sopotu, to przecież Paweł Pollak umieścił akcję swojej książki w czasach jak najbardziej współczesnych. Jeśli ktoś, tak jak ja, liczył na portret miasta, to się przeliczył i to mocno. Parę nazw dzielnic, ulic, kilka budynków i to w zasadzie wszystko, a no i jeszcze tereny zielone. Szkoda. Nie twierdzę, że musiałby to być wizerunek miasta porównywalny na przykład z "Manhattan Transfer" ale miło by było, zamiast tych wszystkich narzekań w rodzaju, jakie to społeczeństwo głupie bo nie potrafi docenić osiągnięć kapitalizmu, posmakować atmosfery Wrocławia skoro już Autor zdecydował się umiejscowić w nim akcję książki.
Cóż, nie da ukryć, Paweł Pollak wyraźnie przynudza przez mniej więcej 3/4 książki. Dopiero końcówka nabiera rozpędu i robi się ciekawie. Tyle, że to trochę za późno i wrażenia tego nie może zatrzeć nawet sarkastyczne poczucie humoru przewijające się przez całą powieść, które trzeba zapisać na duży plus ale to jednak za mało. Można przeczytać "Gdzie mól i rdza", owszem, ale nic nadzwyczajnego, "średnia krajowa" - ja z książką Pawła Pollaka męczyłem się przez kilka dni, jak na kryminał, rzecz niedopuszczalna.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńTrudno zachęcać do przeczytania przeciętnej książki. Dramatu nie ma ale szału także nie. Powiedziałbym, że to kryminał na poziomie pierwszych powieści Marka Krajewskiego. Niby jest wszystko co powinien mieć dobry kryminał ale razem wyszło to jakieś takie...
UsuńRaz, drugi, trzeci można przeczytać tego rodzaju teksty (mowa o napiętnowaniu grafomanii przez Pawła Pollaka) ale bez przesady. W końcu książki piszą, wydają i czytają dorośli ludzie i każdy decyduje co zrobić z własnymi pieniędzmi i czasem. Ciągłe strzykanie jadem nie tylko, że robi się niesmaczne ale co gorsza jest nudne.
Szanowna Pani Koczowniczko, wyjaśniłem Pani, dlaczego Jacek używa pojęć będących w przypadku osoby niewidomej pozornie bez sensu. To wyjaśnienie zostało zresztą expressis verbis zawarte w powieści. Jacek robi to świadomie, jest to wyraz niezgody na ograniczanie jego świata z racji tego, że jest niewidomy. Dlatego mówi „patrzę”, „widzę”, posługuje się nazwami kolorów. Byłbym więc wdzięczny, gdyby przestała Pani pod każdą recenzją mojej książki zamieszczać komentarz dowodzący, że jestem półgłówkiem, który podczas pisania albo zapomina, że ma niewidomego bohatera, albo nie wie, że niewidomy nie widzi.
UsuńAleż po co te nerwy, przecież czytelnik ma prawo skrytykować te elementy książki, które wydały mu się niedopracowane i kiepskie. A wyjaśnienie, którego Pan udzielił, nie trafiło mi niestety do przekonania. Osoba niewidoma od urodzenia nie może wiedzieć, co to jest zasięg wzroku! Nigdy nie twierdziłam, że jest Pan półgłówkiem (zawsze trzymam się zasady: krytykujemy książkę, ale nie autora) i nie pisałam źle o całej Pana książce. Użyłam słów: "niektóre partie książki uważam za bardzo dobre, inne za niedopracowane albo przydługie". Pana książka wywarła na mnie duże wrażenie i gdyby nie kilka potknięć i słabizn, można by ją zaliczyć do najlepszych polskich powieści ostatnich lat.
UsuńW "Rdzy..." też nie wszystko jest spójne. Co prawda są motywy, które chyba z definicji miały być traktowane z przymrużeniem oka (np. dwóch "tak sobie" rozgarniętych posterunkowych) ale trudno za takie uznać elementy zbrodni a odniosłem wrażenie, że i w niej szwankują szczegóły.
UsuńOczywiście osoba niewidoma może wiedzieć co to zasięg wzroku. Co prawda w teorii a nie w praktyce, ale jak się nie ma, co się lubi...
UsuńW tej sprawie to już proszę do niego się zwracać.
UsuńEch... Mam bardzo podobne odczucia do Twoich. Pozdrawiam ciepło Marlow
OdpowiedzUsuńEch... to dobrze powiedziane, bo to mógł być naprawdę dobry kryminał.
UsuńCzytaliśmy tę samą książkę? Bo jeśli tak, to ja pochwaliłam to, co Ty uznałeś za wadę. To przynudzanie, o którym piszesz na końcu, to tak zwane tło obyczajowe i w każdej książce ono być musi. Kryminał, w którym dostalibyśmy tylko trupa i śledztwo prowadzone przez bezimiennych policjantów prowadzących tajemnicze, nieopisane życie i będących klonami samych siebie - bo po co wprowadzać różnych ludzi o różnych osobowościach - hmm to mamy takie coś w niektórych artykułach "Detektywa". Miesięcznika. Za 4 zł chyba.
OdpowiedzUsuńOd książki wymaga się więcej i ja myślę, że tło obyczajowe, rozbudowana warstwa psychologiczna postaci i wszelkie dodatki mające nakreślić osobowość bohaterów i uzmysłowić czytelnikowi z kim ma do czynienia właśnie zostały przez Pollaka w książce wprowadzone, zastosowane i zrealizowane.
Mnie ta książka sprawiła sporo frajdy i choć minął rok od lektury wciąż pamiętam emocje, które wyzwoliła i to, że bardzo przyjemnie mi się czytało. http://wswiecieslow.blogspot.com/2013/04/gdzie-mol-i-rdza-pawe-pollak.html
Polecam również "Kanalię".
Czym innym jest tło obyczajowe a czym innym wykład, że niezależnie od tego co sądzimy o prezydencie, powinniśmy go szanować albo że mimo pewnych niedogodności należy docenić osiągnięcia kapitalizmu bo w socjalizmie było znacznie gorzej. Nie wątpię, że dla niektórych czytelników takie złote myśli, czy jak chcesz, tło obyczajowe jest odkrywcze i uatrakcyjnia książkę - dla mnie nie. Odbieram to jako odautorski, jedynie słuszny pogląd na świat, równie odkrywczy jak to, że słońce wschodzi na wschodzie a zachodzi na zachodzie. Ten dydaktyzm, to nie jedyny mankament, jeśli dobrze się wczytać to można dostrzec rysy także na wątku stricte kryminalnym. Tego, że książka sprawiła Ci sporo frajdy nie kwestionuję - rzecz gustu. Mnie nie.
UsuńMnie ten kryminał też nie zachwycił aczkolwiek nie mogłam mu właściwie nic zarzucić. Odczucia mam mniej więcej podobne do Twoich, choć może nie aż tak negatywne. Tez dość długo czytałam tę książkę. Niedawno przeczytałam druga część, "Zbyt krótkie szczęście" - i ta podobała mi się bardziej. Też jest sporo moralizowania, ale akcja jest dynamiczniejsza. Pollak pociągnął wątki Kuriaty i Przygodnego. A propos Kuriaty to IMO szczegółowe opisy jego życia są na miejscu, bo jednak odgrywa on sporą rolę w śledztwie. To tak jakby partner Przygodnego spoza policji, oczywiście barwny i przejaskrawiony. Ja zamierzam obserwować twórczość Pollaka, bo ciekawa jestem czy pociągnie ten cykl. Co do krucjaty przeciwko selfpublisherom, śledzę i setnie się bawię.
OdpowiedzUsuńBez przesady z tymi negatywnymi odczuciami, czytałem gorsze książki :-)
UsuńZastanawiało mnie, jakim cudem doświadczeni policjanci nie odróżniają bełtu do kuszy od strzały z łuku. I jak morderca mógł zabrać kuszę z kolekcji swojej drugiej ofiary, skoro kolekcjoner był w dobrym zdrowiu a wiadomo, że przywiązanie kolekcjonerów do artefaktów będących w ich posiadaniu jest chorobliwe. Gdzieś mi też umknęło wyjaśnienie pochodzenia kurary nie licząc paru innych drobiazgów.
Autorze strzeż się tak wnikliwego czytelnika:) Ja już tak dobrze nie pamiętam szczegółów tej książki, żeby podyskutować, niestety. Musiałabym zajrzeć jeszcze raz i przypomnieć sobie.
UsuńTo przeciętna książka więc chyba nie warto do niej wracać, chyba że chcesz podyskutować :-)
UsuńPodyskutować chciałabym, ale wracać mi się nie chce ;)
UsuńCóż za dylemat! Ale jego rozwiązanie jest oczywiste i słusznie, po co się męczyć. Jest jeszcze tyle książek do przeczytania... :-)
Usuńc.b.d.o.!
UsuńOj, chyba wniosek niespecjalnie wynika z przesłanki, ale niech będzie :-)
Usuń@Koczowniczka
OdpowiedzUsuńPaweł Pollak ma rację. Niewidomi mogą używać pojęć ze świata widzących i zapewniam Panią, że to czynią. Posługują się też nazwami kolorów. Ci, którzy mają wspomnienia świata sprzed utraty wzroku, bo po prostu je pamiętają, a ci, którzy nie widzieli nigdy lub stracili wzrok jako bardzo małe dzieci, bo znaczenie barw budują np. za pomocą skojarzeń z doświadczeniami, które są w stanie zrozumieć, choćby klasycznego ciepła i zimna. Odpowiednio nauczeni potrafią również wcale nieźle dobierać kolorystycznie ubrania. Wiem to, bo mam trochę niewidomych znajomych. Więc jeśli ktoś tu ich deprecjonuje, to raczej Pani. Również obdarowywanie się przydomkiem "ślepak" nie jest w tym środowisku rzadkością.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
Usuń