Książka Romy Ligockiej a właściwie spółki autorskiej Ligocka i von Finckenstein "chodziła" za mną od dawna. I gdy w końcu do niej przysiadłem, skończyłem ją delikatnie mówiąc z tak zwanymi mieszanymi uczuciami. Z jednej strony szacunek i współczucie dla kobiety siadłem na fali wrażenia dla kobiety, która jako dziecko przeżyła okropieństwa getta, z drugiej strony wrażenie niesmaku.
Cóż bowiem mamy w "Dziewczynce w czerwonym płaszczyku" w odniesieniu do kluczowego tematu, przeżyć z getta krakowskiego? - "wspomnienia" dziecka w wieku 2-5 lat (sic!) bo w takim wieku była Roma Ligocka gdy Niemcy odpowiednio; tworzyli i likwidowali getto w Krakowie. Rozumiem jej potrzebę zarabiania pieniędzy i wykorzystania popularności "Listy Schindlera" (oczywiście filmu, bo powieść Keneally'ego nie cieszy się zbytnią popularnością) pod którą z sukcesem się podłączyła, zresztą nie kryjąc tego, licząc na słabą pamięć widzów filmu i ich kiepski gust, bo książka utrzymana jest w stylistyce znanej z książek pisanych przez celebrytki, które nie mają czytelnikowi do zaproponowania nic specjalnie mądrego i niewolnej od grafomanii w rodzaju "słońce grzać będzie moją skórę, a ja wchłaniać będę błękit nieba i morski zapach soli, równocześnie się w nich roztapiając".
Powiem więcej, kiedy czyta się "Dziewczynkę w czerwonym płaszczyku" można powątpiewać w prawdziwość wersji przeżyć okupacyjnych Ligockiej. Nie chodzi już nawet o jej zadziwiającą pamięć, bo gdyby rzecz traktować na serio, należałoby przyjąć, że po ponad 60 latach doskonale pamięta to co widziała i słyszała będąc w wieku przedszkolaka. Owszem zdarza się, że w pamięci dziecka zapadają szczególnie silne wrażenia ale śmiem powątpiewać czy to jest właśnie taki przypadek. Otóż moją uwagę (czytałem wydanie Znaku z 2001 roku) zwróciła fotografia Ligockiej zrobiona na balkonie w mieszkaniu pani Kiernik (która przechowywała Autorkę i jej matkę) w 1943 roku, zapewne latem, bo obok dziewczynki stoi wazon z kwiatami a ona siedzi z rozłożoną książką, ubrana w sukienkę z krótkim rękawem. To dobrze odżywione, zadbane dziecko, uśmiechnięte, bez śladu zalęknienia i przeżyć jakich jakoby doświadczyła. Gdyby nie podpis, nikt by się nie domyślił, że to zdjęcie zrobione w latach okupacji żydowskiemu dziecku. Jak to możliwe, że jak wynika z książki, wychudzona dziewczynka wygląda na fotografii jak żywa reklama dostatniego, szczęśliwego dzieciństwa?
Kiedy jeszcze, na dodatek, pisze "ukrywam się teraz na balkonie i patrzę na bawiące się dzieci, które nie widzą mnie z dołu. Niestety jednak widzi mnie moja mama. Łapie mnie za kołnierz i ciągnie za sobą do kuchni. Zamyka drzwi na balkon i przekręca klucz. - Roma! - mówi na pół z wyrzutem, na pół czule. - Ty przecież wiesz, że twoja tu obecność nie może zostać w żadnym razie odkryta!" można popaść całkiem w konsternację. No bo jak to, latem 1943 r. mogła beztrosko siedzieć na balkonie i pozować do zdjęcia a zimą 1944 r. już nie? Wcześniej nie groziło jej odkrycie a później już tak? Ale po co miała się ukrywać, skoro wspomina o kontroli dokumentów w mieszkaniu, w którym przebywała, kiedy to, zapewne żandarmi, kontrolowali dokumenty jej i matki - i co? I nic. Że nie wspomnę już o tym, że wraz z matką chodzą w odwiedziny do ukrywających się członków rodziny albo o porannych przejażdżkach dorożką do otwieranego specjalnie dla nich ogrodu botanicznego. Dosyć szczególne środki ostrożności w czasie gdy matce i jej groziła śmierć, nie mówiąc już o rodzinie, u której mieszkały.
Widać, że Ligocka i von Finckenstein nad szczegółami wyraźnie nie panują i stawia to, moim zdaniem, pod znakiem zapytania wiarygodność Ligockiej, dochodzą do tego dosyć szczególne, nazwijmy to - lapsusy - jak wówczas gdy pisze, że jej babcia "została zamordowana w krematorium".
Ale to nie jedyne wątpliwości jakie nasuwają się przy lekturze "Dziewczynki w czerwonym płaszczyku". Ligocka bowiem z perspektywy kilkuletniej dziewczynki opowiada, jak to jej matka, nieskora zresztą do zwierzeń przed córką w tym wieku, mówi dziecku jak to jej babcia była "w ciąży z czwartym dzieckiem. Ciągle na nowo skakała z szafy, by się go pozbyć. Ale na nic się to nie zdało" - trochę dziwny temat jak na rozmowę matki z pięcioletnią dziewczynką. Muszę przyznać, że po tego rodzaju enuncjacjach, z pewnym niedowierzaniem czytałem wynurzenia, na przykład, na temat prześladowań jakich doznawała w katolickiej szkole.
Wrażenie nie poprawia fakt, iż w miarę upływu lat opisywanych w książce, zamienia się ona chwilami w celebrycki kalejdoskop z cyklu - "tego znałam, tego znałam, tego znałam..." brzmiący w dodatku jakby wyszedł spod pióra, nie przymierzając, Katarzyny Michalak - "Następne miesiące są jednym wielkim, wzajemnym zdobywaniem, pełnym listów, kwiatów i telefonów. Jan podróżuje i niczego nie podejrzewa. Mirek stanowi jego całkowite przeciwieństwo; rozsądny, spokojny i pewny siebie. Każdy ruch, każda myśl jest zaplanowana i wykonana w perfekcyjny sposób. Mirek nienawidzi nieporządku i chaosu. Zawsze dokładnie wie, czego chce. A teraz chce mnie!"
Jak to pisał Mistrz, to "sprawa smaku". Dla mnie strata czasu.
Powiem więcej, kiedy czyta się "Dziewczynkę w czerwonym płaszczyku" można powątpiewać w prawdziwość wersji przeżyć okupacyjnych Ligockiej. Nie chodzi już nawet o jej zadziwiającą pamięć, bo gdyby rzecz traktować na serio, należałoby przyjąć, że po ponad 60 latach doskonale pamięta to co widziała i słyszała będąc w wieku przedszkolaka. Owszem zdarza się, że w pamięci dziecka zapadają szczególnie silne wrażenia ale śmiem powątpiewać czy to jest właśnie taki przypadek. Otóż moją uwagę (czytałem wydanie Znaku z 2001 roku) zwróciła fotografia Ligockiej zrobiona na balkonie w mieszkaniu pani Kiernik (która przechowywała Autorkę i jej matkę) w 1943 roku, zapewne latem, bo obok dziewczynki stoi wazon z kwiatami a ona siedzi z rozłożoną książką, ubrana w sukienkę z krótkim rękawem. To dobrze odżywione, zadbane dziecko, uśmiechnięte, bez śladu zalęknienia i przeżyć jakich jakoby doświadczyła. Gdyby nie podpis, nikt by się nie domyślił, że to zdjęcie zrobione w latach okupacji żydowskiemu dziecku. Jak to możliwe, że jak wynika z książki, wychudzona dziewczynka wygląda na fotografii jak żywa reklama dostatniego, szczęśliwego dzieciństwa?
Kiedy jeszcze, na dodatek, pisze "ukrywam się teraz na balkonie i patrzę na bawiące się dzieci, które nie widzą mnie z dołu. Niestety jednak widzi mnie moja mama. Łapie mnie za kołnierz i ciągnie za sobą do kuchni. Zamyka drzwi na balkon i przekręca klucz. - Roma! - mówi na pół z wyrzutem, na pół czule. - Ty przecież wiesz, że twoja tu obecność nie może zostać w żadnym razie odkryta!" można popaść całkiem w konsternację. No bo jak to, latem 1943 r. mogła beztrosko siedzieć na balkonie i pozować do zdjęcia a zimą 1944 r. już nie? Wcześniej nie groziło jej odkrycie a później już tak? Ale po co miała się ukrywać, skoro wspomina o kontroli dokumentów w mieszkaniu, w którym przebywała, kiedy to, zapewne żandarmi, kontrolowali dokumenty jej i matki - i co? I nic. Że nie wspomnę już o tym, że wraz z matką chodzą w odwiedziny do ukrywających się członków rodziny albo o porannych przejażdżkach dorożką do otwieranego specjalnie dla nich ogrodu botanicznego. Dosyć szczególne środki ostrożności w czasie gdy matce i jej groziła śmierć, nie mówiąc już o rodzinie, u której mieszkały.
Widać, że Ligocka i von Finckenstein nad szczegółami wyraźnie nie panują i stawia to, moim zdaniem, pod znakiem zapytania wiarygodność Ligockiej, dochodzą do tego dosyć szczególne, nazwijmy to - lapsusy - jak wówczas gdy pisze, że jej babcia "została zamordowana w krematorium".
Ale to nie jedyne wątpliwości jakie nasuwają się przy lekturze "Dziewczynki w czerwonym płaszczyku". Ligocka bowiem z perspektywy kilkuletniej dziewczynki opowiada, jak to jej matka, nieskora zresztą do zwierzeń przed córką w tym wieku, mówi dziecku jak to jej babcia była "w ciąży z czwartym dzieckiem. Ciągle na nowo skakała z szafy, by się go pozbyć. Ale na nic się to nie zdało" - trochę dziwny temat jak na rozmowę matki z pięcioletnią dziewczynką. Muszę przyznać, że po tego rodzaju enuncjacjach, z pewnym niedowierzaniem czytałem wynurzenia, na przykład, na temat prześladowań jakich doznawała w katolickiej szkole.
Wrażenie nie poprawia fakt, iż w miarę upływu lat opisywanych w książce, zamienia się ona chwilami w celebrycki kalejdoskop z cyklu - "tego znałam, tego znałam, tego znałam..." brzmiący w dodatku jakby wyszedł spod pióra, nie przymierzając, Katarzyny Michalak - "Następne miesiące są jednym wielkim, wzajemnym zdobywaniem, pełnym listów, kwiatów i telefonów. Jan podróżuje i niczego nie podejrzewa. Mirek stanowi jego całkowite przeciwieństwo; rozsądny, spokojny i pewny siebie. Każdy ruch, każda myśl jest zaplanowana i wykonana w perfekcyjny sposób. Mirek nienawidzi nieporządku i chaosu. Zawsze dokładnie wie, czego chce. A teraz chce mnie!"
Jak to pisał Mistrz, to "sprawa smaku". Dla mnie strata czasu.
"Dziewczynki..." jeszcze nie czytałam, bo po przeczytaniu "Czułości i obojętności" nie ciągnęło mnie do kolejnych książek Ligockiej. Odniosłam wrażenie, że Ligocka jest kobietą małostkową, nudzącą się, piszącą o niczym. Nudziłam się przy jej książce.
OdpowiedzUsuńRzeczywiście, trochę to dziwne, że Ligocka myli krematorium z komorą gazową. Czy podobnych lapsusów jest w książce więcej?
Moim zdaniem, na przykład maskuje fakt uczestnictwa policji żydowskiej w terrorze okupacyjnym. Trzeba być domyślnym, by zorientować się, że mężczyźni w oficerkach, którzy biją w getcie ludzi pałkami to Żydzi.
UsuńTwoja ogólna ocena, wg mnie, pasuje też do "Dziewczynki...". To dla mnie zagadka dlaczego coś takiego wydał "Znak" ale widocznie tak jak Wydawnictwo Literackie ma swoją Michalak, tak Znak ma swoją Ligocką.
Ale muszę powiedzieć, że porównaniem stylu Ligockiej do stylu Michalak bardzo mnie zaskoczyłeś. Bo ta jedyna książka Ligockiej, jaką znam, była nudna, ale napisana delikatnym i dosyć ładnym językiem. Mam wrażenie, że Ligocka jest jednak o wiele bardziej utalentowana i oczytana niż Michalak :)
UsuńŻeby nie być gołosłownym przytoczyłem próbkę. Jak dla mnie spokojnie mogłaby stanąć obok twórczości Michalak. Nie wiem na ile delikatny język, to kwestia talentu obu pań, bo przecież "Dziewczynka w czerwonym płaszczyku" pisana była do spółki z von Finckenstein (lepiej chyba nie dociekać, która właściwie ją pisała), choć określenie delikatny jakoś mi nie współgra ze sceną, w której opisywała swoją "skrobankę".
UsuńOpisała skrobankę? A, to zmienia postać rzeczy...
UsuńChyba sięgnę po tę "Dziewczynkę...". Nie liczę na wielkie wrażenia, po prosu chcę ją zaliczyć. Jest dla mnie zagadką, dlaczego niektóre słabe wspomnienia wojenne, takie jak "Z otchłani" Kossak, "Noc" Wiesela i "Dziewczynka...", są przez mnóstwo osób chwalone, podczas gdy innych, o wiele lepszych, prawie nikt nie czyta i nie docenia.
To chyba rzecz reklamy, gustu i nastawienia, wreszcie zainteresowania tematem. Ligocka pisze, to co ludzie chcą przeczytać, to czego oczekują. W porównaniu z nią na przykład Perechodnik czy Zawadzka opisują to jak było a to dla wielu czytelników jest bardzo nieprzyjemne.
UsuńCiekawi mnie jaki kontekst był takiej dogłębnej "wiwisekcji", której nie lubię we wspomnieniach.
UsuńCo nią kierowało, że opisywała zabieg?
Przyznanie się do aborcji świadczy o jej szczerości. Bo przecież niewiele kobiet przyznaje się do tego, że usunęło ciążę.
UsuńWydaje mi się, że miało to pokazać dramaturgię zdarzenia, tego jak mocno na nią oddziaływało. Sama scena rzeczywiście jest mocna, ale potem trudno znaleźć ślad tego w psychice Ligockiej, przynajmniej jeśli chodzi o jego uwidocznienie w "Dziewczynce...".
UsuńMam już książkę i patrzę na balkonowe zdjęcie, o którym wspomniałeś. Istotnie, autorka wygląda na nim jak beztroskie, ślicznie ubrane i dobrze odżywione dziecko. O wychudnięciu nie ma mowy, wyraźnie widać okrągłe policzki i pulchne łydki.
UsuńAż tak się nie przyglądałem :-) dla mnie to dostatnio ubrana kilkuletnia dziewczynka (ile może mieć lat 3/4/5?), która wyszła na spacer i pozuje do zdjęcia ze swoją "zabawkową" torebką i znalezionym liściem - jak na okropności getta a potem ukrywanie się, trochę to dziwne.
UsuńAle ja mówię o zdjęciu zrobionym na balkonie pani Kiernik :) Na tym zdjęciu Roma trzyma książkę, a ubrana jest w letnią sukienkę, dlatego dobrze widać jej wcale nie chude łydki. A Ty piszesz o zdjęciu z okładki. Ja mam wydanie Znaku 2003.
UsuńA... , pamiętam tę fotografię, trudno uwierzyć, że ta beztroska dziewczynka która jest na niej, ma za sobą jeszcze takie świeże traumatyczne doznania. Ale może znowu coś źle odczytuję :-)
UsuńA może pomylenie komory gazowej z krematorium to błąd nieudolnego tłumacza? Bo ta książka nie została napisana w języku polskim, tylko przetłumaczona z niemieckiego.
UsuńNie wiem, oryginału nie czytałem i na pewno nie przeczytam :-) Nie wątpię, że jeśli to błąd tłumacza to Ligocka w kolejnych wydaniach dokonałaby sprostowania :-)
UsuńMasz rację to nie może być wiarygodna książka.
OdpowiedzUsuńDo tej pory nie myślałam o czytaniu jej książek a teraz to już z pewnością nie będę czytać.
W odniesieniu do lat okupacyjnych, niektóre partie książki są tak ogólne, że mógłby je napisać każdy i podczepić pod każde getto, i są one nieproporcjonalnie rozdęte (ok 1/3 książki) w stosunku do całego okresu objętego "autobiografią" (?) Ligockiej. Z jednej strony nie dziwię się, bo książka "wisi" na motywie okupacyjnym, z drugiej jednak strony widać, że jest on sztucznie napompowany bo nie dało się inaczej - była przecież wówczas kilkuletnim dzieckiem więc ile mogła zapamiętać? Wiarygodność tego co pisze o latach późniejszych trudno mi oceniać.
UsuńA odniosłam wrażenie, że to książka głównie o czasach wojennych........
UsuńTeż tak sądziłem kierując się nawiązaniem do "Listy Schindlera", ale co może napisać o własnych wspomnieniach z wojny ktoś kto miał rok, gdy ona wybuchła? Co najwyżej pojedyncze migawki, które były szczególnie traumatyczne ale nie książkę.
UsuńNiezaprzeczalny fakt.
UsuńPrawda, tylko, kto na takie detale zwraca uwagę? :-)
UsuńDlatego właśnie warto do Ciebie zaglądać. Dla tej dogłębnej analizy książek.
UsuńJak miło ;-) ale interpretacji książek jest tyle co czytelników a ja nie roszczę sobie pretensji do "jedynie słusznego" odczytania :-)
Usuń
UsuńI ja też nie uważam, że masz jedynie słuszną opinię, ale sposób analizowania tekstu mi bywa pomaga....
I to wyraźnie widać w przypadku tej książki.
Jak to miło być pomocnym :-)
UsuńNie czytałam "Dziewczynki w czerwonym płaszczyku", ale czytałam "Dobre dziecko" Romy Ligockiej i też zachwycona nie byłam. Miałam wrażenie, ze zwyczajnie stara się wyolbrzymić pewne fakty, ktore wcale na to nie zasługują.
OdpowiedzUsuńTo pokazuje, że udało się jej osiągnąć swój cel. Wypromowała się "Dziewczynką..." i teraz odcina od tego kupony.
UsuńKilka razy widziałam panią Ligocką na targach książki w Krakowie i zawsze stała do niej spora kolejka, więc do wielu osób trafia jej twórczość. Ja czytałam tylko "Kobietę w podróży" i oceniłam nisko. Za dużo tam było pretensjonalności i pozy, a tego nie lubię.
UsuńOczywiście, że trafia - to jest zgrabnie napisane, wszystko jest tam podane na tacy w sposób niewymagający od czytelnika intelektualnego wysiłku, odwołuje się do znanych skądinąd postaci a tego rodzaju twórczość zawsze będzie miała swoich amatorów.
UsuńLubię sobie od czasu do czasu przeczytać coś, co nie wymaga intelektualnego wysiłku, ale raczej powieść, a nie cudze wspomnienia. Wydaje mi się, że trzeba mieć naprawdę wysokie mniemanie o sobie, żeby w tylu książkach ciągle eksploatować temat swojej osoby.
UsuńJak każdy, ja również ale to nie znaczy, że książka niewymagająca intelektualnego wysiłku ma być gniotem.
UsuńMyślę, że Ligocka widząc sukces "Dziewczynki..." po prostu dalej postanowiła iść tą drogą :-) tak długo dopóki ktoś jej książki będzie wydawał i czytał.
Kiedy przeczytałam książkę - ładnych parę lat temu wydawała mi się dobra i takie pozostało po niej wspomnienie. Jednak całkiem możliwe, że kiedyś nie umiałam dostrzec fałszu, o którym piszesz. Może powinnam wrócić i skonfrontować ze wspomnieniami, ale z tego co piszesz to może niekoniecznie. Myślę, że podświadomie czułam, iż w moich czytelniczych oczekiwaniach odeszłam od tego typu literatury i od pewnego czasu przestałam czytać Ligocką. I myślę, że nawet sama przed sobą z powodu jakiś sentymentów nie chciałam przyznać, że to nie jest dobra (wiarygodna) literatura.
OdpowiedzUsuńAleż ja nie kwestionuję tego, że książka może się podobać i zapewne wielu osobom się podoba. Rzecz gustu. Pewnie nie byłbym nią jakoś bardzo zbulwersowany, gdyby nie fotografia o której wspomniałem, dzięki której zapaliła mi się czerwona lampka i która skłoniła mnie to trochę uważniejszej lektury.
UsuńBardzo niedawno słuchałam tej książki i zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Nie potrafię sobie wyobrazić, ze wymyśliła wszystkie przezycia wojenne, całą traumę - ale zastanawiam się, że choćby nawet, to opisane przeżycia mogą być bardzo uniwersalne dla wielu osób i choćby w ten sposób mają wartość. Lapsusów nie zauważyłam, ale słuchając ksiązki mam jednak inną percepcję, niż gdy mam w rękach słowo pisane.
OdpowiedzUsuńTu wychodzi różnica pomiędzy czytaniem a słuchaniem książki. Mnie uderzyła różnica pomiędzy tym co w książce wyczytałem a tym co w książce zobaczyłem.
UsuńZ pewnością masz rację. I chociaż nie podobała mi się interpretacja lektorki, to jednak głos bardziej grał na moich uczuciach niż uczyniłoby to słowo pisane.
UsuńNie wypowiadam się, z zasady nie słucham książek tylko je czytam więc nie mam pojęcia o interpretacji lektorki. O uniwersalności przeżyć Ligockiej opisanych w "Dziewczynce... " też nic mi nie wiadomo :-).
UsuńZastanawiałam się w ostatnich dniach jeszcze nad Twoją recenzją i czemu mój odbiór tej książki był odmienny. Myślę, że rolę odgrywają tu własne doświadczenia. Dla mnie Ligocka ewidentnie opisywała objawy stresu pourazowego (post traumatic stress disorder) i pewnie na tym się skupiałam, bo temat mnie interesuje. Na pewno wtedy umykały mi kwestie autentyczności itp.
UsuńTyle, że aby mówić o stresie pourazowym, muszą najpierw wystąpić autentyczne, traumatyczne przeżycia - poranne przejażdżki dorożką do specjalnie dla Ligockiej i jej matki otwieranego ogrodu botanicznego do takich trudno zaliczyć. To dosyć ekscentryczna rozrywka dla żydowskiej rodziny w czasach okupacji, czyż nie?
UsuńTak, zdecydowanie. Ale ucieczka, utrata babci, ciągle milczenie, ukrywanie, farbowanie włosów, widzenie śmierci innych, siedzenie w piwinicy z trupami itp. to zdecydowanie dość jak na kilka traum. Myślisz, że to wszystko wymyślone?
UsuńUkrywanie i chodzenie do znajomych w odwiedziny? Siedzenie w piwnicy z trupami i pozowanie na balkonie uśmiechniętej do fotografii? Coś mi tu nie pasuje... Jeśli przyjrzysz się zdjęciu na okładce to zobaczysz, że odbiega od wizerunku żydowskiego dziecka w getcie.
UsuńNie widziałam zdjęcia. Dla mnie ta książka to były właśnie głównie takie potworne opisy, no i potem niemożność uregulowania życia dorosłego - depresja, lęk przed stabilnością, niechęć do mówienia o uczuciach, flashbacks, koszmary, bezsenność itp. To wszystko symptomy PTSD. No ale może faktycznie tak to odebrałam, bo nie widziałam fotek. Albo jestem naiwna, bo uwierzyłam Ligockiej:) BTW, z innej beczki, masz może konto na fejsbuku?
UsuńNie wykluczone, że ja jestem nazbyt podejrzliwy ale moim zdaniem, po lekturze "Dziewczynki..." ta podejrzliwość jest jak najbardziej uzasadniona.
UsuńPS.
Konta na FB nie mam, może kiedyś ale raczej nie szybko.
Z pewnością nie jesteś odosobniony w swojej opinii, bo znalazłam podobne w sieci. Gdybyś się zdecydował, daj znać, bo mamy nową grupę dyskusyjną dla blogerów książkowych i mam wrażenie, że świetnie byś do niej pasował;)
UsuńUff, odetchnąłem z ulgą, bo już myślałem, że coś ze mną nie tak :-)
UsuńPS.
Za zaproszenie dziękuję, jeśli będę się "rozwijał" to dam Ci znać :-)
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńWiadomo, że dziecko pamięta szczególnie traumatyczne doznania i nie wykluczam, że Ligocka takich doświadczyła. Kiedy jednak czyta się jej książkę wątpliwości nasuwają się same - że, patrząc na fotografie, nie było w jej przypadku aż tak strasznie, i że bazuje nie tyle, na własnych wspomnieniach, co na opowieści innych członków rodziny, a to jednak nie to samo.
UsuńCo do nieczytania "Dziewczynki..." - nie żałuj, zaoszczędziłaś czas :-)
Bardzo surowa recenzja. Mnie się książka bardzo podobała.
OdpowiedzUsuńhttp://pozycjeobowiazkowe.blogspot.com/2016/01/dziewczynka-w-czerwonym-paszczyku.html
Surowa? - nie powiedziałbym, moim zdaniem zasłużona i sprawiedliwa.
UsuńWłaśnie przeczytałam „Dziewczynkę w czerwonym płaszczyku” i zgadzam się – to niewiarygodny gniot. Ja również nie wierzę, że Ligocka opierała się na własnych wspomnieniach. Pewnie większość historii zna z opowieści matki, a część opisów po prostu wymyśliła. Nie wierzę, że pamięta nawet wygląd ulic, bram i podwórek z tamtego okresu. W całej książce najbardziej drażnił mnie jednak sam charakter autorki. Odniosłam wrażenie, że to rozkapryszona, złośliwa osoba, które własne błędy tłumaczy traumą z dzieciństwa. Na przykład: jako nastolatka była dość uparta i frywolna, nie przyjmowała rad i tłumaczeń matki i przyjaciół, stawiała na swoim (kwestia pierwszego małżeństwa), potrafiła wagarować i imprezować nocami w knajpach, ale kiedy opisuje aborcję, pisze, że ona tego nie chciała, ale przecież jej kazali, a ona była nauczona milczeć i ojejej, jaka ona nieszczęśliwa, że zabiła swoje dziecko, bo mąż tak postanowił i zapłacił dużo pieniędzy, a ona przez tę traumę nie potrafiła walczyć o swoje. Akurat. Irytujące były również opisy jej ówczesnego życia, wydawania pieniędzy na przyjęcia, stroje i podróże, które tym bardziej były niestosowne przy wskazaniu braku pieniędzy jako przyczynę aborcji. Aha, sama Ligocka napisała, że ona biedna nie słyszała wtedy o pomocy socjalnej. Opisywała, jacy z mężem byli biedni, że n.p. chodzili wszędzie na piechotę, aby oszczędzić parę groszy na bułki, ale żadne z nich w trudnych chwilach nie zniżyło się do przyziemnej pracy. Lepiej było pasożytować na matce Ligockiej. Żałosne.
OdpowiedzUsuńA jeszcze wracając do tych trudnych, szarych lat 50-tych. Chyba aż tak trudne one nie były dla Ligockiej, skoro matkę było stać na kupowanie antyków w Desie, opłacanie prywatnych lekcji francuskiego, bilety do teatru i opery czy kupowanie dolarów, aby po maturze zafundować córce podróż do Europy Zachodniej i do Izraela.
Książka bardzo mną poruszyła, ale nie w kwestii opisów przeżyć okupacyjnych, ale w kwestii samej autorki, jej potrzeby lansowania się na poziomie realisty show. Jest w stanie opisać najbardziej intymne szczegóły ze swojego życia, oczernić innych, przeinaczyć fakty, byleby zabłysnąć. Z Internetu można dowiedzieć się, że ani Polański, ani rodzina Jana Biczyckiego dobrego zdania o niej nie mają.