Oh, ten biedny, głupi, zakłamany Stevens! Im dłużej czytam jego wyznania, tym bardziej mam co do niego tak zwane mieszane uczucia, w których współczucie idzie o lepsze z irytacją. Czy on w ogóle potrafi być szczery? Chwilami przychodzi na myśl paradoks Eubuklidesa, bo czy gdy kłamca mówi, że kłamie, to kłamie czy mówi prawdę? Ale w sumie chyba nie ma mu się co dziwić. Odkryć, że wybór, którego się dokonało okazał się pomyłką i zakwestionować wartości, którym się hołdowało przez całe życie to prawdziwy dramat. Nie tak łatwo jest spojrzeć prawdzie prosto w oczy i przyznać nawet przed samym sobą, a cóż dopiero przed innymi, że życie okazało się porażką - i Stevens zdobywa się na to dopiero u kresu swojej podróży. Czy można mieć o to do niego pretensje? I tak, i nie.
Jego postać Stevensa w powieści jest znacznie mniej sympatyczna niż ta, którą przedstawił w swoim filmie James Ivory, koncentrujący się tam na zmarnowanym uczuciu i nieumiejętności/niechęci do jego wyrażenia. W książce to już nie jest nieumiejętność - to z premedytacją obrana droga życiowa. Trudno chwilami nawet powiedzieć, że to maska czy druga natura bo w przypadku Stevensa ma się wrażenie, że to jego jedyna osobowość i tylko przypatrując mu się przez lupę można dostrzec przebłyski jego rzeczywistej prawdziwej natury.
Ale nie ma się co dziwić, przecież ideał, do którego dąży, Wielki Kamerdyner, to taki, który "potrafi dopasować się i to całkowicie do swojej roli; nie wytrącą go z niej nawet najbardziej nieprzewidziane, niepokojące czy denerwujące wydarzenia. Nosi swą postawę zawodową tak, jak prawdziwy dżentelmen swój garnitur; nie pozwoli, by ktokolwiek czy cokolwiek odarło go z niej przy innych; odkłada ją wtedy i tylko wtedy, gdy sam tego chce, i zawsze jedynie, gdy jest sam".
I to Stevensowi się udaje, całe życie poświecił trudnej sztuce maskowania uczuć i twierdzi, że jest z tego dumny, dowodem jego doskonałości jest wszak przyjęcie w dniu śmierci ojca i spotkanie w dniu, w którym kobieta, którą kochał przyjęła oświadczyny innego. Ale dla niego to paradoksalnie dni dumy i triumfu, świadectwo panowania nad uczuciami, choć przecież nie całkowitego bo jednak uważny obserwator może dostrzec, że coś się wydarzyło. (Nawiasem, nomen omen, mówiąc, "Okruchy dnia" są w ogóle książka dla uważnych czytelników, od których Ishiguro wymaga rozwiniętej umiejętności czytania między wierszami).
Ale nawet na tym polu, w gruncie rzeczy poniósł klęskę. Wszak wielki kamerdyner powinien służyć w szlachetnym domu, człowiekowi o odpowiednim poziomie moralnym. Co prawda Stevens zapewnia, że lord Darlington "był to człowiek o prawdziwie dobrym sercu, dżentelmen w każdym calu, i dumny jestem dziś z tego, że najlepsze lata mojej służby dane mi było poświęcić właśnie jemu" ale dla każdego jasne jest, że to zwolennik nazizmu, antysemita, człowiek roszczący sobie prawa do decydowania o losach kraju a jednocześnie żenująco nieporadny w normalnych, życiowych sprawach, który nie oszczędził Stevensowi nawet "traktowania go jak jakiejś tresowanej małpy" czego ten, jak zwykle, nie chce nazywać po imieniu. Kiedy więc Stevens zapewnia, że może "czuć tylko wdzięczność i dumę, że dane" mu było dostąpić zaszczytu służenie w Darlington Hall, czytelnik przeciera oczy ze zdumienia.
Z czego tu być dumnym? Jak można być do tego stopnia ślepym i głuchym, by twierdzić, że uczyni się "wszystko co możliwe, by służyć jego lordowskiej mości aż do pomyślnego osiągnięcia przez niego tych szczytnych celów, jakie sobie postawił" czyli do przymierza z Niemcami? Ile warte są te zapewnienia Stevensa, skoro sam kłamiąc, wypiera się związków z człowiekiem, z którym związał całe swoje dorosłe życie?
A Stevens kłamie przecież nie tylko w tej sprawie. Eh, to jego rozumienie "godności", która polega "na tym by nie obnażać się publicznie" sprawia, że ciągle stawia zasłony dymne, w rodzaju opowieści, o tym, że romansidła są "niezwykle skutecznym sposobem utrzymania i rozwijania umiejętności posługiwania się językiem angielskim", byleby tylko nie przyznać, że tak jak każdy potrzebuje poczucia bliskości i miłości, rani innych byleby tylko nie pozwolić zedrzeć sobie maski z twarzy.
Unieszczęśliwił siebie i kobietę, którą kochał. Głos pani Benn (domo Kenton) jest tak naprawdę echem niewypowiedzianych przez niego słów. Bo przecież jej "nie mam pojęcia, jak uda mi się użytecznie wypełnić resztę mego życia" czy "reszta mego życia jest teraz dla mnie jedną wielką pustką" doskonale odzwierciedlają stan uczuć Stevensa. Nawet jej deklaracja "miłości" wobec męża, w której pobrzmiewa wszystko tylko nie miłość jest dowodem zaprzepaszczenia uczuć, których żadne z nich nie znalazło już u innej osoby.
Dopiero w finale maska Stevensa, na krótką chwilę spada. Wychyla się z niej stary, złamany poczuciem przegranego życia człowiek, który oddał z siebie wszystko, komuś kto nie był tego wart. Ale nie ma w tym żalu do lorda Darlingtona. Wszak to był wybór nie jego lecz samego Stevensa. Lord Darlington "obrał w życiu jakąś drogę, okazało się, że niesłuszną, ale przynajmniej coś wybrał. A ja? Ja nie mogę powiedzieć o sobie nawet tego. (...) nie mogę nawet tego powiedzieć, że popełniałem własne błędy. Doprawdy - nasuwa się pytanie - i jakaż w tym godność?"
Jego postać Stevensa w powieści jest znacznie mniej sympatyczna niż ta, którą przedstawił w swoim filmie James Ivory, koncentrujący się tam na zmarnowanym uczuciu i nieumiejętności/niechęci do jego wyrażenia. W książce to już nie jest nieumiejętność - to z premedytacją obrana droga życiowa. Trudno chwilami nawet powiedzieć, że to maska czy druga natura bo w przypadku Stevensa ma się wrażenie, że to jego jedyna osobowość i tylko przypatrując mu się przez lupę można dostrzec przebłyski jego rzeczywistej prawdziwej natury.
Ale nie ma się co dziwić, przecież ideał, do którego dąży, Wielki Kamerdyner, to taki, który "potrafi dopasować się i to całkowicie do swojej roli; nie wytrącą go z niej nawet najbardziej nieprzewidziane, niepokojące czy denerwujące wydarzenia. Nosi swą postawę zawodową tak, jak prawdziwy dżentelmen swój garnitur; nie pozwoli, by ktokolwiek czy cokolwiek odarło go z niej przy innych; odkłada ją wtedy i tylko wtedy, gdy sam tego chce, i zawsze jedynie, gdy jest sam".
I to Stevensowi się udaje, całe życie poświecił trudnej sztuce maskowania uczuć i twierdzi, że jest z tego dumny, dowodem jego doskonałości jest wszak przyjęcie w dniu śmierci ojca i spotkanie w dniu, w którym kobieta, którą kochał przyjęła oświadczyny innego. Ale dla niego to paradoksalnie dni dumy i triumfu, świadectwo panowania nad uczuciami, choć przecież nie całkowitego bo jednak uważny obserwator może dostrzec, że coś się wydarzyło. (Nawiasem, nomen omen, mówiąc, "Okruchy dnia" są w ogóle książka dla uważnych czytelników, od których Ishiguro wymaga rozwiniętej umiejętności czytania między wierszami).
Ale nawet na tym polu, w gruncie rzeczy poniósł klęskę. Wszak wielki kamerdyner powinien służyć w szlachetnym domu, człowiekowi o odpowiednim poziomie moralnym. Co prawda Stevens zapewnia, że lord Darlington "był to człowiek o prawdziwie dobrym sercu, dżentelmen w każdym calu, i dumny jestem dziś z tego, że najlepsze lata mojej służby dane mi było poświęcić właśnie jemu" ale dla każdego jasne jest, że to zwolennik nazizmu, antysemita, człowiek roszczący sobie prawa do decydowania o losach kraju a jednocześnie żenująco nieporadny w normalnych, życiowych sprawach, który nie oszczędził Stevensowi nawet "traktowania go jak jakiejś tresowanej małpy" czego ten, jak zwykle, nie chce nazywać po imieniu. Kiedy więc Stevens zapewnia, że może "czuć tylko wdzięczność i dumę, że dane" mu było dostąpić zaszczytu służenie w Darlington Hall, czytelnik przeciera oczy ze zdumienia.
Z czego tu być dumnym? Jak można być do tego stopnia ślepym i głuchym, by twierdzić, że uczyni się "wszystko co możliwe, by służyć jego lordowskiej mości aż do pomyślnego osiągnięcia przez niego tych szczytnych celów, jakie sobie postawił" czyli do przymierza z Niemcami? Ile warte są te zapewnienia Stevensa, skoro sam kłamiąc, wypiera się związków z człowiekiem, z którym związał całe swoje dorosłe życie?
A Stevens kłamie przecież nie tylko w tej sprawie. Eh, to jego rozumienie "godności", która polega "na tym by nie obnażać się publicznie" sprawia, że ciągle stawia zasłony dymne, w rodzaju opowieści, o tym, że romansidła są "niezwykle skutecznym sposobem utrzymania i rozwijania umiejętności posługiwania się językiem angielskim", byleby tylko nie przyznać, że tak jak każdy potrzebuje poczucia bliskości i miłości, rani innych byleby tylko nie pozwolić zedrzeć sobie maski z twarzy.
Unieszczęśliwił siebie i kobietę, którą kochał. Głos pani Benn (domo Kenton) jest tak naprawdę echem niewypowiedzianych przez niego słów. Bo przecież jej "nie mam pojęcia, jak uda mi się użytecznie wypełnić resztę mego życia" czy "reszta mego życia jest teraz dla mnie jedną wielką pustką" doskonale odzwierciedlają stan uczuć Stevensa. Nawet jej deklaracja "miłości" wobec męża, w której pobrzmiewa wszystko tylko nie miłość jest dowodem zaprzepaszczenia uczuć, których żadne z nich nie znalazło już u innej osoby.
Dopiero w finale maska Stevensa, na krótką chwilę spada. Wychyla się z niej stary, złamany poczuciem przegranego życia człowiek, który oddał z siebie wszystko, komuś kto nie był tego wart. Ale nie ma w tym żalu do lorda Darlingtona. Wszak to był wybór nie jego lecz samego Stevensa. Lord Darlington "obrał w życiu jakąś drogę, okazało się, że niesłuszną, ale przynajmniej coś wybrał. A ja? Ja nie mogę powiedzieć o sobie nawet tego. (...) nie mogę nawet tego powiedzieć, że popełniałem własne błędy. Doprawdy - nasuwa się pytanie - i jakaż w tym godność?"
Czytałam. Oprócz najnowszej powieści czytałam wszystko Ishiguro. Jest dziwnym pisarzem: Okruchy dnia są do szpiku kości brytyjskie, a Malarz świata ułudy i Pejzaż w kolorze sepii są takie japońskie. Za to Niepocieszonego ledwo zmęczyłam, tak samo jak Kiedy byliśmy sierotami. I jakoś nie potrafię zrozumieć fenomenu wtórnego Nie opuszczaj mnie.
OdpowiedzUsuńTak, "Okruchy dnia" rzeczywiście są brytyjskie, a przynajmniej odpowiadają stereotypowi brytyjskości :-). A jak tam "Pogrzebany olbrzym"? Czytać czy nie?
UsuńJeszcze nie wiem. I właśnie tu leży... pies pogrzebany ;)
UsuńAaaa... po Twojej opinii na temat innych utworów Ishiguro, rokowania nie są nadmiernie optymistyczne.
UsuńDla mnie "Okruchy dnia" są pierwszą jak dotąd przeczytaną książką autorstwa Ishiguro, ale z pewnością sięgnę także po kolejne.
UsuńA co do Stevensa, to użyte określenie "durny", może i jest dość dosadne, może odrobinę krzywdzące, ale pod pewnymi względami pasuje do niego dość dobrze :)
Ja co prawda tak go nie określiłem ale to i tak nie zmienia faktu, że spoglądając na niego z perspektywy czasu zapracował sobie na to i na podobne określenia :-)
UsuńŻeby się nie powtarzać, to ->TUTAJ<- :D
OdpowiedzUsuńPrzeczytałem :-) w najogólniejszym zarysie się zgadzamy, co do szczegółów niekoniecznie.
UsuńMnie tam Stevens nie nudził, ale to pewnie kwestia temperamentu i wieku :-)