niedziela, 18 czerwca 2017

Cienka czerwona linia, James Jones

Obok "Stąd do wieczności", "Cienka czerwona linia" jest chyba najpopularniejszą powieścią Jonesa, nie wykluczone, że za sprawą filmu, który doczekał się aż siedmiu nominacji do Oskara. Kiedy czytałem ją po raz pierwszy byłem nią, co tu dużo mówić, rozczarowany. Spodziewałem się, jak przystało na amerykańską rzecz o wojnie, bitewnych fajerwerków z powiewającym dumnie gwiaździstym sztandarem i romansu z piękną kobietą w tle a okazało się, że książka zupełnie nie spełnia tych wymogów. Dopiero teraz, po latach przyszło mi ją docenić, choć bez zachwytów.


Owszem, są w "Cienkiej czerwonej linii" wojenne zmagania ale bez fajerwerków. "Nie było tu najwyższej próby sił wspaniałego władania mieczem, rozkrzyczanego, wikingowskiego heroizmu, wytrawnego strzelectwa", gwiaździstego sztandaru zupełnie brak a o kobietach lepiej w ogóle nie mówić, bo wspomniana jest tylko jedna i w dodatku została przedstawiona w takim kontekście, że krytyka feministyczna pewnie odsądziłaby za to Jonesa od czci i wiary, gdyby tylko którejś z pań krytyczek zechciało się przebić przez książkę.

Nie ma co ukrywać, lektura powieści Jonesa nie jest rzeczą łatwą, zarówno za sprawą surowego języka, oszczędnego stylu jak i szczegółowości opisu, który chwilami z pewnością bardziej zainteresowałby ekspertów od taktyki wojennej specjalizujących się w wojnie na Pacyfiku niż zwykłego czytelnika. No i jeszcze ten zbiorowy bohater, bo w "Cienkiej czerwonej linii" Jones dzieli uwagę i czytelnika pomiędzy kilkanaście postaci (tych ważniejszych), żołnierzy kompanii C - jak Charlie, wśród których trudno dojrzeć faworyta.

A jednak coś jest w tej powieści, na pierwszy rzut oka sprawiającej wrażenie trochę ciężkawej, bo jej bohaterowie są równie niepociągający jak pisarski styl Jonesa i budzą raczej antypatię. Bo czy sympatię mogą budzić ludzie, u których zabicie człowieka wywołuje podziw a nie zgrozę i wstręt? Ale jednak budzą zainteresowanie. Co stoi za ludzką magmą, która dla "czynników oficjalnych", decydujących o losach kompanii, to tylko "zespół, zespół, zespół!", która tylko niejasno domyśla się, że "dla świata, dla wojny, dla kraju, dla kompanii żaden z nich nie ma znaczenia, że są zużywalni jak banknoty dolarowe, że mogą wszyscy umierać dzień po dniu, jeden po drugim i nie będzie to ni cholery znaczyło dla nikogo dopóki będą uzupełnienia."

Dla czytelnika bohaterowie Jonesa "nie byli kółkami w maszynie bez względu na to, co ktokolwiek mówił", i niezależnie od tego jak są traktowani. Nie ma tu znaczenia ich charakter, pochodzenie czy status społeczny, ciągle są ludźmi a nie zespołem do wykonywania zadań. Ale nie znaczy to, że oglądamy postacie "Cienkiej czerwonej linii" przez różowe okulary. Jones nie ma co do nich złudzeń, według niego "każdy żyje jakąś wybraną fikcją. Nikt w gruncie rzeczy nie jest taki, jak udaje. Każdy wymyśla jakąś fikcyjną opowieść o sobie, a potem po prostu udaje przed wszystkimi, że jest właśnie taki. I wszyscy mu wierzą, albo przynajmniej akceptują tę jego opowieść." Okazuje się jednak, że nawet nie sama wojna lecz konieczność zmierzenia się ze śmiercią zdziera każdą maskę, tę pochlebną i tę niepochlebną jaką przybiera człowiek. W obliczu śmierci nie ma mowy o jakimkolwiek udawaniu. Polecam!

16 komentarzy:

  1. Blokowało mnie gdzieś na samym początku. Chyba jednak powinno się zaczynać od jakiegoś fajerwerku :) Z klasyki wojennej to już chyba tylko Nadzy i martwi Ci zostali?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kolega zapomina chyba o wiekopomnych dziełach literatury radzieckiej :-) Kiedyś nieopatrznie skusiłem się na "Szosę wołokołamską" Beka, uraz pozostał mi do dzisiaj. Na Simonowa już nie odważyłem.

      Usuń
    2. Zaryzykowałem tylko Opowieść o prawdziwym człowieku, stanowczo wystarczy :)

      Usuń
    3. To z Waści ostrożny czytelnik - cóż to jest w porównaniu z "Młodą Gwardią"?! Zgroza ogarnia gdy pomyślę ile czasu straciłem na tego rodzaju knoty.

      Usuń
    4. Całe dzieciństwo zaczytywałem się hitem Ucieczka z wyspy Uznam Michaiła Diewiatajewa. Co Ty wiesz o stracie czasu :D Chociaż właściwie nie uważam, że to był czas stracony.

      Usuń
    5. Jeśli coś z książki pamiętasz, to faktycznie nie, ja tyle szczęścia nie miałem. Za to, tamtych rewirów, dotyczy bardzo przyzwoita (dla równowagi) dylogia Mrówczyńskiego "Miecz Kagenowy", tyle że akcja rozgrywa się pięć wieków wcześniej.

      Usuń
    6. Znałem ją swego czasu na pamięć, większość scen w oczach mi stoi, bo co by nie mówić, pan weteran ghostwriterów miał bardzo zacnych.
      Mrówczyńskiego dostałem na Gwiazdkę jakieś 30 lat temu i do dziś stoi na półce nieczytany :P

      Usuń
    7. To miałeś z "Ucieczką..." tak jak ja z "Czterema pancernymi" :-) Mrówczyńskiego dostałem z jakiejś okazji w prezencie, trochę mnie odstręczała "drzeworytnicza" okładka bo byłem wówczas na etapie stylistyki "Biblioteki młodych" ale powoli, powoli, strona po stronie jakoś poszło i potem wielokrotnie jeszcze do książki wracałem.

      Usuń
    8. Z Czterema pancernymi też tak miałem, rzecz jasna :)
      Okładka jest ohydna, nie da się ukryć, ale powoli dojrzewam, żeby chociaż zacząć, dlatego jeszcze nie oddałem książki na żaden bookcrossing.

      Usuń
    9. Teraz to już chyba trochę za stary jesteś na poznawanie takich książek :-), co innego jakbyś miał ją sobie odświeżyć a tak to już chyba szkoda czasu. Jakiś czas temu przypomniałem sobie "Plamę na złotej puszczy" - chyba najbardziej znaną książkę Mrówczyńskiego i po raz kolejny przekonałem się, że powrót do książek z młodości obarczony jest dużym ryzykiem.

      Usuń
    10. Mrówczyńskiego w młodości chyba wcale nie czytałem, może W cieniu hetyckiego sfinksa, ale głowy nie dam. A dojrzewanie idzie powoli, może nigdy do końca nie dojrzeję :P

      Usuń
    11. "W cieniu..." to druga część "Złotych koron..." Paukszty, nie tak fajna zresztą jak część pierwsza. Pauksztę pamiętam bo każdej książce musiał dać Niemcom jakiegoś "kuksańca" :-).

      Usuń
    12. I na dodatek propagował prawidłowe wzorce stosunku do władzy :-)

      Usuń
    13. Pisarzem był średnim, to chociaż wzorce propagował odpowiednie.
      Dopiero do mnie dotarło, że sobie beztrosko wymieszałem Mrówczyńskiego z Pauksztą. Więc zdecydowanie Mr. nie czytałem raczej nic, a Paukszty zmogłem historyczne cegły (uch) i kilka rzeczy współczesnych, bez zachwytu.

      Usuń
    14. Długo miałem do niego sentyment bo był pierwszym pisarzem dla dorosłych, z którym się zetknąłem. Dopiero po jego książkach obyczajowych "odkryłem", że pisał książki dla młodzieży. Ładnych parę lat temu wróciłem do jego "poważnych" książek - to już nie było to.

      Usuń