Ewa Szelburg-Zarembina to dla mnie dwa skojarzenia z dzieciństwa: "Baśń o szklanej górze" z ilustracjami J. M. Szancera, choć dopiero niedawno uświadomiłem sobie, że to ona jest jej autorką oraz pięciotomowy cykl "Rzeka kłamstwa" w wydaniu PIW-u z 1968 r., stojący w biblioteczce, w starym domu przy ulicy Ogrodowej w niewielkim miasteczku, gdzie jeździłem prawie w każde wakacje. Któregoś razu podjąłem nawet próbę przeczytania pierwszej części, choć biorąc pod uwagę mój ówczesny wiek, dzisiaj mogę określić ją tylko jako porywanie się z motyką na słońce. Dzisiaj już odwiedzać tam nie mam kogo ale obwoluty książek tak wbiły mi się w pamięć, że postanowiłem, nie bez obaw, sprawdzić co też takiego niezrozumiałego było wówczas dla mnie w tych książkach.
Zacząłem jak Pan Bóg przykazał od początku czyli pierwszego tomu cyklu - "Wędrówka Joanny" i jaka niespodzianka ... Dopiero teraz odkrywam, że literatura okresu międzywojennego, zepchnięta w niebyt w mojej szkolnej edukacji, to nie jakieś "bogoojczyźniane" i sentymentalne ramotki ale literatura z krwi i kości. Jeśli dzisiaj popada w zapomnienie, to wyłącznie z powodu prozaicznego braku marketingu i mało wybrednych gustów, ale c'est la vie.
W każdym razie, po Strugu i Gojawiczyńskiej okazało się, że mimo, że Szelburg-Zarembinę zaliczyć można, jakby nie patrzeć, do literatów drugiego szeregu, to jest ona pisarką jak najbardziej poważną i błędem byłoby lekceważyć jej dorobek tylko dlatego, że dominowała w jej twórczości literatura adresowana do dzieci.
Nie będę ukrywał, jestem pod wrażeniem, tym większym, że książka jest osnuta wokół życia matki pisarki, a tak jak życie Joanny nie było ono wesołe - "cudze domy, przez które przechodziła ze smutkiem, ze wstydem, z nienawiścią, ze strachem, i - ludzie obcy w tych domach, którzy ją mijali potrącając, napastując lub wcale jej nie widząc."
Dzisiaj pewnie zaliczono by książkę do literatury kobiecej (cokolwiek to znaczy) już choćby ze względu na postać tytułowej bohaterki i fakt, że to kobiety zajmują w powieści centralne miejsce ale moim zdaniem byłaby to łatka nieoddająca charakteru "Wędrówek Joanny", a nawet gdyby była uzasadniona, to w takim razie należałoby uznać, że to jakiś fenomen, bo przynajmniej ja zupełnie się tego nie czułem (choć nie mam też złudzeń, że "Wędrówki" mogłyby być świetnym poligonem dla interpretacji spod znaku gender).
To wariant historii wiejskiego Kopciuszka z przełomu wieków, w czym można dopatrzyć się chyba inklinacji Szelburg-Zarembiny do twórczości dla dzieci (widać ją też w epizodzie ze szczurołapem, dalekim powinowatym "Flecisty z Hameln", bohatera jednej z baśni braci Grimm), jego osamotnienia i niezrozumienia przez innych, życia w brutalnym i prymitywnym świecie, rządzonym przez emocje i odruchy, a rozum tylko o tyle, o ile prowadzi to do upokorzenia innych i zaznaczenia własnej pozycji w świecie. Gdzie, owszem, są macochy ale nie ma pięknych królewiczów ani ptaszków, które wykonywałyby pracę za sierotę i przynosiły jej suknię oraz pantofelki na bal. Gdzie na domiar złego "Wszystkie sprzęty w kuchni, wszystkie narzędzia gospodarskie czując jej bezsilność, wypowiedziały swoje przyrodzone posłuszeństwo. Miotła ginęła spod rąk. Siekiera zeskakiwała z obucha. Noże wykręcały się ostrzem do bezbronnych palców. Gliniane garczki spadając z półek uderzały o twardą podłogę i tłukły się na skorupy, ale żelazne saganki trafiały zawsze na stopy Joanny i przytłukiwały jej palce. Wiadra zaczęły przeciekać spod obręczy. Przetak pokrył się dziurami. Ścierki w gwałtowny sposób zarastały brudem. Mleko kipiało na najwolniejszym ogniu i z najgłębszego garnka. Kasza przypalała się w każdej rynce" .
Powiedziałbym nawet, że chwilami można w powieści doszukać się naturalistycznych akcentów, jakich nie powstydziłby się i Zola, a już na pewno Dygasiński, by trzymać się rodzimego podwórka. Widać to chociażby w epizodzie, w którym Joanna idzie do chałupy kobiety chorującej po porodzie. Narastają w nim obrazy nędzy budzącej już nawet nie litość ale wręcz wstręt, by osiągnąć swoje apogeum w opisie położnicy - "Na słomie pod płachtą zapiszczało coś cienko. Matuskowa z trudem obróciła się na bok, wyciągnęła z rozcięcia brudnej koszuli podłużną pierś, całą w brunatnych plamach i przysunęła pomarszczoną, opuchniętą sutkę do czerwonego kawałka mięsa, jakie odsłoniło się spod płachty. Joanna pierwszy raz widziała takie niemowlę z czerwoną jak ogień skórą, odparzoną na całym ciele."
W otoczce tego prymitywnego, wiejskiego życia rozgrywają się dramaty godne antycznej tragedii; rywalizacja macochy i pasierbicy o mężczyznę, w której ta druga przegrywając walkę popełnia samobójstwo zabijając jednocześnie swoje dziecko, i gdzie zwyciężczyni musi ciężko odpokutować swój triumf czy dramat kobiety, która nie potrafi pogodzić się ze śmiercią własnego dziecka (kojarzyć się to może z baronową Krzeszowską z "Lalki" ale nie ma tu nic z tonów Prusa) w rezultacie tracąc także męża i zmysły.
Co tu dużo mówić - wyjątkowo, polecam także Paniom - a sam szykuję się już na drugą część "Rzeki kłamstwa".
W każdym razie, po Strugu i Gojawiczyńskiej okazało się, że mimo, że Szelburg-Zarembinę zaliczyć można, jakby nie patrzeć, do literatów drugiego szeregu, to jest ona pisarką jak najbardziej poważną i błędem byłoby lekceważyć jej dorobek tylko dlatego, że dominowała w jej twórczości literatura adresowana do dzieci.
Nie będę ukrywał, jestem pod wrażeniem, tym większym, że książka jest osnuta wokół życia matki pisarki, a tak jak życie Joanny nie było ono wesołe - "cudze domy, przez które przechodziła ze smutkiem, ze wstydem, z nienawiścią, ze strachem, i - ludzie obcy w tych domach, którzy ją mijali potrącając, napastując lub wcale jej nie widząc."
Dzisiaj pewnie zaliczono by książkę do literatury kobiecej (cokolwiek to znaczy) już choćby ze względu na postać tytułowej bohaterki i fakt, że to kobiety zajmują w powieści centralne miejsce ale moim zdaniem byłaby to łatka nieoddająca charakteru "Wędrówek Joanny", a nawet gdyby była uzasadniona, to w takim razie należałoby uznać, że to jakiś fenomen, bo przynajmniej ja zupełnie się tego nie czułem (choć nie mam też złudzeń, że "Wędrówki" mogłyby być świetnym poligonem dla interpretacji spod znaku gender).
To wariant historii wiejskiego Kopciuszka z przełomu wieków, w czym można dopatrzyć się chyba inklinacji Szelburg-Zarembiny do twórczości dla dzieci (widać ją też w epizodzie ze szczurołapem, dalekim powinowatym "Flecisty z Hameln", bohatera jednej z baśni braci Grimm), jego osamotnienia i niezrozumienia przez innych, życia w brutalnym i prymitywnym świecie, rządzonym przez emocje i odruchy, a rozum tylko o tyle, o ile prowadzi to do upokorzenia innych i zaznaczenia własnej pozycji w świecie. Gdzie, owszem, są macochy ale nie ma pięknych królewiczów ani ptaszków, które wykonywałyby pracę za sierotę i przynosiły jej suknię oraz pantofelki na bal. Gdzie na domiar złego "Wszystkie sprzęty w kuchni, wszystkie narzędzia gospodarskie czując jej bezsilność, wypowiedziały swoje przyrodzone posłuszeństwo. Miotła ginęła spod rąk. Siekiera zeskakiwała z obucha. Noże wykręcały się ostrzem do bezbronnych palców. Gliniane garczki spadając z półek uderzały o twardą podłogę i tłukły się na skorupy, ale żelazne saganki trafiały zawsze na stopy Joanny i przytłukiwały jej palce. Wiadra zaczęły przeciekać spod obręczy. Przetak pokrył się dziurami. Ścierki w gwałtowny sposób zarastały brudem. Mleko kipiało na najwolniejszym ogniu i z najgłębszego garnka. Kasza przypalała się w każdej rynce" .
Powiedziałbym nawet, że chwilami można w powieści doszukać się naturalistycznych akcentów, jakich nie powstydziłby się i Zola, a już na pewno Dygasiński, by trzymać się rodzimego podwórka. Widać to chociażby w epizodzie, w którym Joanna idzie do chałupy kobiety chorującej po porodzie. Narastają w nim obrazy nędzy budzącej już nawet nie litość ale wręcz wstręt, by osiągnąć swoje apogeum w opisie położnicy - "Na słomie pod płachtą zapiszczało coś cienko. Matuskowa z trudem obróciła się na bok, wyciągnęła z rozcięcia brudnej koszuli podłużną pierś, całą w brunatnych plamach i przysunęła pomarszczoną, opuchniętą sutkę do czerwonego kawałka mięsa, jakie odsłoniło się spod płachty. Joanna pierwszy raz widziała takie niemowlę z czerwoną jak ogień skórą, odparzoną na całym ciele."
W otoczce tego prymitywnego, wiejskiego życia rozgrywają się dramaty godne antycznej tragedii; rywalizacja macochy i pasierbicy o mężczyznę, w której ta druga przegrywając walkę popełnia samobójstwo zabijając jednocześnie swoje dziecko, i gdzie zwyciężczyni musi ciężko odpokutować swój triumf czy dramat kobiety, która nie potrafi pogodzić się ze śmiercią własnego dziecka (kojarzyć się to może z baronową Krzeszowską z "Lalki" ale nie ma tu nic z tonów Prusa) w rezultacie tracąc także męża i zmysły.
Co tu dużo mówić - wyjątkowo, polecam także Paniom - a sam szykuję się już na drugą część "Rzeki kłamstwa".
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń"Różową szybkę" niedawno kupiłem synkowi i czeka teraz na lepsze czasy :-) a przy okazji przypomniały mi się też jej "Wesołe historie", za którymi jednak nie przepadałem :-).
UsuńA ja nie wiem, czy dobrze kojarzę, a nie jestem w domu i nie mogę sprawdzić, ale taki tom KRÓLESTWO BAJKI mi przychodzi do głowy, strasznie to kochałam. Twórczości dla dorosłych też nie znam, ale bo i skąd. W domu tego cyklu nie było, a jak czegoś w domu nie było i skądinąd wiedziałam, że nie należało do klasyki, to nie szukałam :(
OdpowiedzUsuńWydaje mi się, że Szelburg-Zarembina to klasyka jak najbardziej :-) przynajmniej jeśli chodzi "Wędrówkę Joanny", tyle że czkawką jej się odbiło pisarstwo dla dzieci.
UsuńJa kojarzę ją jedynie z pięknymi bajkami, ale ten cykl powieściowy by mi bardzo odpowiadał, gdyż ta literatura, o której piszesz, że jest z krwi i kości właśnie taka jest; ma głębię, której dzisiaj trudno się doszukiwać, jest związana z rzeczywistością, i to do niej ciągnie. )
OdpowiedzUsuńMyślę, że "Wędrówka" spodobałaby Ci się, to "kobieca" literatura nie tylko dla kobiet :-).
UsuńNie czytałam "Rzeki kłamstwa", ale oglądałam serial zrealizowany na podstawie/ na motywach/ według... (trudno mi dopasować stopień wykorzystania tekstu). Oglądałam serial dwa razy (emisja była w odstępie kilkuletnim) i oceniam go jako wartościową produkcję, z dobrą obsadą aktorską. I tak się zbieram, żeby przeczytać i mieć możliwość porównania.
OdpowiedzUsuńJa z kolei tylko słyszałem o serialu, nie wiem czemu ale jakoś mi się kojarzy z filmową wersją powieści Gojawiczyńskiej. Przeczytałem już dwie pierwsze części, druga "Ludzie z wosku" może minimalnie gorsza albo ja już miałem trochę za dużo tego przygnębiającego świata Szelburg-Zarębiny. Trochę mam obawy przed pozostałymi bo napisane były już po wojnie więc nawet jej wrażliwość na krzywdę mogłaby by być zideologizowana, a nie chcę się sam o tym przekonywać :-)
UsuńGdzieś przeszedł obok mnie. Ale to chyba dlatego, że to był czas gdy rodziłam i wychowywałam dzieci i po prostu przez lat w zasadzie nie oglądałam telewizji. Szkoda, chętnie bym go teraz obejrzała.)
UsuńJa nie rodziłem :-) a też jakoś mi umknął ale i tak nie mam złudzeń pewnie potraktowałbym serial jako "babskie filmy" :-).
Usuńtrochę mój komentarz śmiesznie wypadł, ale tak było, było takie 5 lat, że telewizor dla mnie nie istniał.)
UsuńZa to teraz, jak rozumiem, wszystko odchowane i masz wreszcie czas dla siebie :-)
UsuńSerial "Rzeka kłamstwa" jest chyba w klimacie powieści, tak mi się wydaje po przeczytanych recenzjach. Na ile zgodny z treścią? - muszę przeczytać powieść.
OdpowiedzUsuńW filmie emocji nie brakuje - są w nim te wątki, o których piszesz. I dobre aktorskie kreacje: Trybała, Bilewski, Klubowicz, Sołtysik i inni w rolach drugoplanowych. A Joanna i jej mąż to Trzepiecińska (jej debiut) i Kolberger.
Co do ekranizacji powieści Gojawiczyńskiej. Widziałam wszystkie trzy wersje, tzn. film przedwojenny, spektakl telewizyjny w odcinkach (1970) oraz wersję reżyserską Barbary Sass. Jak zawsze w takich przypadkach wybieram film zrealizowany współcześnie do książki, choćby był słabszy od innych. Od dawna zbieram się do wpisu na ten temat w swoim blogu filmowym.:)
Ale moim zdaniem serial "Rzeka kłamstwa" nie powinien się kojarzyć z filmem B.Sass.
To odmienne realizacje.
Jak wygląda cały cykl Szelburg-Zarembiny nie wiem, bo przeczytałem na razie dwie części. Pierwsza świetna, druga co najmniej dobra, no i muszę rozejrzeć się za filmem bo skład rzeczywiście jest niezły.
UsuńJestem pełen uznania dla Twojej determinacji jeśli chodzi o "Dziewczęta z Nowolipek" :-) Druga część "Ludzie z wosku" trochę z nimi korespondują bo pierwsza ("Wędrówka Joanny") to raczej walka o przetrwanie niż poszukiwanie szczęścia i miejsca w życiu.
To nie determinacja, ani trochę :) Czytałam Gojawiczyńską jeszcze w liceum (czyli wieki temu), chociaż pierwsza była "Krata". Mam obie części w swojej biblioteczce, więc wracałam wielokrotnie do "dziewcząt". To według mnie dobra literatura, chyba za surowo jest stawiana do drugiego szeregu. A później po prostu oglądałam"w telewizorze", jak tylko była okazja.
UsuńNie wiem jak całość dorobku Gojawiczyńskiej - znam tylko "Dziewczęta" i "Jabłoń" - ale pewnie uznano, że to najlepsze jej powieści a cała reszta jest już tylko dobra albo taka sobie a to trochę za mało jak na pierwszą ligę. Swoją znajomość z Gojawiczyńską też zaczynałem od "Kraty" a ściślej mówiąc jej fragmentu w "Antologii pamięci 1939-1945", tyle że poza ogólnym korzystnym wrażeniem nic nie pamiętam.
Usuń