Gliwice mają Horsta Bienka, Gdańsk Guntera Grassa a Ełk miał szczęście do Siegfrieda Lenza, który opisał miasto jako Łukowiec w "Muzeum ziemi ojczystej". Gdy czyta się ich książki dopiero wówczas można zrozumieć jak wielka przepaść dzieli powieści w rodzaju "Hanemanna", które usiłują podczepić się pod sentyment do nie tak dawnej a jednak nieznanej przeszłości miejsc, w których żyjemy sic et nunc, od tych, których autorzy wyrośli w swoich "małych ojczyznach".
Czytając taką książkę stoi się przed trudnym zadaniem, chociaż nie tak trudnym jak jeszcze dwadzieścia-trzydzieści lat temu, kiedy ciężko było sobie uzmysłowić, że historia miejsc objętych wspólną nazwą "Ziemie Odzyskane" nie zaczęła się w 1945 roku a wcześniej mieszkali tu ludzie, którzy niekoniecznie byli krwiożerczymi bestiami. Ta trudność wynika chyba też z faktu, że w naszej literaturze niewiele jest utworów odwołujących się do utraconej ojczyzny (przychodzi mi na myśl tylko "Dolina Issy" Miłosza) a przecież los "repatriantów" niewiele tylko lepszy był od losu Wypędzonych.
Dzisiaj gdy starsze pokolenia, które pamiętały wojnę odeszły a nowe zadomowiły się i nie mają poczucia bycia przybyszami, którzy zamieszkują w czyichś domach, z jednej strony rodzi się ciekawość co było tu przedtem, zanim pojawili się rodzice i dziadkowie, z drugiej jednak traktuje się historię jako coś nieistotnego, coś co było-minęło i co nikogo już nie obchodzi i do czego nie ma sensu wracać.
I ten podział widać także, w drugiej, obok "Lekcji niemieckiego" najbardziej znanej powieści Siegfrieda Lenza - "Muzeum ziemi ojczystej", poruszającej książce o "małej ojczyźnie" pisanej z nostalgią i poczuciem nieodwołalności straty. Nie był nią chyba nawet specjalnie zaskoczony, bo przecież główny bohater jej zapowiedź usłyszał z ust rosyjskiego oficera, o wiele mówiącym nazwisku Plechanow, już w czasie Wielkiej wojny gdy Rosjanie po raz pierwszy zajęli Ełk - Łukowiec - "Pokażemy wam, ile warta jest ta cała wiara w ojczyznę. Otworzymy wam oczy na to, że piasek nie należy do was, że równie obojętnie znosi każdego. I to wszystko stanie się dla waszego dobra. Jeśli zależy nam na braterstwie, na internacjonalistycznym sąsiedztwie - dodał - to musimy skończyć z małostkową religią idylli i posiadania, której twórcami są apostołowie ojczyzny..." . I patrząc z dzisiejszej perspektywy, trzeba przyznać, że najpierw Rosjanie a po nich my sami byliśmy bardzo konsekwentni we wcielaniu w życie tej zapowiedzi.
Lenz w swojej książce pokazuje przegląd postaw swojego pokolenia wobec małej ojczyzny, rozumianej jako "miejsce, gdzie wzrok sam wilgotnieje, w duszy poczyna wrzeć, gdzie mowę można zastąpić nieokreślonym uczuciem..." i dla którego stosunek do tytułowego muzeum ziemi ojczystej jest papierkiem lakmusowym rozumienia patriotyzmu (ach, cóż to za niemodne teraz słowo!) zarówno w węższym jak i szerszym wymiarze.
Ale cóż, może nas dzisiaj obchodzić historia małego, prowincjonalnego miasteczka i los jego mieszkańców, jakieś muzeum stron ojczystych, jakieś regionalne rupiecie w "szopie do nabożeństwa", w której "zaduch historycznego marzycielstwa jest tak intensywny że zastępuje ogrzewanie" i "fikcja podsycana jest złudzeniem trwałości i powrotu", a które miały się tylko przeciwstawiać "czasowi, spokojnej negacji i bezwzględnemu rozpadowi, występował przeciwko bezimiennemu końcowi"?
No może trochę, i nie tylko dlatego, że jako naród zasmakowaliśmy tej samej goryczy co Niemcy - konieczności opuszczenia własnych domów, ale także dlatego że Lenz bezpośrednio dotyka spraw polsko-niemieckich (gdzie Niemcy "nazywali się Konopatzki, Piassek albo Sobottka" a Polacy "nosili nazwiska Gutkelch, Niedermüller albo Hauser"), takich choćby jak postawy w czasie plebiscytu 1920 roku, w okresie panowania III Rzeszy czy wreszcie II wojny światowej. Zwłaszcza ten ostatni może budzić konsternację - jeden demokrata zamordowany w obozie, drugi aresztowany przez gestapo, jacyś pracujący francuscy jeńcy wojenni ot i wszystko. Społeczeństwo, które niczemu jest niewinne i nic o niczym nie wiedziało. Jeśli zestawi się to z terrorem, który niemieccy kulturtregerzy nieśli w okupowanej Polsce trudno nie być zbulwersowanym. I choć mocno brzmią sceny ucieczki z rodzinnych stron, zresztą jedne z najlepszych w całej książce, to czytając je trudno uciec od odbierania ich w kategoriach zbiorowej winy i odpowiedzialności za wcześniejsze wybory i czyny.
Wartość "Muzeum ziemi ojczystej" polega też na odmalowaniu Mazur (poprzez postać Mariana Jeromina powieść Lenza łączy się z najsłynniejszym hymnem na cześć dawnych Mazur "Dziećmi Jerominów" Ernsta Wiecherta) w postaci kompletnie nam nieznanej, której relikty jedynie możemy dzisiaj obejrzeć w skansenie w Olsztynku czy na zamku w Olsztynie, choć to co tam oglądamy stanowi dla nas, co najwyżej "historyczno-kulturową wartość" bo gdzieś przeminął, wraz z dawnymi mieszkańcami genius loci tej ziemi i nikt już dzisiaj nie wie co znaczy szycher i fladrusz... Świetna książka. Polecam.
Dzisiaj gdy starsze pokolenia, które pamiętały wojnę odeszły a nowe zadomowiły się i nie mają poczucia bycia przybyszami, którzy zamieszkują w czyichś domach, z jednej strony rodzi się ciekawość co było tu przedtem, zanim pojawili się rodzice i dziadkowie, z drugiej jednak traktuje się historię jako coś nieistotnego, coś co było-minęło i co nikogo już nie obchodzi i do czego nie ma sensu wracać.
I ten podział widać także, w drugiej, obok "Lekcji niemieckiego" najbardziej znanej powieści Siegfrieda Lenza - "Muzeum ziemi ojczystej", poruszającej książce o "małej ojczyźnie" pisanej z nostalgią i poczuciem nieodwołalności straty. Nie był nią chyba nawet specjalnie zaskoczony, bo przecież główny bohater jej zapowiedź usłyszał z ust rosyjskiego oficera, o wiele mówiącym nazwisku Plechanow, już w czasie Wielkiej wojny gdy Rosjanie po raz pierwszy zajęli Ełk - Łukowiec - "Pokażemy wam, ile warta jest ta cała wiara w ojczyznę. Otworzymy wam oczy na to, że piasek nie należy do was, że równie obojętnie znosi każdego. I to wszystko stanie się dla waszego dobra. Jeśli zależy nam na braterstwie, na internacjonalistycznym sąsiedztwie - dodał - to musimy skończyć z małostkową religią idylli i posiadania, której twórcami są apostołowie ojczyzny..." . I patrząc z dzisiejszej perspektywy, trzeba przyznać, że najpierw Rosjanie a po nich my sami byliśmy bardzo konsekwentni we wcielaniu w życie tej zapowiedzi.
Lenz w swojej książce pokazuje przegląd postaw swojego pokolenia wobec małej ojczyzny, rozumianej jako "miejsce, gdzie wzrok sam wilgotnieje, w duszy poczyna wrzeć, gdzie mowę można zastąpić nieokreślonym uczuciem..." i dla którego stosunek do tytułowego muzeum ziemi ojczystej jest papierkiem lakmusowym rozumienia patriotyzmu (ach, cóż to za niemodne teraz słowo!) zarówno w węższym jak i szerszym wymiarze.
Ale cóż, może nas dzisiaj obchodzić historia małego, prowincjonalnego miasteczka i los jego mieszkańców, jakieś muzeum stron ojczystych, jakieś regionalne rupiecie w "szopie do nabożeństwa", w której "zaduch historycznego marzycielstwa jest tak intensywny że zastępuje ogrzewanie" i "fikcja podsycana jest złudzeniem trwałości i powrotu", a które miały się tylko przeciwstawiać "czasowi, spokojnej negacji i bezwzględnemu rozpadowi, występował przeciwko bezimiennemu końcowi"?
No może trochę, i nie tylko dlatego, że jako naród zasmakowaliśmy tej samej goryczy co Niemcy - konieczności opuszczenia własnych domów, ale także dlatego że Lenz bezpośrednio dotyka spraw polsko-niemieckich (gdzie Niemcy "nazywali się Konopatzki, Piassek albo Sobottka" a Polacy "nosili nazwiska Gutkelch, Niedermüller albo Hauser"), takich choćby jak postawy w czasie plebiscytu 1920 roku, w okresie panowania III Rzeszy czy wreszcie II wojny światowej. Zwłaszcza ten ostatni może budzić konsternację - jeden demokrata zamordowany w obozie, drugi aresztowany przez gestapo, jacyś pracujący francuscy jeńcy wojenni ot i wszystko. Społeczeństwo, które niczemu jest niewinne i nic o niczym nie wiedziało. Jeśli zestawi się to z terrorem, który niemieccy kulturtregerzy nieśli w okupowanej Polsce trudno nie być zbulwersowanym. I choć mocno brzmią sceny ucieczki z rodzinnych stron, zresztą jedne z najlepszych w całej książce, to czytając je trudno uciec od odbierania ich w kategoriach zbiorowej winy i odpowiedzialności za wcześniejsze wybory i czyny.
Wartość "Muzeum ziemi ojczystej" polega też na odmalowaniu Mazur (poprzez postać Mariana Jeromina powieść Lenza łączy się z najsłynniejszym hymnem na cześć dawnych Mazur "Dziećmi Jerominów" Ernsta Wiecherta) w postaci kompletnie nam nieznanej, której relikty jedynie możemy dzisiaj obejrzeć w skansenie w Olsztynku czy na zamku w Olsztynie, choć to co tam oglądamy stanowi dla nas, co najwyżej "historyczno-kulturową wartość" bo gdzieś przeminął, wraz z dawnymi mieszkańcami genius loci tej ziemi i nikt już dzisiaj nie wie co znaczy szycher i fladrusz... Świetna książka. Polecam.
Czasem to szukanie tego co było przed nami , tej prawdziwej wersji bywa dramatyczne. Obejrzałam "Pokłosie" i jak zawsze w takich sytuacjach zadziwia mnie reakcja naszego społeczeństwa. Tyle co się oberwało młodemu Stuhrowi to chyba nikomu. Patriotyzm nie wiem czy niemodne , po prostu zależy od priorytetów a że sporo stoi na głowie to mamy co mamy.
OdpowiedzUsuńKsiążka wydaje się interesująca i chętnie przeczytam ale już dawno pogodziłam się że za Tobą nie nadążę , nie mam takiego zaplecza w domu o tempie czytania nie wspominając.
Prawda rzeczywiście bywa niewygodna, niemiecki punkt widzenia na historię Mazur może być szokujący, zwłaszcza jeśli ktoś ma zakonotowane pojęcia "wyzwolenie" i "Ziemie Odzyskane". Książka jest ciekawa zwłaszcza dla kogoś, kto pochodzi z takich właśnie terenów a szczególnie dla mieszkańców Ełku :-).
UsuńLenza bardzo cenię, czytałam ze straszych utworów tylko "Deutschstunde" z najnowszych za to kilka. Wielki prozaik. Tę powieść mam w stosie, muszę wreszcie koniecznie przeczytać.
OdpowiedzUsuń"Lekcja..." bardzo mi się podobała, niezależnie od przesłania, świetna, klimatyczna książka. Widać, że Lenz był silnie związany ze swoją nową "małą ojczyzną" bo część akcji "Muzeum... " podobnie jak "Lekcji..." rozgrywa się w Schleswigu.
UsuńTak sądzę, bo jego najnowsze powieści też bardzo związane są z tym regionem.
UsuńMnie jednak bardziej ciągną dawne Prusy Wschodnie, zwłaszcza że niewiele jest dobrych książek jakoś związanych z tym regionem.
UsuńCo za koincydencja :) właśnie ubolewałyśmy z Natanną nad tym, że mało literatury niemieckiej czytamy i ja sobie przypomniałam, że jest jedna książka, którą planuję przeczytać od chyba 30 lat... no właśnie jest to "Lekcja niemieckiego" Lenza :)
OdpowiedzUsuńNo proszę, to z pewnością jakiś znak :-). Mnie "Lekcja..." bardzo się podobała ale wpływ na to miało chyba także to, że pochodzę z regionu, którego krajobraz podobny jest do tego, który opisuje Lenz. U Ciebie to będzie trudniejsza sprawa :-)
Usuń