czwartek, 19 lutego 2015

Muzeum ziemi ojczystej, Siegfried Lenz

Gliwice mają Horsta Bienka, Gdańsk Guntera Grassa a Ełk miał szczęście do Siegfrieda Lenza, który opisał miasto jako Łukowiec w "Muzeum ziemi ojczystej". Gdy czyta się ich książki dopiero wówczas można zrozumieć jak wielka przepaść dzieli powieści w rodzaju "Hanemanna", które usiłują podczepić się pod sentyment do nie tak dawnej a jednak nieznanej przeszłości miejsc, w których żyjemy sic et nunc, od tych, których autorzy wyrośli w swoich "małych ojczyznach". 


Czytając taką książkę stoi się przed trudnym zadaniem, chociaż nie tak trudnym jak jeszcze dwadzieścia-trzydzieści lat temu, kiedy ciężko było sobie uzmysłowić, że historia miejsc objętych wspólną nazwą "Ziemie Odzyskane" nie zaczęła się w 1945 roku a wcześniej mieszkali tu ludzie, którzy niekoniecznie byli krwiożerczymi bestiami. Ta trudność wynika chyba też z faktu, że w naszej literaturze niewiele jest utworów odwołujących się do utraconej ojczyzny (przychodzi mi na myśl tylko "Dolina Issy" Miłosza) a przecież los "repatriantów" niewiele tylko lepszy był od losu Wypędzonych.

Dzisiaj gdy starsze pokolenia, które pamiętały wojnę odeszły a nowe zadomowiły się i nie mają poczucia bycia przybyszami, którzy zamieszkują w czyichś domach, z jednej strony rodzi się ciekawość co było tu przedtem, zanim pojawili się rodzice i dziadkowie, z drugiej jednak traktuje się historię jako coś nieistotnego, coś co było-minęło i co nikogo już nie obchodzi i do czego nie ma sensu wracać.

I ten podział widać także, w drugiej, obok "Lekcji niemieckiego" najbardziej znanej powieści Siegfrieda Lenza - "Muzeum ziemi ojczystej", poruszającej książce o "małej ojczyźnie" pisanej z nostalgią i poczuciem nieodwołalności straty. Nie był nią chyba nawet specjalnie zaskoczony, bo przecież główny bohater jej zapowiedź usłyszał z ust rosyjskiego oficera, o wiele mówiącym nazwisku Plechanow, już w czasie Wielkiej wojny gdy Rosjanie po raz pierwszy zajęli Ełk - Łukowiec - "Pokażemy wam, ile warta jest ta cała wiara w ojczyznę. Otworzymy wam oczy na to, że piasek nie należy do was, że równie obojętnie znosi każdego. I to wszystko stanie się dla waszego dobra. Jeśli zależy nam na braterstwie, na internacjonalistycznym sąsiedztwie - dodał - to musimy skończyć z małostkową religią idylli i posiadania, której twórcami są apostołowie ojczyzny..." . I patrząc z dzisiejszej perspektywy, trzeba przyznać, że najpierw Rosjanie a po nich my sami byliśmy bardzo konsekwentni we wcielaniu w życie tej zapowiedzi.

Lenz w swojej książce pokazuje przegląd postaw swojego pokolenia wobec małej ojczyzny, rozumianej jako "miejsce, gdzie wzrok sam wilgotnieje, w duszy poczyna wrzeć, gdzie mowę można zastąpić nieokreślonym uczuciem..." i dla którego stosunek do tytułowego muzeum ziemi ojczystej jest papierkiem lakmusowym rozumienia patriotyzmu (ach, cóż to za niemodne teraz słowo!) zarówno w węższym jak i szerszym wymiarze.

Ale cóż, może nas dzisiaj obchodzić historia małego, prowincjonalnego miasteczka i los jego mieszkańców, jakieś muzeum stron ojczystych, jakieś regionalne rupiecie w "szopie do nabożeństwa", w której "zaduch historycznego marzycielstwa jest tak intensywny że zastępuje ogrzewanie" "fikcja podsycana jest złudzeniem trwałości i powrotu", a które miały się tylko przeciwstawiać "czasowi, spokojnej negacji i bezwzględnemu rozpadowi, występował przeciwko bezimiennemu końcowi"?

No może trochę, i nie tylko dlatego, że jako naród zasmakowaliśmy tej samej goryczy co Niemcy - konieczności opuszczenia własnych domów, ale także dlatego że Lenz bezpośrednio dotyka spraw polsko-niemieckich (gdzie Niemcy "nazywali się Konopatzki, Piassek albo Sobottka" a Polacy "nosili nazwiska Gutkelch, Niedermüller albo Hauser"), takich choćby jak postawy w czasie plebiscytu 1920 roku, w okresie panowania III Rzeszy czy wreszcie II wojny światowej. Zwłaszcza ten ostatni może budzić konsternację - jeden demokrata zamordowany w obozie, drugi aresztowany przez gestapo, jacyś pracujący francuscy jeńcy wojenni ot i wszystko. Społeczeństwo, które niczemu jest niewinne i nic o niczym nie wiedziało. Jeśli zestawi się to z terrorem, który niemieccy kulturtregerzy nieśli w okupowanej Polsce trudno nie być zbulwersowanym. I choć mocno brzmią sceny ucieczki z rodzinnych stron, zresztą jedne z najlepszych w całej książce, to czytając je trudno uciec od odbierania ich w kategoriach zbiorowej winy i odpowiedzialności za wcześniejsze wybory i czyny.

Wartość "Muzeum ziemi ojczystej" polega też na odmalowaniu Mazur (poprzez postać Mariana Jeromina powieść Lenza łączy się z najsłynniejszym hymnem na cześć dawnych Mazur "Dziećmi Jerominów" Ernsta Wiecherta) w postaci kompletnie nam nieznanej, której relikty jedynie możemy dzisiaj obejrzeć w skansenie w Olsztynku czy na zamku w Olsztynie, choć to co tam oglądamy stanowi dla nas, co najwyżej "historyczno-kulturową wartość" bo gdzieś przeminął, wraz z dawnymi mieszkańcami genius loci tej ziemi i nikt już dzisiaj nie wie co znaczy szycher i fladrusz...  Świetna książka. Polecam. 

8 komentarzy:

  1. Czasem to szukanie tego co było przed nami , tej prawdziwej wersji bywa dramatyczne. Obejrzałam "Pokłosie" i jak zawsze w takich sytuacjach zadziwia mnie reakcja naszego społeczeństwa. Tyle co się oberwało młodemu Stuhrowi to chyba nikomu. Patriotyzm nie wiem czy niemodne , po prostu zależy od priorytetów a że sporo stoi na głowie to mamy co mamy.
    Książka wydaje się interesująca i chętnie przeczytam ale już dawno pogodziłam się że za Tobą nie nadążę , nie mam takiego zaplecza w domu o tempie czytania nie wspominając.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawda rzeczywiście bywa niewygodna, niemiecki punkt widzenia na historię Mazur może być szokujący, zwłaszcza jeśli ktoś ma zakonotowane pojęcia "wyzwolenie" i "Ziemie Odzyskane". Książka jest ciekawa zwłaszcza dla kogoś, kto pochodzi z takich właśnie terenów a szczególnie dla mieszkańców Ełku :-).

      Usuń
  2. Lenza bardzo cenię, czytałam ze straszych utworów tylko "Deutschstunde" z najnowszych za to kilka. Wielki prozaik. Tę powieść mam w stosie, muszę wreszcie koniecznie przeczytać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Lekcja..." bardzo mi się podobała, niezależnie od przesłania, świetna, klimatyczna książka. Widać, że Lenz był silnie związany ze swoją nową "małą ojczyzną" bo część akcji "Muzeum... " podobnie jak "Lekcji..." rozgrywa się w Schleswigu.

      Usuń
    2. Tak sądzę, bo jego najnowsze powieści też bardzo związane są z tym regionem.

      Usuń
    3. Mnie jednak bardziej ciągną dawne Prusy Wschodnie, zwłaszcza że niewiele jest dobrych książek jakoś związanych z tym regionem.

      Usuń
  3. Co za koincydencja :) właśnie ubolewałyśmy z Natanną nad tym, że mało literatury niemieckiej czytamy i ja sobie przypomniałam, że jest jedna książka, którą planuję przeczytać od chyba 30 lat... no właśnie jest to "Lekcja niemieckiego" Lenza :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No proszę, to z pewnością jakiś znak :-). Mnie "Lekcja..." bardzo się podobała ale wpływ na to miało chyba także to, że pochodzę z regionu, którego krajobraz podobny jest do tego, który opisuje Lenz. U Ciebie to będzie trudniejsza sprawa :-)

      Usuń