piątek, 20 lutego 2015

Love story, Erich Segal

My mamy "Trędowatą" a Amerykanie swoją "Love story" i nie da się ukryć, że mimo że byliśmy pierwsi, to pobili nas na głowę - to na co Helena Mniszkówna potrzebowała dwóch tomów, Erich Segal zmieścił w formacie sporego opowiadania choć i to już jest dawką aż nadto. 

 
A i to już jest dawką ciężkostrawną. Co prawda Erich Segal to nie E. L. James ale ewidentnie przecieral jej szlak. Żadnych tam opisów, czy nie daj Boże, portretów psychologicznych, bo kto by to czytał. Biorąc pod uwagę, że główny bohater jest podporą drużyny hokejowej można powiedzieć, że akcja "Love story" toczy się w tempie meczu hokejowego i z podobna finezją. Ona kocha go za ciało, on jest intelektualistą-twardzielem (no i jedynym dziedzicem rodzinnej fortuny), który przez jeden dzień "załatwia" Huizingę podobnie jak przeciwników na lodowisku. A jeśli już zostaje pokonany to nie przez jednego lecz czterech. Dziwne, że zaciągnięcie dziewczyny do łóżka zajęło mu aż trzy tygodnie, to rzeczywiście musiała być wielka miłość. Ale jeszcze dziwniejsze, że zdeklarowani ateiści bez ustanku naruszają drugie przykazanie.

Powieść Segala to na poły amerykańska wersja o Kopciuszku, który spotyka księcia z bajki, taki kobiecy wariant american dream, w którym dziewczęce marzenia spełniają się dzięki wyjściu za mąż za syna milionera, ideał mężczyzny, piękny, mądry i bogaty. Tyle, że tym razem happy endu nie było, bo miłości stanęli w poprzek rodzice oblubieńca, którzy pojęli jednak swój błąd, gorzej że zły los pokonał szczęście młodych. Na poły, jest to też, wariant opowieści o Holdenie Caulfieldzie, tyle że starszym i bogatszym i o ile Holden można powiedzieć, że zachowywał się jak rozkapryszony smarkacz to Olivier Barrett IV (bunt przeciwko ojcu) wyrósł na rozkapryszonego smarkacza a dzieląca ich różnica wieku nic tu nie zmienia. 
 
"Love story" jest klasykiem szmiry, prawdziwie amerykańskim produktem jak MacDonald, w którym jest się szybko obsłużonym ale za to nie ma co liczyć na ucztę dla podniebienia. To sprawnie napisane romansidło wg schematów, które opisywał już Richard Hoggart w znanym także i u nas "Spojrzeniu na kulturę robotniczą w Anglii", a które sprawdzają się jak widać w każdym czasie i pod każdą szerokością geograficzną. 

34 komentarze:

  1. Odpowiedzi
    1. Byłem ciekaw jak wygląda amerykańska wersja "Trędowatej", wiem że konkurencja w tej dziedzinie jest bardzo ostra ale "Love story" wydaje mi się ze względu na rozgłos pozycją klasyczną. Aż trudno uwierzyć, że coś tak prostego i banalnego zdobyło taką sławę.

      Usuń
    2. A ja dopiero po komentarzach koleżanek się zorientowałem, że to jest słynne Love story. Kiedyś wydawano je pod angielskim tytułem :P

      Usuń
    3. Zgadza się - tamto wydanie było w tłumaczeniu Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej. Mam sentyment do jego okładki ale nie mogłem go znaleźć więc musiałem poprzestać na wersji Grzegorza Kołodziejczyka.

      Usuń
    4. Widzę, że i okładka się znalazła :) Film znam wyłącznie z melodii, a książkę chyba kiedyś czytałem. Też się zastanawiałem, co jest ze mną nie tak, że się nie poznaję na światowym bestsellerze.

      Usuń
    5. Czego to się nie robi dla starych znajomych :-) Zdaje się, że w tym przypadku moglibyśmy podać sobie ręce z feministycznymi krytyczkami literackimi - podejrzewam, że zrobiłyby z książki miazgę :-)

      Usuń
    6. I tam, kto wierzy feministycznym krytyczkom?

      Usuń
    7. Jak to kto? Wszyscy, którzy oglądają telewizyjne programy kulturalne poświęcone książkom - chyba, że coś się ostatnio zmieniło :-)

      Usuń
    8. Nawet jeśli oglądają, to nie muszą wierzyć :P

      Usuń
    9. Uuuu, Panie, jak tak w telewizji mówią, to widocznie tak jest :-)

      Usuń
  2. No dobra, książkę sobie na pewno odpuszczę, ale z filmu mam przemiłe wspomnienia :) Głównie dzięki klimatowi budowanemu przez muzykę Francisa Lai i narracji, ale jednak. Bez tej charakterystycznej wizualności lat 70., którą potrafił pokazać Hiller, i bez poczucia ckliwej nostalgii ta opowieść wiele by straciła... zwłaszcza jako opowieść po prostu. Słowami zapewne o wiele trudniej było nadrobić prostotę fabuły, więc pozostanę przy Twojej opinii.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Filmu nie oglądałem, pamiętam jak moja mama wróciła spłakana z kina :-) Do mnie jakoś nie przemawiają ekranizacje romansów wszechczasów - ani "Doktor Żywago" ani "Przeminęło z wiatrem" tak że na "Love story" też się nie szykuję :-)

      Usuń
    2. "Przeminęło z wiatrem" lubię i czytać i jeszcze bardziej oglądać o dziwo. Jednak "Opowieść miłosną" pozostawię w spokoju, niech to będzie tajemnica czy w ogóle by mnie wciągnęła. Podejrzewam że daleka jest od sag skandynawskich i ich przyciągających mnie elementów jak magia, zioła, trudne chwilami przecież skrajne wręcz warunki życia itp. To tak na wypadek gdyby mi zarzucono że sagi czytam a od romansów się wzbraniam ;-)

      Usuń
    3. "Przeminęło z wiatrem" to jednak inna kategoria i dowód, zresztą nie jedyny, na to, że historia miłosna wcale nie musi być knotem. Prawdziwych sag nie czytałem, teraz mam na tapecie "Gostę Berlinga" ale to jednak trochę inna para kaloszy.

      Usuń
    4. Jakoś tu jasno się zrobiło :-) szybko zauważyłam , jak to ja.

      Usuń
    5. Postanowiłem wreszcie rozjaśnić mrok :-)

      Usuń
  3. Pamiętam, że zaczytywałam się swego czasu książkami Segala, po opowieść sięgnęłam na końcu i zdziwiło mnie, iż jest tak prościutka, dziwiło mnie wówczas, iż film wydawał mi się kiedyś dawno temu tak dobry. Trzy lata temu przeczytałam ponownie - bez zachwytów, choć nie nazwałam ją szmirą, bo raczej nie używam takich określeń :) Ciekawa jestem, czy inne książki Segala przetrwały próbę czasu, na półce stoi niezła kolekcja. Tylko jest obawa, że mógłby to być czas stracony

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście można używać eufemizmów, istoty rzeczy to nie zmienia :-). Z innymi książkami Segala dam sobie spokój i nawet ciąg dalszy historii Olivera Barretta IV jakoś mnie nie ciągnie :-).

      Usuń
  4. Czytałam, płakałam. Przepraszać nie będę. Młoda byłam.
    Ale za żadne skarby nie sięgnę po to ponownie. Boję się:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też mogłabyś zapłakać ale chyba z innego powodu :-)

      Usuń
    2. Tak właśnie przypuszczam. Wolę poprzestać na miłych wspomnieniach, zwłaszcza że teraz czytam "Dziennik" Mansfield, którym zachłystywałam się 20 lat temu i robię wielkie oczy:(

      Usuń
    3. Ja z kolei zrobiłem wielkie oczy przy powtórce "Cierpień młodego Wertera". Pamiętałem to ze szkoły jako szczyt nudziarstwa, a tu proszę, co za niespodzianka. Teraz zbieram siły na "Nową Heloizę" ale to wygląda na poważniejszą sprawę :-)

      Usuń
    4. Ja Cierpień MW nie czytałam w szkole- może byłam chora, a może nie były u mnie lekturą, w każdym razie przeczytałam jako dorosła osoba i nie odczuwałam znużenia, szczęki nie zwichnęłam. Nowa szata graficzna- wiosna idzie?

      Usuń
    5. Ja również - byłem zaskoczony rozpiętością odbioru wówczas i teraz.
      U mnie wiosna objawia się co najwyżej skokami ciśnienia, a zmiana to tylko ukłon w stronę funkcjonalności i nie jest to nasze ostatnie słowo, że pojadę klasykiem :-)

      Usuń
  5. Uwielbiam Twoje zachwyty :D
    Ja czytałam w wersji angielskiej, więc banał, sztampa i kicz mnie nie drażniły - skupiałam się na rozumieniu i cieszyłam, że autor nie rzuca mi kłód pod nogi ;) Do niedawna to była jedyna obcojęzyczna książka, jaką przeczytałam w oryginale, więc byłam z siebie bardzo dumna. Ostatnio ambitnie postanowiłam odkurzyć trochę znajomość języka, bo jednak szkoda tylu lat nauki, i specjalnie wybrałam w bibliotece cudo z różową okładką i złotym tytułem - coś, po co w życiu bym po polsku nie sięgnęła, ale co na pewno będzie proste i płytkie, więc nawet po 10 latach przerwy powinnam sprostać rozumieniu treści :D Sprawdziło się!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czytałem "Love story" oczywiście w polskim tłumaczeniu i mam wrażenie, że rzeczywiście Segal nie postawił tłumaczom nadmiernie wysokiej poprzeczki ale nie ma się co dziwić skoro książka miała z założenia trafić pod amerykańskie strzechy :-)

      Usuń
  6. Kiedy byłam nastolatką, oglądałam sztukę teatralną, na podstawie książki. Wtedy historia mnie zachwyciła - ale cóż, dziś po książkę bym nie sięgnęła.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Błędy młodości a jednocześnie prawo wieku :-)

      Usuń
  7. Film widziałam kilka lat temu i wspominam dobrze. Może za sprawą atmosfery – leciał w telewizji we Wszystkich Świętych, było szaro, smutno i zimno, wróciłam właśnie z cmentarza i jakoś wpisał się w klimat. No i ładna muzyka :). Literackim pierwowzorem nigdy się nie interesowałam. Widzę, że słusznie.

    Dobrze, że napisałeś o Holdenie że „zachowywał się” jak rozkapryszony smarkacz, a nie że nim był, bo tego bym nie wybaczyła ;).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powiedzmy, że miał problemy emocjonalne typowe dla wieku dojrzewania :-)

      Usuń
    2. Można to tak ująć :)

      Usuń
    3. Tylko u nas ich opis skończył się na "Szaleństwach Majki Skowron" a po drugiej stronie oceanu, proszę... :-)

      Usuń
  8. Jaka to jest smutna historia! Szmirowata, ale jak bardzo przejmująca, pomimo że wykorzystuje przecież najprostsze motywy. Lubiłam w młodości film i główny motyw muzyczny, książkę przeczytałam później - wzruszeń już nie było, ale miłe wspomnienia pozostały. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Film może i tak, nie wypowiadam się bo nie oglądałem ale książka żadnych wzruszeń mi nie dostarczyła, raczej irytowała, w czym oprócz treści miał swój znaczący udział styl, w jakim została napisana.

      Usuń