Gdyby nie "Słówka", które, jak pisze Irzykowski to "doskonałe pchły" i które "podniosły plotki i kawały kawiarniane do rangi literackiej", pewnie mało kto pamiętałby o Tadeuszu Żeleńskim Boy'u a przecież w sumie jeszcze nie tak dawno (oczywiście patrząc z mojej a nie gimbazy perspektywy) doczekał się 26 tomowego wydania Dzieł. A przecież w latach międzywojennych Żeleński został uznany przez czytelników najlepszym polskim pisarzem, wyprzedzając nawet Leopolda Staffa, choć pewnie nie bez znaczenia było to, że plebiscyt urządzały "Wiadomości Literackie", których stałym współpracownikiem był Boy. W jeszcze gorszej sytuacji jest Karol Irzykowski. Na nic 19 tomów jego Pism i chyba już tylko na polonistyce "przerabiana" jest jego "Pałuba", choć i za to głowy bym nie dał.
Co prawda, Karol Irzykowski, jak twierdził, był ponad pragnienie popularności, to jednak sukces czytelniczy Żeleńskiego musiał mu ciężko leżeć na wątrobie skoro zdecydował się na napisanie czegoś takiego jak "Beniaminek", choć może, poniewczasie, poczucie goryczy, osłodziłaby mu dedykacja, którą znalazłem w moim egzemplarzu jego książki - "Za zajęcie I-go miejsca w konkursie na najlepszego kierowcę pododdziału szer. (...)". Pewnie byłby nią mocno zaskoczony zważywszy, że pisał "nie tyle dla czytelników, ile dla autora i wtajemniczonych literatów" i była zdania, że "taka krytyka powinna zainteresować - czy że ona dopiero może zainteresować także czytelników". Nie wiem czy "Beniaminek" zainteresował szeregowca z jednostki wojskowej w Dziwnowie, ale mnie tak, chociaż czytałem go z "mieszanymi uczuciami".
Książka Irzykowskiego w niczym nie przypomina wytworu klasycznej krytyki literackiej a to za sprawą jadu, którym Irzykowski strzyka nie tyle nawet w stronę twórczości Żeleńskiego, choć i jej się dostaje, bo przecież "na dobrą sprawę to Boy ani jednej prawdziwej książki nie napisał, to znaczy dzieła jednolitego, o długim oddechu, dzieła, w którym jakaś myśl czy idea była przeprowadzona od korzeni do rozgałęzień i kwiatów", co w stronę samego Boya odsądzając go od czci i wiary. Zarzuca mu grzechy wszelakie, m.in. "kokietliwą niemoralność", "koszenerię na pokaz" czy "fałszywy patos antybrązowniczy". Zwłaszcza ten ostatni brzmi szczególnie mocno, jeśli zestawi się go z zarzutem nachalnej autopromocji i merkantylnych pobudek działania Boya gdyż ten "jako wydawca, jako producent wielu książek musi dbać o ich rozsprzedaż".
Żeleński, według Irzykowskiego, "nie tyle krytykuje, ile felietonizuje i plotkuje a propos sztuki", "z historii literatury zrobił wielkie plotkarium" a jego demaskacje "są tylko formą plotkarstwa, a nie czynnością intelektualną" i redukują wszystko do śmieszności, obłudy lub głupstwa. Jego "Brązownicy", w których pisał o romansach Mickiewicza to "próba zastąpienia legendy uroczystej legendą z pryszczami" a chwyty polemiczne "są zwykle demagogiczne; poprzestają na pozorach słuszności i zwycięstwa wobec czytelnika nie poinformowanego", czyli mówiąc wprost, nastawione są na "dokopanie przeciwnikowi" w oczach "prostaczków". To oni nie zauważają, że "w anegdociarskiej pustyni tylu książek Boya z rzadka rozsiane myśli pojawiają się jak smutne sieroty" a "ubóstwo wątpliwości i zastrzeżeń" czyni Żeleńskiego "dobrym kolporterem myśli cudzych, gotowych, i to jest może bardzo praktyczne w boju, ale to nie jest mędrcostwo".
Oczywiście ten cały jad, ta cała krytyka, nie jest podyktowana ze strony Irzykowskiego jakimiś przyziemnymi przyczynami, jak na przykład chęcią przypomnienia o własnych pracach czy tak prozaicznym uczuciem, jakim jest zazdrość albo frustracją wynikającą z poczucia bezradności i bezsilności wobec pomijania przez czytelników jego własnych tekstów. O nie, nic z tych rzeczy. Jak wyjaśnia, przyczyną jego tekstu jest walka "o rasę pisarską, o typ krytyka i klerka, który ma dominować", co prawda Irzykowski dostrzega, że dzięki Żeleńskiemu nawet przy całym "prymitywizmie" jego "modus operandi" czytelnicy mogli zainteresować się jakąś lekturą, ale też bez przesady, przecież nie wywołał on szału ani na punkcie Moliera ani Żmichowskiej, których zachwalał więc to niczego nie usprawiedliwia. Według Irzykowskiego nie tak powinna wyglądać poważna krytyka literacka, ona koniecznie musi być głęboka i nadawać na wysokim diapazonie a czytelnik powinien do niej dorosnąć, jeśli nie dorasta to tym gorzej dla niego a nie dla krytyki.
Pytanie, czy warto dzisiaj w ogóle czytać takie prehistoryczne bo liczące ponad 3/4 wieku, w gruncie rzeczy, efemeryczne teksty odwołujące się często do autorów i tekstów kompletnie zapomnianych. W przypadku "Beniaminka", moim zdaniem, tak bo warto przekonać się, że krytyka literacka nie musi być "drętwa" i były czasy gdy emocje środowiska literackiego rozpalały inne problemy niż to, kto jakim samochodem jeździ i z kim trzeba się przespać by otrzymać nagrodę literacką. Cóż, jacy literaci takie i problemy.
Co prawda, Karol Irzykowski, jak twierdził, był ponad pragnienie popularności, to jednak sukces czytelniczy Żeleńskiego musiał mu ciężko leżeć na wątrobie skoro zdecydował się na napisanie czegoś takiego jak "Beniaminek", choć może, poniewczasie, poczucie goryczy, osłodziłaby mu dedykacja, którą znalazłem w moim egzemplarzu jego książki - "Za zajęcie I-go miejsca w konkursie na najlepszego kierowcę pododdziału szer. (...)". Pewnie byłby nią mocno zaskoczony zważywszy, że pisał "nie tyle dla czytelników, ile dla autora i wtajemniczonych literatów" i była zdania, że "taka krytyka powinna zainteresować - czy że ona dopiero może zainteresować także czytelników". Nie wiem czy "Beniaminek" zainteresował szeregowca z jednostki wojskowej w Dziwnowie, ale mnie tak, chociaż czytałem go z "mieszanymi uczuciami".
Książka Irzykowskiego w niczym nie przypomina wytworu klasycznej krytyki literackiej a to za sprawą jadu, którym Irzykowski strzyka nie tyle nawet w stronę twórczości Żeleńskiego, choć i jej się dostaje, bo przecież "na dobrą sprawę to Boy ani jednej prawdziwej książki nie napisał, to znaczy dzieła jednolitego, o długim oddechu, dzieła, w którym jakaś myśl czy idea była przeprowadzona od korzeni do rozgałęzień i kwiatów", co w stronę samego Boya odsądzając go od czci i wiary. Zarzuca mu grzechy wszelakie, m.in. "kokietliwą niemoralność", "koszenerię na pokaz" czy "fałszywy patos antybrązowniczy". Zwłaszcza ten ostatni brzmi szczególnie mocno, jeśli zestawi się go z zarzutem nachalnej autopromocji i merkantylnych pobudek działania Boya gdyż ten "jako wydawca, jako producent wielu książek musi dbać o ich rozsprzedaż".
Żeleński, według Irzykowskiego, "nie tyle krytykuje, ile felietonizuje i plotkuje a propos sztuki", "z historii literatury zrobił wielkie plotkarium" a jego demaskacje "są tylko formą plotkarstwa, a nie czynnością intelektualną" i redukują wszystko do śmieszności, obłudy lub głupstwa. Jego "Brązownicy", w których pisał o romansach Mickiewicza to "próba zastąpienia legendy uroczystej legendą z pryszczami" a chwyty polemiczne "są zwykle demagogiczne; poprzestają na pozorach słuszności i zwycięstwa wobec czytelnika nie poinformowanego", czyli mówiąc wprost, nastawione są na "dokopanie przeciwnikowi" w oczach "prostaczków". To oni nie zauważają, że "w anegdociarskiej pustyni tylu książek Boya z rzadka rozsiane myśli pojawiają się jak smutne sieroty" a "ubóstwo wątpliwości i zastrzeżeń" czyni Żeleńskiego "dobrym kolporterem myśli cudzych, gotowych, i to jest może bardzo praktyczne w boju, ale to nie jest mędrcostwo".
Oczywiście ten cały jad, ta cała krytyka, nie jest podyktowana ze strony Irzykowskiego jakimiś przyziemnymi przyczynami, jak na przykład chęcią przypomnienia o własnych pracach czy tak prozaicznym uczuciem, jakim jest zazdrość albo frustracją wynikającą z poczucia bezradności i bezsilności wobec pomijania przez czytelników jego własnych tekstów. O nie, nic z tych rzeczy. Jak wyjaśnia, przyczyną jego tekstu jest walka "o rasę pisarską, o typ krytyka i klerka, który ma dominować", co prawda Irzykowski dostrzega, że dzięki Żeleńskiemu nawet przy całym "prymitywizmie" jego "modus operandi" czytelnicy mogli zainteresować się jakąś lekturą, ale też bez przesady, przecież nie wywołał on szału ani na punkcie Moliera ani Żmichowskiej, których zachwalał więc to niczego nie usprawiedliwia. Według Irzykowskiego nie tak powinna wyglądać poważna krytyka literacka, ona koniecznie musi być głęboka i nadawać na wysokim diapazonie a czytelnik powinien do niej dorosnąć, jeśli nie dorasta to tym gorzej dla niego a nie dla krytyki.
Pytanie, czy warto dzisiaj w ogóle czytać takie prehistoryczne bo liczące ponad 3/4 wieku, w gruncie rzeczy, efemeryczne teksty odwołujące się często do autorów i tekstów kompletnie zapomnianych. W przypadku "Beniaminka", moim zdaniem, tak bo warto przekonać się, że krytyka literacka nie musi być "drętwa" i były czasy gdy emocje środowiska literackiego rozpalały inne problemy niż to, kto jakim samochodem jeździ i z kim trzeba się przespać by otrzymać nagrodę literacką. Cóż, jacy literaci takie i problemy.
Irzykowskiego kojarzę tylko z pierwszego tomu "Kronik tygodniowych", w których Słonimski kilka razy o nim wspomniał w tonie raczej nieprzychylnym (pozostałych dwóch tomów jeszcze nie czytałam). W każdym razie przypuszczam, że Irzykowski świetnie by się odnalazł w naszych czasach: emocji nie brakuje, jest ich nawet coraz więcej (póki co głównie w teatrze i filmie, ale do literatury też pewnie wkrótce dotrą), a i brązownictwo staje się coraz bardziej popularne.
OdpowiedzUsuńBoy i Słonimski pili sobie z dzióbków więc nic dziwnego, że Irzykowski nie był u Słonimskiego zresztą w "Beniaminku" Słonimski też dostał kilka kuksańców.
UsuńOwszem Irzykowski miałby pole do popisu tylko kto by go czytał? :-) Dzisiaj w cenie są raczej zachwyty nad "średnimi" tekstami a nie jakieś krytyczne analizy.
Zachwycanie się "średnimi" tekstami nie jest mi tak zupełnie obce, ale ja jestem tylko czytelniczką i blogerką, a nie krytyczką literacką, więc mogę sobie na to pozwolić:).
UsuńA czy Irzykowski nie docenił w ogóle Boya jako tłumacza?
Irzykowskiemu w "Beniaminku" chodziło nie o czytelników ale o krytykę literacką par excellence, że tak powiem :-) i jak zastrzegał nie jest on poświęcony wadom i zaletom metod Boya tylko wyłącznie ich wadom :-) O ile do czytelników nie można mieć pretensji, że podobają im się takie książki jak "Matka Makryna", "Księgi Jakubowe" czy "Drach" to do krytyków, którzy nominują je w plebiscycie/konkursie literackim już tak.
Usuń"Księgi Jakubowe" Cię nie zachwyciły, mimo że wszystkich innych i owszem? Czytałam tyle peanów pod adresem tej powieści, że aż się przymierzam do jej zakupu.
OdpowiedzUsuńTo dobra książka historyczno-przygodowa ale na pewno nie jest to książka wybitna. A wydaje mi się, że to, że książka jest dobra, to jednak trochę za mało. Być może naiwnie sądzę, że nagradzane powinny być książki wybitne, takie które wywołują efekt "wow!"
UsuńZachwyciła wszystkich? Wszystkich, którzy ją dostali w ramach "współpracy", to masz na myśli? :-) Jakoś dziwnie po fali zachwytu zapadła cisza i "Księgi Jakubowe" podzieliły los innych bestsellerów.
Ja jej zakup mam już za sobą, podobnie jak i pierwsze podejście. Czeka teraz w kolejce na swoją drugą próbę.
Niczego takiego nie miałam na myśli:). Czytam uważnie tylko blogi osób, na których opinii - jak się przekonałam - mogę polegać. I nie interesuje mnie, skąd ci ludzie biorą książki.
UsuńJury przeróżnych konkursów nagradza książkę najlepszą spośród nominowanych, nawet jeśli nie ma wśród nich żadnej wybitnej. Jest sponsor, których chce wesprzeć literaturę i wypromować się jako mecenas kultury; kogoś można docenić, a kogoś zlekceważyć; napisać artykuł uzasadniający taki a nie inny werdykt albo przeciwnie - ogłosić zdanie odrębne; no i te gale wręczania nagród - dobre jedzenie i gratisowe gadżety. Tak to sobie wyobrażam;). Może naiwnie.
Teraz dopiero sprawdziłem, że Nike jest konkursem na książkę roku a nie za wybitne wartości literackie, tak że cofam to co napisałem, przy takim kryterium zarówno Nike dla "Ksiąg..." jak i nominacje dla "Matki..." i "Dracha" są zrozumiałe.
UsuńA dla mnie "współpraca" ma znaczenie bo stawia niezależność opinii pod znakiem zapytania i gołym okiem widać zależność pomiędzy książkami otrzymanymi za darmo a pozytywnymi opiniami na ich temat. Jasne, że zdarzają się wyjątki ale one tylko potwierdzają regułę.
Nie można oczekiwać, że co roku ukaże się w Polsce co najmniej jedna wybitna książka, bez przesady. Jeśli wyjdzie kilka bardzo dobrych, to rok można uznać za udany:). U mnie efekt "wow" wywołała właśnie "Rachuba świata" Daniela Kehlmanna - nie wiem, czy jest to powieść wybitna, ale na pewno świetna, niezwykle oryginalna i ciekawa.
UsuńCo do współprac - zdarzyło mi się napisać o kilku otrzymanych za darmochę książkach, raczej pozytywnie, bo mi się podobały, ale nie wyobrażam sobie czytania tylko takich pozycji. Niestety książki są drogie i ja się nie dziwię, że jak komuś zaproponują powiedzmy "Rękopis znaleziony w Saragossie", który kosztuje kilkadziesiąt złotych, to grzecznie podziękuje i napisze reckę na czas:). Niestety mnie wydawnictwa nie rozpieszczają takimi prezentami;).
Oczywiście, masz rację, tak że tytuł "książki roku" jest akurat bo ani wybitności ani świetności nie zakłada.
UsuńNie robię nikomu zarzutu ze "współpracy", to kwestia indywidualnego wyboru, piszę tylko, że dla stwarza to dwuznaczną sytuację, żeby jej uniknąć, ja się jej nie podejmuję.