Dzisiaj to nic takiego, a przecież był czas, że "Moc i chwała" miała swoje "pięć minut" dzięki Jerzemu Giedroyciowi, gdy ukazała się w Bibliotece "Kultury" w 1956 roku. W kraju została wydana sześć lat później, gdy poluzowano nieco politykę kulturalną, co prawda w książce nie pada ani razu słowo komunizm czy kapitalizm, a jednak wcześniej ideologicznie była nie do przełknięcia, co po jej lekturze jest dla czytelnika oczywiste.
Powieść Grahama Greene'a jest z gatunku tych, o których chce się tyle rzeczy powiedzieć na raz, że w gruncie rzeczy, gdy przychodzi co do czego, zapada milczenie. Przez kilka pierwszych stron sądziłem, że mam do czynienia z jakimś wariantem "Pod wulkanem" ale okazało się, że jeszcze jeden Anglik osadził akcję swojej powieści w Meksyku a jedyne co ich łączy to mistrzostwo pióra. Do kompletu dodałbym bym im jeszcze Conrada z "Nostromo" gdyby nie to, że Costaguana leżała zdaje się trochę bardziej na południe.
Greene wraz z Mauriaciem i Bernanosem swego czasu został zaliczony przez Wita Tarnawskiego do pisarzy chrześcijańskiej rozpaczy. Dzisiaj nie jest to najlepsza rekomendacja i zaistnieć mógłby w książkowym mainstreamie co najwyżej przez chwilę, na podobnej zasadzie jak Endo z "Milczeniem". Naiwnością byłoby oczekiwać by autorki i czytelniczki blogasków kojarzyły "Legendę o Wielkim inkwizytorze" i zasmakowały w jej wariancie osadzonym w meksykańskim anturażu i to jeszcze rozdmuchanym do objętości książki.
W dodatku u Greene'a nie jest tak prosto jak u Dostojewskiego, to nie jest spór bezkompromisowych złego i dobrego bo nikt tu nie jest jednoznaczny. Ani porucznik policji w swej żarliwości uczynienia dla nowego pokolenia świata lepszym bez Boga, w którym "usunie biedę, przesądy i korupcję. Zasługiwali na prawdę: na wiedzę o pustym wszechświecie i stygnącej ziemi. Zasługiwali na szczęście jakie sobie wybiorą. Dla nich był gotów na dokonanie masakry. (...) Chciał zacząć świat na nowo z nimi, w pustkowiu", który jednocześnie morduje tych, dla których chce naprawić świat, a którzy nie podzielają jego przekonania o szczęśliwości, jaką zapewni im świat bez wiary w Boga.
Ani też ksiądz, który usiłuje umknąć prześladowcom. Jeśli nawet Greene'a zalicza się do pisarzy nurtu katolickiego, to katolicyzm jego głównego bohatera daleki jest od prawowierności. Wszystko w niego jest jakieś takie moralnie wątpliwe, począwszy od tego, że "wierzył, że gdy zostanie księdzem, będzie bogaty u ważny. To się nazywało posiadaniem powołania." Także decyzja o pozostaniu w kraju, mając do wyboru; emigrację, odcięcie się od kapłaństwa poprzez ożenek i wreszcie śmierć nie wynika z przekonania o konieczności wytrwania a w zasadzie z przypadku. Jego postawa, choć ma wszelki pozór bohaterstwa sprowadza się do "śmiertelnego grzechu, braku skruchy i dezercji" a pełnienie obowiązków kapłana okazuje się być tylko incydentalne.
Z drugiej strony liczy się to, że nie rejteruje ani nie poddaje się regułom, jakie narzuca władza. W ostatecznym rozrachunku, w walce z instynktem przetrwania wygrywa poczucie obowiązku będące przejawem wiary, tyle że wypada się zapytać, jakim kosztem. Przecież swoją postawą na szali stawia ludzkie życie, co prawda nie bezpośrednio ale przecież jest świadom tego, że kontakt z nim stanowi śmiertelne niebezpieczeństwo dla innych. Widzi więzionych za swoją sprawą ludzi i nic nie robi, zrzucając podjęcie wyboru; życie jego albo ich, na barki tych ludzi.
Kiedy wreszcie wydaje się, że tę postawę daleką od bohaterstwa, pełną upadków moralnych ma już za sobą, okazuje się, że znowu przemawia do niego ciemniejsza strona jego duszy, ta która rządziła nim w spokojnych czasach, kiedy kapłaństwo było dla niego przede wszystkim synekurą. Cóż za pociecha z tego, że ma tego świadomość, że "to straszne jak łatwo zapominało się i wracało do dawnych błędów. (...) Bóg mógł przebaczyć tchórzostwo i namiętność, ale czy możliwe żeby przebaczył zamianę pobożności w rutynę?"
Tak..., zdecydowanie ksiądz nie wygląda na bohatera, ale jak mogłoby być inaczej skoro "nosił piekło z sobą". Można właśnie dlatego jest bardzo ludzki, także w aspekcie skłonności do upadku, z którego podnosi się ze świadomości własnych win i własnej niedoskonałości i co ma znaczenie także dla rozumienia przez niego obowiązków. Jego kapłaństwo wypływa na poły z poczucia własnej wiary, na poły jako odpowiedź na ludzką potrzebę realizacji wiary a jego poświęcenie okazuje się przejawem miłości bo jak mówi "serce to bestia, której nie można ufać. Rozum też, ale on przynajmniej nie mówi o miłości". Cóż z tego, że w sensie dosłownym przegrywa z porucznikiem, skoro w wymiarze duchowym zwycięża, choć nie będzie miał szansy by się o tym przekonać. Do niego będą należały moc i chwała.
Jak wspomniałem, u Greene'a nie ma prostej linii podziału, ani ten zły nie jest zły ze swojej istoty ani dobry nie jest chodzącą dobrocią. Ten podział dodatkowo komplikuje jeszcze kapłan - renegat, który mimo wyrzeczenia się kapłaństwa nadal się nim czuje a zewnętrzne znamiona postępowania, które mają zapewnić mu bezpieczeństwo wcale nie odpowiadają stanowi jego duszy, tak że okazuje się, że lekarstwo jest gorsze od choroby. Bo do ciągłego strachu dołącza się poczucie winy i litość albo wzgarda innych ludzi.
Powieść Grahama Greene'a jest z gatunku tych, o których chce się tyle rzeczy powiedzieć na raz, że w gruncie rzeczy, gdy przychodzi co do czego, zapada milczenie. Przez kilka pierwszych stron sądziłem, że mam do czynienia z jakimś wariantem "Pod wulkanem" ale okazało się, że jeszcze jeden Anglik osadził akcję swojej powieści w Meksyku a jedyne co ich łączy to mistrzostwo pióra. Do kompletu dodałbym bym im jeszcze Conrada z "Nostromo" gdyby nie to, że Costaguana leżała zdaje się trochę bardziej na południe.
Greene wraz z Mauriaciem i Bernanosem swego czasu został zaliczony przez Wita Tarnawskiego do pisarzy chrześcijańskiej rozpaczy. Dzisiaj nie jest to najlepsza rekomendacja i zaistnieć mógłby w książkowym mainstreamie co najwyżej przez chwilę, na podobnej zasadzie jak Endo z "Milczeniem". Naiwnością byłoby oczekiwać by autorki i czytelniczki blogasków kojarzyły "Legendę o Wielkim inkwizytorze" i zasmakowały w jej wariancie osadzonym w meksykańskim anturażu i to jeszcze rozdmuchanym do objętości książki.
W dodatku u Greene'a nie jest tak prosto jak u Dostojewskiego, to nie jest spór bezkompromisowych złego i dobrego bo nikt tu nie jest jednoznaczny. Ani porucznik policji w swej żarliwości uczynienia dla nowego pokolenia świata lepszym bez Boga, w którym "usunie biedę, przesądy i korupcję. Zasługiwali na prawdę: na wiedzę o pustym wszechświecie i stygnącej ziemi. Zasługiwali na szczęście jakie sobie wybiorą. Dla nich był gotów na dokonanie masakry. (...) Chciał zacząć świat na nowo z nimi, w pustkowiu", który jednocześnie morduje tych, dla których chce naprawić świat, a którzy nie podzielają jego przekonania o szczęśliwości, jaką zapewni im świat bez wiary w Boga.
Ani też ksiądz, który usiłuje umknąć prześladowcom. Jeśli nawet Greene'a zalicza się do pisarzy nurtu katolickiego, to katolicyzm jego głównego bohatera daleki jest od prawowierności. Wszystko w niego jest jakieś takie moralnie wątpliwe, począwszy od tego, że "wierzył, że gdy zostanie księdzem, będzie bogaty u ważny. To się nazywało posiadaniem powołania." Także decyzja o pozostaniu w kraju, mając do wyboru; emigrację, odcięcie się od kapłaństwa poprzez ożenek i wreszcie śmierć nie wynika z przekonania o konieczności wytrwania a w zasadzie z przypadku. Jego postawa, choć ma wszelki pozór bohaterstwa sprowadza się do "śmiertelnego grzechu, braku skruchy i dezercji" a pełnienie obowiązków kapłana okazuje się być tylko incydentalne.
Z drugiej strony liczy się to, że nie rejteruje ani nie poddaje się regułom, jakie narzuca władza. W ostatecznym rozrachunku, w walce z instynktem przetrwania wygrywa poczucie obowiązku będące przejawem wiary, tyle że wypada się zapytać, jakim kosztem. Przecież swoją postawą na szali stawia ludzkie życie, co prawda nie bezpośrednio ale przecież jest świadom tego, że kontakt z nim stanowi śmiertelne niebezpieczeństwo dla innych. Widzi więzionych za swoją sprawą ludzi i nic nie robi, zrzucając podjęcie wyboru; życie jego albo ich, na barki tych ludzi.
Kiedy wreszcie wydaje się, że tę postawę daleką od bohaterstwa, pełną upadków moralnych ma już za sobą, okazuje się, że znowu przemawia do niego ciemniejsza strona jego duszy, ta która rządziła nim w spokojnych czasach, kiedy kapłaństwo było dla niego przede wszystkim synekurą. Cóż za pociecha z tego, że ma tego świadomość, że "to straszne jak łatwo zapominało się i wracało do dawnych błędów. (...) Bóg mógł przebaczyć tchórzostwo i namiętność, ale czy możliwe żeby przebaczył zamianę pobożności w rutynę?"
Tak..., zdecydowanie ksiądz nie wygląda na bohatera, ale jak mogłoby być inaczej skoro "nosił piekło z sobą". Można właśnie dlatego jest bardzo ludzki, także w aspekcie skłonności do upadku, z którego podnosi się ze świadomości własnych win i własnej niedoskonałości i co ma znaczenie także dla rozumienia przez niego obowiązków. Jego kapłaństwo wypływa na poły z poczucia własnej wiary, na poły jako odpowiedź na ludzką potrzebę realizacji wiary a jego poświęcenie okazuje się przejawem miłości bo jak mówi "serce to bestia, której nie można ufać. Rozum też, ale on przynajmniej nie mówi o miłości". Cóż z tego, że w sensie dosłownym przegrywa z porucznikiem, skoro w wymiarze duchowym zwycięża, choć nie będzie miał szansy by się o tym przekonać. Do niego będą należały moc i chwała.
Jak wspomniałem, u Greene'a nie ma prostej linii podziału, ani ten zły nie jest zły ze swojej istoty ani dobry nie jest chodzącą dobrocią. Ten podział dodatkowo komplikuje jeszcze kapłan - renegat, który mimo wyrzeczenia się kapłaństwa nadal się nim czuje a zewnętrzne znamiona postępowania, które mają zapewnić mu bezpieczeństwo wcale nie odpowiadają stanowi jego duszy, tak że okazuje się, że lekarstwo jest gorsze od choroby. Bo do ciągłego strachu dołącza się poczucie winy i litość albo wzgarda innych ludzi.
Nie wiem, do jakiego nurtu zalicza się Greene'a, ale u mnie po Podróżach z moją ciotką leży w nurcie nudziarzy :)
OdpowiedzUsuńNie dziwię się ale to dlatego, że zacząłeś z nim znajomość od złej strony. Zresztą czy jak wiem, co Ty tam lubisz w literaturze? :-)
UsuńTyle się już znamy, że powinieneś wiedzieć :P A Podróże to ponoć klasyk, hit i lektura przyjemna. Nic z tych rzeczy, niestety.
UsuńMnie „Podróże” też znudziły. Z kolei „Sedno sprawy” i „Doktora Fischera z Genewy” uwielbiam. Greene jest o wiele lepszy w książkach smutnych, poważnych niż w tych pisanych na wesoło.
UsuńJeśli lubisz podróże to polecam Waugha "Daleko stąd". Nie będziesz zawiedziony. Mam wrażenie, że Kapuściński nie był :-)
UsuńKoczowniczko, Greene niezły jest też w "Spokojnym Amerykaninie". Film niezły ale książka lepsza.
UsuńA co powiesz o "Trądzie"?
UsuńNie mogę nic powiedzieć bo nie czytałem.
Usuń