środa, 26 grudnia 2012

Madame, Antoni Libera

Nie będę ukrywał - byłem oczarowany "Madame" i po ponad 10 latach, gdy pozostało już tylko ogólne wrażenie, korzystając ze świątecznego nadmiaru wolnego czasu postanowiłem ją sobie przypomnieć. Ale w trakcie mojego powtórnego spotkania z powieścią Libery pojawiały się tak zwane mieszane uczucia, by jednak nie było wątpliwości zapewniam, że to bardzo dobra książka a chwilami nawet piękna, z kilkoma wszakże słabszymi momentami.


"Madame" to na pewno coś więcej niż kolejna książka o dojrzewaniu, chociaż, nie ukrywam, to tym motywem byłem najbardziej zauroczony, bo choć chodziłem do szkoły w średniej wielkości, prowincjonalnym mieście, daleko od Warszawy i w dodatku pokolenie później niż Autor, to szkolne "rytuały" jak się okazuje  były  zaskakująco trwałe i powszechne (być może to konserwujący i unifikujący wpływ socjalizmu). Co prawda, w mojej szkole karą za palenie papierosów nie było obniżenie stopnia ze sprawowania lecz "pióro i atrament" czyli szczotka i wiadro do mycia kibli, z którym to sprzętem i czynnością miałem okazję kilkukrotnie się zapoznać jako ofiara pedagogicznych "nalotów" na męską toaletę (z racji jej czasochłonności otrzymywało się adnotację w dzienniku "spóźnienie nieusprawiedliwione") ale smak owocu zakazanego był ten sam. No i pamiętam, był także obiekt cichych wzdychań męskiej części, który podobnie jak Madame wybrał emigrację nad siermiężność PRL-u.

Taaak ..., szkolne wspomnienia ..., to niewątpliwie jest ta warstwa książki, która podbija serca czytelników, przynajmniej moje. W ten motyw wpleciona jest  młodzieńcza miłość i krytyka minionej, na szczęście, rzeczywistości jakby to kiedyś powiedziano "społeczno-politycznej". Nie jest to najszczęśliwszy zabieg i to nie tyle jeśli chodzi o samą ideę, co wykonanie. "Epizod hiszpański" należący do motywów politycznych to jeden z najsłabszych fragmentów powieści, szczególnie dialog z Kuglerem razi sztucznością choć miał być w zamiarze zapewne śmieszny. Nie poczułem się też przekonany wyznaniem głównego bohatera, że miał o "polskiej karcie" w wojnie domowej w Hiszpanii "pojęcie szersze niż ogół" ponieważ ... brał udział w bombastycznej akademii ku czci.

Takich zgrzytających przy bliższym przyjrzeniu się elementów jest zresztą niestety więcej, jak na przykład "atawistyczna" obawa przed kontrolerami biletów. Nie dam również głowy za to, że "Końcówka" Becketta była przetłumaczona w formie książki pod koniec lat 60-tych, a taki wniosek można wysnuć z powieści, chociaż wystawiana owszem tak. Ale trzeba też przyznać, że Liberze wiele scen politycznych wychodzi całkiem nieźle, jak chociażby rozmowa z tajniakiem, czy historia wyjazdu Jerzyka.

Po jakimś czasie mało przekonujące stają się literackie "szarże" głównego bohatera - o ile pierwszy pojedynek z Prosperem robi wrażenie autentycznego, to kolejne tego rodzaju popisy pobrzmiewają napuszenie, a swoje apogeum sztuczności osiągają w rozmowie z tytułową bohaterką w jej gabinecie bijąc się o palmę pierwszeństwa z egzaltacją wywołaną "Fedrą" Racine'a. Brzmi to szczególnie kuriozalnie w zestawieniu z zarzutami nienaturalności (w pewnej mierze słusznymi) wobec stylu "Popiołów" Żeromskiego. Nawiasem mówiąc, zaskakuje zbieżność motywów z inną powieścią Żeromskiego - "Syzyfowymi pracami", bo to i szkoła, i miłość w dodatku nieszczęśliwa i polityka, choć z innym akcentem. Okazuje się także, że i tytułowa bohaterka niekoniecznie jest takim ideałem, jakim była w oczach zakochanego chłopaka. Instrumentalne traktowanie otoczenia byleby tylko dopiąć upragnionego celu nie wygląda zbyt dobrze - ale któż w końcu jest bez wad?

To i parę innych drobiazgów nie przesłania jednak uroku całości. Dla tych, którzy mieszkają w Warszawie jest on niewątpliwie szczególny bo miło jest mieć świadomość, że można chodzić tymi samymi ścieżkami, co bohater książki, po parku przy Placu Wilsona i poszperać w istniejącym do dzisiaj antykwariacie a właściwie antykwariatach "Kosmos" i "Logos" bo "Gdańskie wspomnienia młodości" Joanny Schopenhauer, którym poświęca tyle miejsca kupowane były zapewne w miejscu obecnego "Logosu" gdzie zapuszczał się alter ego (?) Autora.

Przy okazji okazało się po raz kolejny jaki ten świat jest mały - Harry Haller w "Wilku stepowym" Hermana Hesse czytał to samo co matka Joanny Schopenhauer - "Podróż Zofii z Kłajpedy do Saksonii", ale Antoni Libera pewnie nie z tego powodu postawił na drodze głównego bohatera swojej powieści "Gdańskie wspomnienia młodości". Miał on zresztą jakieś nadzwyczajne szczęście by tak z marszu, w tamtych latach, na nie trafić.

Podobno lektura "Wspomnień" miała coś mówić o jej czytelniczce - matce Madame, ale nie wiem czy faktycznie mówi, a już zupełnie nie jestem pewien, czy panu Konstantemu chodziło o to, czego ja się doczytałem. Jak na swoje prawie 200 lat to książka zaskakująco "strawna", ale nie ma co ukrywać, to przede wszystkim lektura obowiązkowa dla gdańszczan. "Jest rzeczą nie dającą się zaprzeczyć, że kraj i miasto, w którym urodziliśmy się i wychowali, wywiera potężny wpływ na naszą umysłowość i w ogóle na rozwój całej naszej osobowości" słowa te pisała Joanna Schopenhauer będąc już starszą panią po siedemdziesiątce, przemawiało więc przez nią doświadczenie życiowe, które najlepiej weryfikuje wszelkie teorie a i w tym wieku spogląda się zwykle na świat swojej młodości przez różowe okulary.

Tym, którzy nie są związani z jej rodzinnym miastem "Wspomnienia" pewnie wydadzą się abstrakcyjne, ale dla tych, którzy otarli się o Oliwę, Wyspę Spichrzów i gdańską Starówkę nabierają one kolorów i po prostu żyją, bo to nie tylko opisy miejsc ale również obyczajów i ludzi. Ich ogląd, jak choćby w przypadku flisaków, zwanych "Szymkami" niekoniecznie jest zbieżny z tym, czym byliśmy raczeni w dzieciństwie, na przykład we "Flisaku i przydróżce" (z ilustracjami J.M. Szancera), ale przecież i "Madame" także jest w jakimś stopniu obrazoburcza dokonując chociażby "zamachu" na polskość Mikołaja Kopernika (choć jeszcze bardziej wyrazisty byłby przykład Wita Stwosza).

Samą Joannę trudno byłoby poznać tylko na podstawie jej "Wspomnień". Nie ulega wątpliwości, że była inteligentną kobietą, rzecz jednak w tym, że była spętana więzami konwenansów i jeśli wyrastała ponad średnią krajową to starała się tego nie okazywać. Małżeństwo z o dwadzieścia lat starszym, bardzo dobrze sytuowanym mężczyzną zapewniało jej dobrobyt i uwalniało od trosk życia codziennego - taka była cena braku miłości i zrozumienia. Widać wyraźnie w tym związku dystans pomiędzy małżonkami, różnicę poglądów ale i lojalność. Małżeństwo bez miłości ale też i bez przymusu - nic w tym zdrożnego. Co jednak może niepokoić, to w sumie chyba tylko jedna jedyna wzmianka o dziecku, czyżby tak mało ważne było w jej życiu? - nic dziwnego, że ich drogi szybko się rozeszły.

Przyznaję, że nieco bezradny jestem wobec pytania dlaczego tak często przewija się przez "Madame" motyw "Wspomnień" i to jeszcze ograniczony do jednego rozdziału "Londyn i droga powrotna przez Westfalię". Być może przyczyny należy doszukiwać się w obawach Joanny przed drogą powrotną do domu, rzecz w tym, że początkowo to ona nalegała na powrót, zaś ostatecznie decyzję podjęli zgodnie obydwoje małżonkowie po zasięgnięciu opinii lekarza. Jaka by jednak nie była to przyczyna, czytelnik może być mocno zdziwiony, gdy odkryje, jak żenująco niewiele Joanna ma do powiedzenia o kilkumiesięcznej podróży, o wrażeniach z Londynu czy Paryża, w którym spędziła prawie miesiąc. W zasadzie, wydaje się, że jej znaczenie sprowadziło się do tego, że za przykładem Joanny panie należące do gdańskiego establishmentu "zaczęły nasuwać silnie wypomadowane i upudrowane włosy głęboko na twarz, opuszczając je z tyłu na loki aż na ramiona. Zaledwie usta, oczy i nos były widoczne" i "wszelkie posze i krynoliny poszły w niepamięć".

Ale to tylko jeden z kilku literackich wątków powieści Antoniego Libery. Trzeba przyznać, że literacka aluzyjność powieści i umocowanie jej, jakkolwiek to zabrzmi, w europejskim kontekście jest silną stroną książki. W tej dziedzinie Libera doczekał się już niezłego kontynuatora w osobie Jacka Dehnela, a to przecież też coś znaczy. Zdecydowanie jedna z lepszych polskich książek, jakie ukazały się po 1989 roku. 

26 komentarzy:

  1. Ja spojrzałam na tę powieść zupełnie bezkrytycznym okiem, ale jak najbardziej rozumiem te kilka Twoich zarzutów. O czasach PRL-u wprawdzie mam pojęcie jedynie z książek, ale to lekkie przerysowanie rzeczywiście momentami było widoczne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Za pierwszym razem też patrzyłem na nią zupełnie bezkrytycznie :-) chyba jednak czasami należy sobie darować powtórną lekturę :-)

      Usuń
  2. Kupiłam tę książkę przypadkowo,zaraz po premierze, gdy wybierałam się na wakacje. Czytałam na plaży, niektóre fragmenty zmuszały mnie do podzielenia się nimi ze znajomymi poprzez głośne czytanie. W tej chwili pamiętam ogólny klimat, problematykę, miejsca wydarzeń bez szczegółów. Nie wiem, jak odebrałabym ponowną lekturę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moje "drugie czytania" z reguły są z reguły bardziej krytyczne - może to kwestia wieku :-) a może po prostu uważniejszego czytania :-). W każdym razie nie żałuję, bo odświeżyłem sobie "Wspomnienia" Schopenhauer i zmobilizowałem się do "Zwycięstwa" Conrada.

      Usuń
  3. Muszę niestety się z Tobą zgodzić.. Pierwszy raz, też jakieś 10 lat temu, czytałam zachwycona i umieściłam tę powieść na liście "ulubione". Gdy jakiś czas później przeczytałam ponownie (stary nawyk do wracania do ulubionych książek) miałam dokładnie te same odczucia. Nadal uważam ją za świetną powieść, nie zdejmę jej pewnie z listy, ale tęsknię za tym pierwotnym nad nią zachwytem..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To witam w klubie :-) a już się bałem, że jestem "czepialski" :-)

      Usuń
    2. E, nie sądzę. Zresztą, jest coś w tym co napisałeś powyżej - to drugie czytanie jest jednak uważniejsze, no i siłą rzeczy dojrzalsze, szczególnie gdy czyta się w kilka lat później po pierwszym czytaniu. Poza tym, przynajmniej tak obserwuję u siebie, wzrastają wymagania czytelnicze. Zaobserwowałam, że to co 10 lat bawiło mnie, wzruszało, czy wciągało, dziś zdaje się jakieś.. zdecydowanie słabsze ;)

      Usuń
    3. To prawda, też mam coś podobnego ale jest też i "zjawisko" odwrotne - książki, których nie doceniałem wcześniej po latach "zawojowują" mnie. No i jest jeszcze kategoria książek niezmiennie dobrych :-)

      Usuń
    4. Dokładnie! :) Książki, które wcześniej omijałam szerokim łukiem dziś są dla mnie niezwykłą lekturą i są takie, które niezmiennie, od lat, są zawsze bardzo dobre :) Czyli czasami dominuje kwestia dojrzałości "czytelniczej" a czasami jednak pióra autora, które jest ponad to ;)

      Usuń
    5. Ja mam jednak wrażenie, że jednak pierwszeństwo ma "dojrzałość czytelnicza" :-), która jest w stanie rozpoznać gniota od dobrej książki, bo przynajmniej wg mojej teorii :-), gniot zawsze jest gniotem, a dobra książka dobrą książką.

      Usuń
    6. Zgodzę się nad pierwszeństwem dojrzałości czytelniczej, ale widzisz, to co 10 lat temu uznawałam za gniota, dziś traktuję z szacunkiem, to co 10 lat było według mnie całkiem dobre, jak powieści Jane Austen, dziś ze zgrzytaniem zębów uznaję za płytkie i mocno szablonowe powieści. Im więcej czytam tym bardziej rośnie mój apetyt czytelniczy i dojrzałość czytelnicza, to na pewno, ale są książki (ot z brzegu wyciągając moją ulubioną powieść, jaką jest "Mistrz i Małgorzata"), które i 10 lat temu i dziś uznaję za tak samo dobre, choć moja własna mentalność uległa sporej zmianie przez tren okres czasu. Dlatego uważam, że czasami warsztat pisarza może być trochę ponad to.

      Usuń
    7. Co do Austen, moim zdaniem, masz rację. Na prawdę interesująca jest tylko "Duma i uprzedzenie" reszta to mniej lub bardziej udane powielanie szablonu, która wypłynęła na sukcesie "Dumy". Też nie ośmieliłbym się stwierdzić, że to dobre książki.

      Usuń
  4. Książka widnieje na mojej prywatnej liście lektur, które zamierzam przeczytać.

    A sama kwestia ponownego czytania książek, wracania do ulubionych tytułów po latach z pewnością warta jest dyskusji, bo to zjawisko zaiste ciekawe. Mnie osobiście wydaje się, że największą rolę w odbiorze książki odgrywa jednak czas oraz doświadczenia, w które jesteśmy bogatsi w miarę jak się starzejemy. Przeżyte chwile i lepsze, i gorsze, zdobywana sukcesywnie "mądrość życiowa", pozwalają w nieco szerszym spektrum ujrzeć książkę, którą decydujemy się przeczytać powtórnie i wtedy łatwiej jest wyłapać wady i niedociągnięcia, na które wcześniej jakoś nie zwróciliśmy uwagi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też mam podobne wrażenie. Wydaje mi się, że książka jest dobrą lub nie z samej swojej istoty a tylko czytelnicy do niej dojrzewają.

      Usuń
  5. Zaniepokoił mnie w pierwszym zdaniu czas przeszły, ale spokojnie. Coś z uroku zostało. Tylko teraz boję się do lektury wracać, bo to moja ulubiona książka w podobnie przeżywanym peerelu. Oczywiście bez erudycji głównego bohatera.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczarowanie zostało chyba tylko w odniesieniu do rozmowy ze Smutnym Chłopcem, co do całej (prawie) reszty - wrażenie :-).

      Usuń
  6. A ja muszę się przyznać, że pożyczyłam te książkę w bibliotece, zaczęłam czytać i oddałam.|Muszę do niej wrócić.
    Dziękuję za Buddenbrooków - dotarły przed gwiazdką.)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To pierwszy taki wypadek, o którym słyszałem :-)

      Usuń
    2. Zawsze musi być jakiś pierwszy ......)

      Usuń
    3. Właśnie ... :-) zresztą wygląda na to, że od "Madame" nie uciekniesz bo "Buddenbrookowie" tak jak "Wspomnienia" Schopenhauer (były pisane mniej więcej w czasie, gdy zaczyna się akcja powieści Manna), do których wielokrotnie nawiązuje książka Libery, są książką o minionym świecie, o starych dobrych czasach, za którymi tęsknimy.

      Usuń
    4. Po prostu przyniosłam te książkę w nieodpowiednim momencie.
      Myślę, że poszukam ją sobie w jakimś antykwariacie internetowym, gdyż kocham stare wydania. Mają duszę, której jakby czasem brak obecnemu wydawnictwu.)

      Usuń
    5. To, które jest na skanie to okładka drugiego wydania z 2001 r. z fotografią (moim zdaniem niepotrzebnie obrobioną) B.J. Dorysa, jednego z najwybitniejszych polskich fotografów-portrecistów. Co do duszy książek to bym się spierał :-) ale też wolę starsze wydania (jeśli są) i porządne oprawy bo to nie prawda, że nie ocenia się książek po okładce :-) - patrząc na obecny zalew badziewiem na jej podstawie prawie zawsze można ocenić z czym mamy do czynienia bez większego ryzyka popełnienia pomyłki.

      Usuń
  7. Też powróciłam do Madame po jakimś czasie, ale nie ze wszystkim się zgadzam. Może zaczynam odbierać całą twórczość pana Libery całościowo i coraz bardziej mi się ten obraz podoba. Te wszystkie przekłady Becketta, Racine'a, Holderlina nawet, którymi Madame jest usiana...Zgadzam się co do dialogu z Kuglerem, ale Fedra! Tu się nie zgadzam. Motyw Fedry(nieprzypadkowy!), który powraca jak refren, jest symboliczny. W tym momencie (gdy ogląda sztukę)narrator, którego uczucie było dotąd platonicznie - zaczyna dostrzegać w Madame - Fedrę - kobietę dojrzałą, targaną namiętnościami. On przetransponował tę sztukę na własne potrzeby, a w scenie gabinetowej, kiedy już był złamany i przegrany to chciał jeszcze "przełamać" nauczycielkę i zmusić ją chociaż w ten sposób do wyznania...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Teraz jestem na etapie "Zwycięstwa" Conrada - wstępnie, sztuczne wydało mi się nabycie go we francuskim tłumaczeniu, podczas gdy Holderlina kupił po niemiecku (o francuską wersję nawet nie pytał). Zresztą do Schopenhauer też się przymierzał w oryginale. Fedrę i Końcówówkę zostawiam sobie na deser :-).

      Usuń
  8. A mnie historia młodego stalkera kompletnie nie chwyciła za serce. No, ale ja to dość pragmatyczna jestem :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Stalker, stalker ...?! to chyba raczej Tarkowski i Strugaccy :-)

      Usuń