Wow! To jest dopiero powieść, to jest dopiero romans! Do "Przeminęło z wiatrem" mam specjalny stosunek za sprawą rodzinnej opowiastki mojej Mamy, co prawda dotyczącej nie książki lecz filmu (wersji z Vivien Leigh i Clarkiem Gable) ale nawet gdyby nie to, powieść Margaret Mitchell i tak stanowiłaby pierwszorzędny dowód na to, że romans wcale nie musi obrażać dobrego smaku i inteligencji czytelnika. Co prawda lista książek tego rodzaju jest długa: "Anna Karenina", "Cierpienia młodego Wertera", "Cichy Don", "Czerwone i czarne", "Duma i uprzedzenie", "Lalka", "Niebezpieczne związki", "Portert damy", "Wichrowe wzgórza", "Wiek niewinności" itd., itd., itd. Ale jakby tej listy nie wydłużać, nie ulega wątpliwości, że zawsze i to w czołówce byłoby na niej "Przeminęło z wiatrem".
Oczywiście, że można chwilami przecierać oczy ze zdumienia, zwłaszcza gdy czytelnik dowiaduje się (i jest w tej wiedzy wielokrotnie upewniany) jakim to nieszczęściem dla Murzynów było zniesienie niewolnictwa i jak dobrze byli traktowani w Georgii przez swych właścicieli, a sama Georgia przed wojną secesyjną była krainą mlekiem i miodem płynącą, którą zniszczyli źli Jankesi (przedstawiani tak, jakby jadali małe dzieci na śniadanie). Nie da się ukryć, chwilami apologia Południa budzi konsternację ale przecież, to co w książce najważniejsze to romans wszechczasów Scarlett domo O'Hara i Retta Butlera, przebijający wszystko co wcześniej w tej dziedzinie w literaturze wymyślono i wymykający się próbom standaryzacji. Niby jest jasne od początku, że coś między tymi dwojga będzie się działo ale okazuje się, że im dłużej czytelnik ich poznaje, to tym bardziej ich relacje odbiegają od tego, czego można byłoby się spodziewać i do czego przyzwyczaiły nas klasyczne, że tak powiem, romanse. Margaret Mitchell udało się stworzyć pełnoplastyczne, żywe postacie, które swoim postępowaniem wymykają się jednoznacznym ocenom.
Taka Scarlett, początkowo trochę śmieszy, trochę irytuje ze swoim zachowaniem "słodkiej idiotki" dopisującej do swojej listy wielbicieli kolejne "ofiary", nieświadomie idąc śladem matki "na złość babci odmraża sobie uszy" i z zawiedzionej miłości wychodzi za mąż za pierwszego lepszego, który się napatoczył, a potem żyje ułudą miłości i ze zranionym sercem. Tyle, że o ile matka mogła się sprawdzić i znaleźć ucieczkę od codzienności w filantropii, to przed córką stanęło zadanie nieporównanie trudniejsze. To już nie jest "zachciewajka" zamożnej, nudzącej się plantatorki, usiłującej nadać sens swemu życiu ale walka o przetrwanie, której wynik wcale nie jest oczywisty. W tej walce poznajemy zupełnie inną kobietę, godną szacunku za determinację i pracowitość ale też tracącą sympatyczne rysy w dążeniu do celu.
O ile można ją z bezwzględności wobec domowników w Tarze usprawiedliwić, to nie da się jednak bronić jej postępowania w dziedzinie, która okazuje się dla niej drugo- a może i trzeciorzędna. Chodzi o macierzyństwo - w którym nie sprawdza się na całej linii, a co trudno jest w gruncie rzeczy zrozumieć, biorąc pod uwagę jej przywiązanie do rodzinnej posiadłości. Nawet ona tak twardo stąpająca po ziemi i żyjąca dniem dzisiejszym powinna zdawać sobie sprawę z własnej śmiertelności - jakie znaczenie może mieć ochrona stanu posiadania, jeśli nie widzi się przyszłości. Traktując Tarę jako coś trwałego, stanowiącego wartość samą w sobie i jednocześnie traktując obowiązki macierzyńskie jako zło konieczne, godzi się mimowolnie na przejście Tary w obce ręce, ale tego jej rozumek nie ogarniający "metafizycznych" i "abstrakcyjnych" problemów nie pojmuje.
A Rett? - ten uroczy cynik, łamacz damskich serc, który pod skorupą cynizmu i bezwzględności ukrywa odwagę, bohaterstwo, szlachetność i miłość. Nie da się ukryć, że choć to on w tym związku zawsze miał pozycję dominującą, to w porównaniu ze Scarlett wypada trochę cukierkowato. Wiadomo, nigdy nie przekroczy tej ostatecznej granicy i nie okaże się świnią par excellence. Zaskakuje dopiero w finale "wyzwalając się na niepodległość" tyle, że to decyzja poniewczasie i tym razem błędna (bodajże czy nie jest to jego jedyna pomyłka w relacjach ze Scarlett) bo podjęta wówczas, gdy do Scarlett wreszcie dotarła prawda o jej "obiekcie cichych westchnień". Ale tu znowu okazuje się, jaka to z niej twarda sztuka, widać że niezależnie od tego jak ułożą się jej relacje z mężem da sobie radę w życiu - z nim lub bez niego. Ale co się dziwić, w końcu jakby nie było "Przeminęło z wiatrem" to powieść feministyczna, co tym razem wcale, jak się okazuje, książce nie szkodzi.
Co tu dużo mówić - rewelacja!
Taka Scarlett, początkowo trochę śmieszy, trochę irytuje ze swoim zachowaniem "słodkiej idiotki" dopisującej do swojej listy wielbicieli kolejne "ofiary", nieświadomie idąc śladem matki "na złość babci odmraża sobie uszy" i z zawiedzionej miłości wychodzi za mąż za pierwszego lepszego, który się napatoczył, a potem żyje ułudą miłości i ze zranionym sercem. Tyle, że o ile matka mogła się sprawdzić i znaleźć ucieczkę od codzienności w filantropii, to przed córką stanęło zadanie nieporównanie trudniejsze. To już nie jest "zachciewajka" zamożnej, nudzącej się plantatorki, usiłującej nadać sens swemu życiu ale walka o przetrwanie, której wynik wcale nie jest oczywisty. W tej walce poznajemy zupełnie inną kobietę, godną szacunku za determinację i pracowitość ale też tracącą sympatyczne rysy w dążeniu do celu.
O ile można ją z bezwzględności wobec domowników w Tarze usprawiedliwić, to nie da się jednak bronić jej postępowania w dziedzinie, która okazuje się dla niej drugo- a może i trzeciorzędna. Chodzi o macierzyństwo - w którym nie sprawdza się na całej linii, a co trudno jest w gruncie rzeczy zrozumieć, biorąc pod uwagę jej przywiązanie do rodzinnej posiadłości. Nawet ona tak twardo stąpająca po ziemi i żyjąca dniem dzisiejszym powinna zdawać sobie sprawę z własnej śmiertelności - jakie znaczenie może mieć ochrona stanu posiadania, jeśli nie widzi się przyszłości. Traktując Tarę jako coś trwałego, stanowiącego wartość samą w sobie i jednocześnie traktując obowiązki macierzyńskie jako zło konieczne, godzi się mimowolnie na przejście Tary w obce ręce, ale tego jej rozumek nie ogarniający "metafizycznych" i "abstrakcyjnych" problemów nie pojmuje.
A Rett? - ten uroczy cynik, łamacz damskich serc, który pod skorupą cynizmu i bezwzględności ukrywa odwagę, bohaterstwo, szlachetność i miłość. Nie da się ukryć, że choć to on w tym związku zawsze miał pozycję dominującą, to w porównaniu ze Scarlett wypada trochę cukierkowato. Wiadomo, nigdy nie przekroczy tej ostatecznej granicy i nie okaże się świnią par excellence. Zaskakuje dopiero w finale "wyzwalając się na niepodległość" tyle, że to decyzja poniewczasie i tym razem błędna (bodajże czy nie jest to jego jedyna pomyłka w relacjach ze Scarlett) bo podjęta wówczas, gdy do Scarlett wreszcie dotarła prawda o jej "obiekcie cichych westchnień". Ale tu znowu okazuje się, jaka to z niej twarda sztuka, widać że niezależnie od tego jak ułożą się jej relacje z mężem da sobie radę w życiu - z nim lub bez niego. Ale co się dziwić, w końcu jakby nie było "Przeminęło z wiatrem" to powieść feministyczna, co tym razem wcale, jak się okazuje, książce nie szkodzi.
Co tu dużo mówić - rewelacja!
jedna z moich ulubionych <3 szkoda, że już nikt nie pisze takich książek. chociaż ostatnio czytałam pierwsze polskie wydanie "Jak każe obyczaj" Edith Wharton i bohaterka przypominała mi Scarlett (też dążyła do celu za wszelką cenę), ale nie było niestety żadnego Retta, który by tę książkę uczynił równie porywającą, co "Przeminęło z wiatrem".
OdpowiedzUsuńJa tam nie dam na Wharton złego słowa powiedzieć za jej "Wiek niewinności". Może i nie ma takiego rozmachu jak "Przeminęło z wiatrem" ale przebija je jeśli chodzi o "gierki" damsko-męskie.
Usuńa mnie właśnie "Wiek niewinności" w ogóle nie podszedł i gdybym się zorientowała, że to ta sama autorka, pewnie bym nie czytała "Jak każe obyczaj". ale dobrze, że się nie zorientowałam, bo "Jak każe obyczaj", chociaż nie ma takiego rozmachu jak "Przeminęło z wiatrem", jest bardzo dobrą książką :)
UsuńJeśli chodzi o potoczystość akcji na długim dystansie to mało co może się równać z "Przeminęło...", "Wiek..." czytałem już dawno temu i pamiętam tylko ogólne wrażenie, że nie narzekałem ale w to, że wolisz "Przeminęło..." wierzę :-)
UsuńTo nawet nie jedna z tych książek, do których się wraca; to jedna z tych, których po prostu nie zamyka się na stałe w biblioteczce.
OdpowiedzUsuńBardzo podoba mi się uwaga o odejściu Retta jako o jego jedynej pomyłce – jako zakochana w nim bez pamięci dzierlatka nie mogłam mu tego wybaczyć :).
Na szczęście Mitchell daje mu jeszcze szansę opamiętania się :-), bo przecież zakończenie "Przeminęło z wiatrem" jest otwarte.
UsuńObejrzałem sobie ekranizację w święta i zdecydowanie książka wygrywa na każdym froncie. W kwestii natomiast "uroków" niewolnictwa, to być może mamy nieco jednostronny obraz, kształtowany przez propagandową Chatę wuja Toma i narrację zwycięskiej Północy. Okrucieństwo wobec niewolników na pewno występowało, ale czy było na porządku dziennym? Nie znalazłem dotąd nic w miarę obiektywnego na ten temat, choć i nie szukałem zbyt intensywnie. Za to szykuję się na powtórkę Korzeni :P
OdpowiedzUsuńMitchell obśmiewa w "Przeminęło..." "Chatę..." i wyobrażenie Jankesów o traktowaniu niewolników przez Południowców, wspomniany jest tylko jeden przypadek wybatożenia niewolnika (przez ojca Scarlett), choć Scarlett kilkukrotnie odgraża się, że to zrobi. Jakby nie patrzeć to słabe jest jednak kupowanie Murzynów jak domowy inwentarz i decydowanie o ich życiu od narodzin aż do śmierci. "Korzenie" pamiętam z serialu - jeśli choć w miarę wiernie trzymał się pierwowzoru, to z pewnością niewolnictwo w książce wygląda inaczej niż w "Przeminęło..." ale też nie ma się co dziwić, to "trochę" inna historia rodziny.
UsuńNie chcę tu wyjść na piewcę systemu niewolnictwa, a jedynie zwrócić uwagę na zdeformowany zapewne obraz zjawiska.
UsuńA propos, zwróciłeś uwagę na "Czarny jak ja" Griffina?
Nie zwróciłem uwagi bo dopiero teraz o niej się dowiedziałem :-). Ty nie ale Mitchell już tak, dla niej w "Przeminęło..." Murzyni są jak dzieci, którymi trzeba cały czas kierować, którym właściciele zapewniali wikt i opierunek a oni co najmniej godzili się tym. Tyle że w sumie sama sobie zaprzecza bo przecież wyraźnie pisze, że kto mógł ten uciekał z plantacji a pozostali tylko nieliczni, którzy pełniąc domowe posługi byli emocjonalnie związani z rodziną.
UsuńTo samo, co Mitchell o Murzynach, pisał Prus o chłopach w Placówce ("chłop bez żony żadnej decyzji nie podejmie" :)), więc to taki protekcjonalizm oświeconych wobec maluczkich.
UsuńA ucieczka z plantacji nie musiała się wiązać z okrutnym traktowaniem. Można było uciekać przed wojną i żołnierzami, można było mieć inne plany życiowe, skoro już się uzyskało wolność.
...taka protekcjonalność... rzecz jasna. To wszystko przez ferwor dyskusji ;D
UsuńZgadza się (jeśli chodzi o plany życiowe niewolników) ale to oznacza, że trochę inaczej zapatrywali się na kwestię niewolnictwa i wolności niż ich właściciele, którym odpłacili nielojalnością za tyle lat "troski".
UsuńPunkt widzenia zależy od punktu siedzenia przecież :P
UsuńI Mitchell może się pod tym podpisać obiema rękami - gdyby ktoś brał za dobrą monetę wszystko to co jest napisane w "Przeminęło..." to mógłby pomyśleć, że życie na Południu przez wojną secesyjną składało się tylko z wizyt towarzyskich, bali i konkurów. Aż chciałoby się po marksistowsku zapytać, a kto na to wszystko robił?!
UsuńA od kiedy kolega taki marksistowski? Przy Annie Kareninie chyba się nie zastanawiałeś, kto na nią robił :D
UsuńTo tylko moja wrażliwość społeczna - przecież serce mam po lewej stronie :-) W "Annie..." na szczęście Tołstoj nie wciskał czytelnikom jaka to Rosja jest krainą mlekiem i miodem płynącą.
UsuńPo prostu pominął niewygodny temat :P
UsuńTak do końca to może nie bo swoje pisząc o Rosji Tołstoj też "za uszami" miał :-)
UsuńWszyscy umoczeni!
UsuńOj tam, oj tam - w końcu pisali romanse, jak Kolega lubi nieprzyjemną prawdę to trzeba czytać Zolę.
UsuńCzytam Zolę, czytam, uwielbiam te jego nieprzyjemne prawdy :P
UsuńCóż to za babranie się w ludzkich brudach a nie lepiej to przeczytać jakąś ładną książkę, gdzie wszyscy żyli długo i szczęśliwie?! :-)
UsuńTo, obawiam się, ani Mitchell, ani Karenina w grę nie wchodzą :P
UsuńNo nie, gorzej, że w sumie nawet nie potrafię podać tytułu jakieś budującej powieści :-)
UsuńO krasnoludkach i o sierotce Marysi jest budujące, bardzo.
UsuńNie przebrnąłem, może w bardzo wczesnej młodości tak, ale teraz nie dałem rady, choć usiłowałem poznać z Marysią i starsze i młodsze dziecko. Z dzieł pani Marii skończyło się na "Stefku..."
UsuńJednym słowem, nie lubisz być podbudowywany :D
UsuńAleż lubię tylko autorka nie dała mi szansy :-)
UsuńGdybyś był zdeterminowany, zacisnąłbyś zęby i dał się podbudować wbrew wszystkiemu.
UsuńByłem i to bardzo, nawet zaopatrzyłem się w wydanie z ilustracjami Spirina i wszystko na nic.
UsuńSkoro nie Konopnicka, to już doprawdy nie wiem, co Cię umoralni.
UsuńZawsze w odwodzie pozostaje jeszcze niezawodny Sienkiewicz, oczywiście z okresu popozytywistycznego.
UsuńNiby która to z jego książek jest taka budująca moralnie?
UsuńJak to która, przecież budujące finały mają choćby "Quo vadis", "Potop", "Rodzina Połanieckich" i "W pustyni i w puszczy". Czyżby Kolega odmawiał Sienkiewiczowi pozytywnego moralnie oddziaływania na czytelników?!
UsuńRozpuszczony patrycjusz dybiący na cnotę niewinnej, warchoł dybiący jak wyżej, kretyn i słodka idiotka. Faktycznie, budujące towarzystwo :) Jeden Staś obleci, jeśli się lubi takich idealnych młodzianków :P
UsuńAle przecież liczy się zakończenie a nie możesz zaprzeczyć, że źli doznali iluminacji i byli dobrzy a potem żyli długo i szczęśliwie u boku swoich rozumiejących ich połowic, czy jak to tam napisałeś, niewinnych i słodkich idiotek :-).
UsuńE tam zakończenie. Całość ma być umoralniająca. Bo z tych dzieł to morał taki, że można grzeszyć, byle się we właściwej chwili znaleźć po wygrywającej stronie :P
UsuńO przepraszam, Wołodyjowski, Podbipięta i Skrzetuski byli dobrzy cały czas :-)
UsuńAle Potop nie o nich jest :D Na dodatek są dobrzy i marnie kończą :)
UsuńWiem, ale pokazują że Sienkiewicz tworzył postacie dobre od początku do końca. Zresztą nie wiem dlaczego skupiamy się tylko na postaciach męskich :-) - przecież Ligia, Oleńka, Marynia są kryształowe i bardzo dobrze kończą, osiągając cel życiowy tzn. wychodząc za mąż.
UsuńDobre? Ale też naiwne i sentymentalne, piękny wzór do naśladowania:P Hm, czy my się kłócimy?
UsuńWłaśnie, ideał kobiety - człowiek przy takiej od razu czuje się lepiej, jakiś taki inteligentniejszy, dowcipniejszy i w ogóle bardziej dowartościowany. A dzisiaj co?! Eh, szkoda gadać, ogólny upadek obyczajów Sodoma i Gomora...
UsuńCzyli kobieta jako odpoczynek wojownika i środek do podnoszenia męskiego samopoczucia :P
UsuńWreszcie się rozumiemy, a mówiłeś że się kłócimy. :-)
UsuńObecne na sali feministki zaraz nas rozniosą na parasolkach :P
UsuńMyślę, że już tu nie zaglądają, o ile w ogóle kiedyś zaglądały. A gdyby nawet jakieś nieopatrznie się tu zapędziły, to pod wpływem naszej dyskusji z pewnością nawrócą się ze swojej błędnej drogi :-)
UsuńNawrócą i wpasują w model sienkiewiczowski? Niestety, on w ogóle nie umiał pisać ciekawych kobiet, jeden Hajduczek miał zadatki na coś oryginalniejszego.
UsuńJa tam wolę Oleńkę, czy może coś przebić jej "ran twoich niegodnam całować!"?! Ale co my tu o takich wzorcach z Sevres kobiecości skoro doszło już do tego, że panie już w kuchni czują się jakoś obco a i cerowanie skarpetek jest dla nich dziedziną nieznaną :-)
UsuńMatko kochana, jakże mnie wkurza to dziewczę :P To już bym wolał, żeby nie umiała cerować, ale miała więcej ikry :D
UsuńPrzecież potrafiła się postawić i księciu Bogusławowi i Kmicicowi gdy zszedł na złą drogę, to mało? Uznać potem swój błąd to nie lada sztuka, a taki Hajduczek co miał do roboty przy Michale, który nigdy nie zboczył z drogi cnoty?!
UsuńHajduczek jest fajny, a Oleńka nie, ot co :D
UsuńTo ja myślałem, że jesteśmy braćmi w seksizmie a tu taka kobieca argumentacja. A mówiłeś, że powinniśmy się bać feministek... :-)
UsuńJa nikogo się nie boję! Choćby niedźwiedź... to dostoję!
UsuńPodziwiam, ja jako mężczyzna z ćwierćwiekowym małżeńskim stażem i nauczony doświadczeniem już tak odważny nie jestem :-)
UsuńNo tak, Konopnicka nie przewidziała tej trudności :P
UsuńGorzej, swoją życiową postawą targnęła się na ideał matki- i żony-Polki, bo to zła kobieta była...
UsuńMoże i zła, ale utwory bardzo budujące pisała :)
UsuńRaczej depresyjne, z budujących pamiętam tylko "Franka" :-)
UsuńPisałem już, że Sierotka Marysia jest budująca :D
UsuńMoże kiedyś się o tym przekonam, ale nie założył bym się :-)
UsuńPoszukaj bajki muzycznej, bardzo wierna adaptacja :)
UsuńMoje dzieci już z tego wyrosły więc pretekstu nie mam a bez pretekstu tak jakoś nie wypada słuchać takich historii :-)
UsuńJeśli chodzi o romanse i opinie własnych matek, to moja rodzicielka na pierwszym miejscu stawia"Annę Kareninę", a dopiero potem "Przeminęło z wiatrem". Sama jednak największą słabość mam do "Niebezpiecznych związków", bo co jakiś czas wracam do tego tekstu.
OdpowiedzUsuńDyskusja o wyższości "Anny Kareniny" nad "Przeminęło z wiatrem" (albo na odwrót) przypominałaby pewnie dyskusję, o tym kto był większym kompozytorem Mozart czy Beethoven :-)
UsuńOba teksty (i oby kompozytorów) warto poznać, a reszta jest tylko kwestią gustu. :)
UsuńZgadza się akurat wybór pomiędzy Tołstojem i Mitchell to jak najbardziej kwestia gustu, choć często romanse celują w bezguście :-)
UsuńI kolejna książka, którą czytałam w, ehem, młodości, i do której powinnam wrócić. Dopiszę do listy, może kiedyś?
OdpowiedzUsuńNie wiem czy powinnaś :-) ale jeśli masz do wyboru współczesne produkty literackie i "Przeminęło..." to moim zdaniem to nie jest żaden wybór :-)
UsuńMyślę, że powinnam, co więcej mam chęć! Co do wyboru to zgadzam się :)
UsuńW takim razie od lektury dzieli Cię już tylko mały kroczek :-)
UsuńMuszę książkę kupić :)
UsuńCo za chęć posiadania :-) ale nie będą to z pewnością pieniądze wyrzucone w błoto.
UsuńCzytałam bardzo dawno temu...film oglądałam po raz pierwszy w kinie/ po jego rekonstrukcji / i oczywiście byłam zachwycona.
OdpowiedzUsuńTeraz załapałam się na końcówkę filmu w TV ...to film, który mogę oglądać wciąż.
Para głównych bohaterów przyciąga jak magnes....
Musi mi wystarczyć opowieść mojej Mamy, która oglądała film niedługo potem jak sprowadzono go do kin (na początku lat '60) i szczerze mówiąc wolę sam go nie "sprawdzać" - wolę "czarne" kryminały.
UsuńMoże jednak coś tracisz...wierzyć się nie chce, że ten film był nakręcony w 1939 roku.
UsuńPewnie tracę, ale potoki łez mojej Mamy, która zresztą nie była w tym odosobniona, jakoś nie nastawiają mnie pozytywnie do filmu, zwłaszcza że książka w ogóle nie jest łzawa.
UsuńCo do macierzyństwa naszej głównej bohaterki - to wydaje mi się, że autorka (a jeszcze w większym stopniu realizatorzy filmu) pokazali, że Scarlett stwardniała, ale nigdy nie dojrzała. W głębi serca pozostała "córeczką tatusia" i jej potomstwo (w filmie tylko Bonnie Blue) - zajęła jej miejsce - miejsce rodzinnego "oczka w głowie"... A tego Scarlett nie mogła przełknąć... Prawdopodobnie dojrzeje dopiero, gdy "przepracuje" żałobę, bo przecież, mimo wszystko - kochała swoje dziecko.
OdpowiedzUsuńJeśli o to chodzi, to książka nie daje podstaw do optymizmu. Powiedziałbym raczej, że finał utwierdza czytelnika w opinii, że Scarlett osiągnęła doskonałość w stosowaniu "wyparcia". Macierzyństwo jest dla niej sprawą drugorzędną w stosunku do relacji damsko-męskich a i tych chyba nie jest w stanie "przepracować" w dającym się przewidzieć czasie biorąc pod uwagę ile czasu zajęło jej zorientowanie się w uczuciach Ashley'a. Ona, co tu dużo mówić, po prostu jest tępa w niektórych dziedzinach.
UsuńO rany, właśnie próbowałam zlokalizować w pamięci, ile lat temu czytałam tę książkę, tego nie pamiętam, ale za to doskonale pamiętam uczucia, jakie mi towarzyszyły podczas jej pochłaniania z czytelniczą niecierpliwością, dziś pewnie nie zrobiłaby już na mnie takiego wrażenia. :)
OdpowiedzUsuńNa mnie - mimo, że to powtórka - zrobiła, zarwałem przez nią dwie noce, co mi się już dawno nie zdarzało.
UsuńJedna z niewielu książek, którą niezliczoną ilość razy w trakcie lektury miałam ochotę cisnąć w ścianę (a nie robiłam tego tylko dlatego, że książka była pożyczona) – ależ mnie ta Scarlett doprowadzała do szału :). Co oczywiście biorę za plus, to też nie taka łatwa sztuka stworzyć bohaterkę, która wywołuje u czytelnika spazmy wściekłości. Nabrałam teraz ochoty na powtórkę – od czasu pierwszej lektury, czyli od liceum, moja wyrozumiałość dla głupich, irracjonalnych i irytujących kobiecych zachowań bardzo wzrosła, więc podejrzewam, że tym razem mogłabym tę okropną Scarlett nawet polubić ;). A z tym, co napisałeś o jej związku z Rhettem, że wymyka się wszelkim romansowym standardom, w pełni się zgadzam. Byli cudownie nietypowi :).
OdpowiedzUsuńPrawda, że irytująca?! To dlatego, że niezrozumiała, jak na kwintesencję kobiecości przystało. Konia z rzędem temu, kto będzie mógł z czystym sumieniem powiedzieć - zrozumiałem kobietę! :-)
UsuńDuma i uprzedzenie, Wichrowe wzgórza to nie romanse. Pierwsza to powieść obyczajowa, a druga jest chyba jedną z pierwszych powieści psychologicznych. Niewystarczy, ze On i Ona i związki. A Niebezpieczne związki to też - z całym szacunkiem za cholerę - nie romans.
OdpowiedzUsuńpozdrawiam gorąco i mało romansowo
Katarzyna