Dałem się namówić Mili, choć po "przedbiegach" w postaci lektury rozdziału "Literatura kobieca" zdawałem sobie sprawę z tego, że dobrze nie będzie. Ale nie sądziłem, że aż tak! Książka Waldemara Łysiaka powinna być zatytułowana tak jak ostatni jej rozdział - "Trociny, wydzieliny, bździny", co w pełni oddawałoby jej zawartość. Jak ulał pasuje do niej wierszyk Tuwima:
"Po pierwsze
złe wiersze
Po drugie
za długie
Po trzecie
hańba takiemu poecie
Po czwarte
nic nie warte (...)".
"Po pierwsze
złe wiersze
Po drugie
za długie
Po trzecie
hańba takiemu poecie
Po czwarte
nic nie warte (...)".
Mimo, że podobnie jak Łysiak nie jestem najlepszego zdania o poziomie polskiej literatury współczesnej, to nie ma co nad tym lać łez, ponieważ funkcjonuje ona na zasadzie popytu i podaży, jacy czytelnicy taka i literatura, i jest ona takim samym produktem jak nie przymierzając buty. Wydawane są książki, które mają szansę znaleźć swoich czytelników, których gusta są przecież zróżnicowane. Waldemar Łysiak sprawia wrażenie jakby tego nie rozumiał, choć ta prawidłowość stosuje się przecież i do niego bo pisze to co czytelnicy chcą przeczytać. Ale nie to jest podstawową wadą książki.
Otóż jeśli ktoś, podobnie jak ja, sugerując się tytułem, sądził że "Karawana literatury" jest książką o literaturze to jest w głębokim błędzie. To książka nie o literaturze a przede wszystkim o literatach i rzeczach, które z literaturą nie mają nic wspólnego. Można się z niej na przykład dowiedzieć, że "W Polsce chory jest cały system uliczny (dziurawe jezdnie, brak miejsc do parkowania, bezkarność właścicieli psów masowo obsrywających chodniki, itp.)", że Krzysztof Różycki czytał "wniosek lustracyjny złożony w 1999 r. przez posłów KPN-u w sprawie Jerzego Buzka." Są i przaśne złote myśli w rodzaju "Kablowanie" to praca nudna i brudna jak seks oralny. Znaczy: monotonna i paskudna, a dużą przyjemność daje tylko osobie obsługiwanej, czyli "oficerowi prowadzącemu"" - aż chce się zapytać; skąd Autor wie takie rzeczy? Odnosi się przy tym wrażenie, że zainteresowanie seksem przybiera w książce niezdrowe rozmiary, Łysiak zajmuje się bowiem na przykład omawianiem ekscentrycznych praktyk seksualnych w ... filmach, czy mało wyszukanym dialogiem między ... Dorotą Rabczewską i Przemysławem Saletą, a przykłady takie można by jeszcze mnożyć. Konia z rzędem temu, kto znajdzie ich związek z literaturą.
Zresztą jej znajomość nie jest najsilniejszą stroną Autora, na próżno szukać w "Karawanie literatury" szerszego odniesienia do jakiejkolwiek książki (chyba poza "Nocnikiem" A. Żuławskiego, podpierając się nim co jakiś czas, co zaskakuje tym bardziej, że książka ta aż roi się od błędów), której tytuł wymienia, ograniczając się do przytoczenia opinii innych na jej temat. Po kilkukrotnych tego typu zabiegach odnosi się wrażenie, że Łysiak w ogóle ich nie czytał i powtarza tylko to, co ktoś wcześniej miał do powiedzenia. To ciągłe opieranie się na spostrzeżeniach innych sprawia, że książka staje się tylko kompilacją zgrabnie połączonych cytatów z intelektualnym wkładem Autora ograniczonym do minimum. Przyznaję, tego rodzaju zabiegi robiły na mnie wrażenie erudycji (nawiasem mówiąc powinien wiedzieć, że w sądzie wyroki wydaje sędzia, także gdy jest to kobieta, bo sędzina to żona sędziego), wówczas, kiedy zetknąłem się z pisarstwem Waldemara Łysiaka po raz pierwszy Tyle tylko, że czasy licealne mam, niestety, dawno już za sobą i dzisiaj oczekuję od książki jakiejś wartości dodanej. A tej na próżno szukać, nawet w tym co Autora interesuje chyba najbardziej - personaliach, bo czytelnikom serwowane są tylko dobrze znane "stare, odgrzewane kotlety" w rodzaju kto donosił, kto był homoseksualistą, kto z kim spał i kto komu dał "w mordę". Nic nowego.
Nie da się też nie zauważyć, że Łysiak używa książki do nachalnej autopromocji, która czasami przybiera niespodziewany dla samego Autora wydźwięk, kiedy sam z dumą ustawia się w rankingu popularności w jednym rzędzie wśród "zasłużonych PZPR-owców, WRON-owców, PRON-owców i SB-ków", czy też autorek, jak to z finezyjnym dowcipem określa, "literatury menstruacyjnej". Personalne rozgrywki z kolegami po fachu, które osiągają apogeum w rozdziale poświęconym Rafałowi Ziemkiewiczowi, nawet już nie dziwią.
To wszystko sprawia, że wywody na temat poziomu literatury, kontrowersyjności nagród, mechanizmów dotyczących krytyki literackiej giną w potoku żółci i jadu - w sumie powstała książka, ani odkrywcza, ani mądra, ani dowcipna - dla mnie "szkoda czasu i atłasu".
Zresztą jej znajomość nie jest najsilniejszą stroną Autora, na próżno szukać w "Karawanie literatury" szerszego odniesienia do jakiejkolwiek książki (chyba poza "Nocnikiem" A. Żuławskiego, podpierając się nim co jakiś czas, co zaskakuje tym bardziej, że książka ta aż roi się od błędów), której tytuł wymienia, ograniczając się do przytoczenia opinii innych na jej temat. Po kilkukrotnych tego typu zabiegach odnosi się wrażenie, że Łysiak w ogóle ich nie czytał i powtarza tylko to, co ktoś wcześniej miał do powiedzenia. To ciągłe opieranie się na spostrzeżeniach innych sprawia, że książka staje się tylko kompilacją zgrabnie połączonych cytatów z intelektualnym wkładem Autora ograniczonym do minimum. Przyznaję, tego rodzaju zabiegi robiły na mnie wrażenie erudycji (nawiasem mówiąc powinien wiedzieć, że w sądzie wyroki wydaje sędzia, także gdy jest to kobieta, bo sędzina to żona sędziego), wówczas, kiedy zetknąłem się z pisarstwem Waldemara Łysiaka po raz pierwszy Tyle tylko, że czasy licealne mam, niestety, dawno już za sobą i dzisiaj oczekuję od książki jakiejś wartości dodanej. A tej na próżno szukać, nawet w tym co Autora interesuje chyba najbardziej - personaliach, bo czytelnikom serwowane są tylko dobrze znane "stare, odgrzewane kotlety" w rodzaju kto donosił, kto był homoseksualistą, kto z kim spał i kto komu dał "w mordę". Nic nowego.
Nie da się też nie zauważyć, że Łysiak używa książki do nachalnej autopromocji, która czasami przybiera niespodziewany dla samego Autora wydźwięk, kiedy sam z dumą ustawia się w rankingu popularności w jednym rzędzie wśród "zasłużonych PZPR-owców, WRON-owców, PRON-owców i SB-ków", czy też autorek, jak to z finezyjnym dowcipem określa, "literatury menstruacyjnej". Personalne rozgrywki z kolegami po fachu, które osiągają apogeum w rozdziale poświęconym Rafałowi Ziemkiewiczowi, nawet już nie dziwią.
To wszystko sprawia, że wywody na temat poziomu literatury, kontrowersyjności nagród, mechanizmów dotyczących krytyki literackiej giną w potoku żółci i jadu - w sumie powstała książka, ani odkrywcza, ani mądra, ani dowcipna - dla mnie "szkoda czasu i atłasu".