Przeczytałem "Złego"... Pamiętam swoje zdziwienie, po pierwszym z nim spotkaniu, dwadzieścia lat temu z okładem, o co ten cały hałas, cóż to znowu takiego? Kryminał, którego akcja toczy się w Warszawie, wielkie mi rzeczy! Teraz już wiem, czemu książka narobiła tyle rabanu, ale nie ma co ukrywać, to nie tylko wiek zrobił swoje lecz także i lata mieszkania w Warszawie, bo "Zły" jest książką bardzo mocno "stargetowaną". Oczywiście może przeczytać ją każdy ale nieznajomość topografii Warszawy odbiera powieści Tyrmanda dużą część, jeśli nie całość jej magii, także dzisiaj. A jaka ona musiała być te 60 lat temu z okładem, gdy na własne oczy można było zweryfikować prawdziwość opisów miasta, to mogę sobie tylko wyobrazić.
Wówczas "Zły" rzeczywiście musiał robić niesamowite wrażenie, skoro i dzisiaj po latach obraz Warszawy stanowi równie ważny co sama akcja, jeśli nie ważniejszy, element książki. Jakaż różnica w zestawieniu z tym co spotyka się we współczesnych produkcjach nieudolnie przenoszących akcję w przeszłość. Jakoś nie wyobrażam sobie by ktoś był w stanie współcześnie konkurować z Tyrmandem w dziedzinie odmalowania Warszawy połowy lat 50-tych. Mistrz może być tylko jeden. Nie bez znaczenia jest także i to, że oprócz portretu zniszczonego, powoli odbudowującego się miasta stworzył niebanalną powieść sensacyjną.
Niech nikogo nie zwiodą trywialne nazwiska kioskarza Kolodonta, cukiernika Kompota, milicjanta Dziarskiego czy Olimpii Szuwar, obiektu uczuć prezesa spółdzielni "Woreczek" Filipa Merynosa bo ich perypetie i perypetie pozostałych bohaterów nie są już tak trywialne i śmieszne. Pewnie, może ktoś powiedzieć, że choćby "awantury miłosne" Marty Majewskiej to szczyt trywialności (choć biorąc pod uwagę to w jakimś świetle stawiają pannę Martę chyba jednak nie są tak trywialne jakby się to na pierwszy rzut oka wydawało), nie mówiąc już o "cierpliwym wzdychaniu" prezesa Merynosa ale przynajmniej w moim przypadku, na odbiorze "Złego" zaważyły nie one, lecz losy Kuby Wirusa i Hawajki. Powiem więcej, zwłaszcza Hawajki. Jej potulna rezygnacja, pogodzenie się z losem ale ze świadomością bezpowrotnej utraty tego czegoś, czego nie zazna u boku kochającego męża, który zapewni jej stabilizację, dostatnie życie i awans społeczny na miarę jej wyobrażeń, rzuca głęboki cień na całą książkę. Happy end innej pary, bez wątpienia ważniejszej z punktu widzenie konstrukcji powieści, ale budzącej mniej sympatii, jeszcze ten cień pogłębia i w rezultacie kończy się książkę w jakimś takim lekko depresyjnym nastrojem.
Dziwne, przecież finał jest szczęśliwy - miłość kwitnie, przestępcy (nie wszyscy) złapani, sprawiedliwość triumfuje (w ograniczonym stopniu), Warszawa się odbudowuje. Co za historia, chciałoby się powiedzieć. A jednak, coś tu szwankuje, "pospolitość skrzeczy". Tylko czekać kiedy miejsce prezesa Merynosa zajmie Szaja, natura przecież nie znosi próżni, a sędzia Chwała okazała się naiwna, choć pewnie nikt by się nie zdziwił gdyby Tyrmand uczynił ją przekupną, zwłaszcza, że efekt jej decyzji byłby taki sam w obu przypadkach? Porucznik Dziarski i jego koledzy z milicji będą znowu mieli pełne ręce roboty. I cóż z tego, że złapią złoczyńców, co wcale takie pewnie nie jest, bo kto im tym razem pomoże?
Tyrmand zawiesił poprzeczkę autorom powieści kryminalnych i sensacyjnych bardzo wysoko, nie wiem czy komuś udało się ją przez te wszystkie lata od 1955 roku przeskoczyć. Pokazał, że literatura tego rodzaju, nie musi się sprowadzać do wypocin w stylu "zabili go i uciekł". Oczywiście, nie może się obejść bez przestępcy, zbrodni i kary ale nie to stanowi o rzeczywistej wartości książki. Tylko nieliczne kryminały przetrwały dzięki temu, "Zły" do nich nie należy bo przetrwał przede wszystkim jako obraz miasta przez lata nieobecnego w oficjalnym obiegu. Klimatu "Koszyków", "ciuchów" i barów dworcowych spełniających rolę "pogotowia", klimatu ruder, bram i pokątnych warsztatów krawieckich.
To co jest największą zasługą Tyrmanda, to to, że nie mitologizuje tego klimatu. Cóż za różnica, jeśli zestawi się go z Grzesiukiem (i nic to, że akcję ich książek dzieli jakieś dwadzieścia lat). W "Złym" sprawa jest jasno postawiona, "bohaterowie miasta" to nie żadni herosi ulicy kierujący się swoim kodeksem honorowym, lecz zwyczajni bandyci mniejszego i większego formatu (w tym znaczeniu, że gotowi popełnić mniejsze lub większe zło). Nie ma w nich żadnego "romantyzmu", im chodzi tylko o to by szybko zdobyć pieniądze, o to by się napić i zabawić (nie zawsze w tej kolejności). Mocni wówczas gdy czują przy sobie kolegów i których lojalność kończy się tam, gdzie zagrożony jest własny interes. Smutna prawda i upadek mitu "warszawskiego chojraka".
Wówczas "Zły" rzeczywiście musiał robić niesamowite wrażenie, skoro i dzisiaj po latach obraz Warszawy stanowi równie ważny co sama akcja, jeśli nie ważniejszy, element książki. Jakaż różnica w zestawieniu z tym co spotyka się we współczesnych produkcjach nieudolnie przenoszących akcję w przeszłość. Jakoś nie wyobrażam sobie by ktoś był w stanie współcześnie konkurować z Tyrmandem w dziedzinie odmalowania Warszawy połowy lat 50-tych. Mistrz może być tylko jeden. Nie bez znaczenia jest także i to, że oprócz portretu zniszczonego, powoli odbudowującego się miasta stworzył niebanalną powieść sensacyjną.
Niech nikogo nie zwiodą trywialne nazwiska kioskarza Kolodonta, cukiernika Kompota, milicjanta Dziarskiego czy Olimpii Szuwar, obiektu uczuć prezesa spółdzielni "Woreczek" Filipa Merynosa bo ich perypetie i perypetie pozostałych bohaterów nie są już tak trywialne i śmieszne. Pewnie, może ktoś powiedzieć, że choćby "awantury miłosne" Marty Majewskiej to szczyt trywialności (choć biorąc pod uwagę to w jakimś świetle stawiają pannę Martę chyba jednak nie są tak trywialne jakby się to na pierwszy rzut oka wydawało), nie mówiąc już o "cierpliwym wzdychaniu" prezesa Merynosa ale przynajmniej w moim przypadku, na odbiorze "Złego" zaważyły nie one, lecz losy Kuby Wirusa i Hawajki. Powiem więcej, zwłaszcza Hawajki. Jej potulna rezygnacja, pogodzenie się z losem ale ze świadomością bezpowrotnej utraty tego czegoś, czego nie zazna u boku kochającego męża, który zapewni jej stabilizację, dostatnie życie i awans społeczny na miarę jej wyobrażeń, rzuca głęboki cień na całą książkę. Happy end innej pary, bez wątpienia ważniejszej z punktu widzenie konstrukcji powieści, ale budzącej mniej sympatii, jeszcze ten cień pogłębia i w rezultacie kończy się książkę w jakimś takim lekko depresyjnym nastrojem.
Dziwne, przecież finał jest szczęśliwy - miłość kwitnie, przestępcy (nie wszyscy) złapani, sprawiedliwość triumfuje (w ograniczonym stopniu), Warszawa się odbudowuje. Co za historia, chciałoby się powiedzieć. A jednak, coś tu szwankuje, "pospolitość skrzeczy". Tylko czekać kiedy miejsce prezesa Merynosa zajmie Szaja, natura przecież nie znosi próżni, a sędzia Chwała okazała się naiwna, choć pewnie nikt by się nie zdziwił gdyby Tyrmand uczynił ją przekupną, zwłaszcza, że efekt jej decyzji byłby taki sam w obu przypadkach? Porucznik Dziarski i jego koledzy z milicji będą znowu mieli pełne ręce roboty. I cóż z tego, że złapią złoczyńców, co wcale takie pewnie nie jest, bo kto im tym razem pomoże?
Tyrmand zawiesił poprzeczkę autorom powieści kryminalnych i sensacyjnych bardzo wysoko, nie wiem czy komuś udało się ją przez te wszystkie lata od 1955 roku przeskoczyć. Pokazał, że literatura tego rodzaju, nie musi się sprowadzać do wypocin w stylu "zabili go i uciekł". Oczywiście, nie może się obejść bez przestępcy, zbrodni i kary ale nie to stanowi o rzeczywistej wartości książki. Tylko nieliczne kryminały przetrwały dzięki temu, "Zły" do nich nie należy bo przetrwał przede wszystkim jako obraz miasta przez lata nieobecnego w oficjalnym obiegu. Klimatu "Koszyków", "ciuchów" i barów dworcowych spełniających rolę "pogotowia", klimatu ruder, bram i pokątnych warsztatów krawieckich.
To co jest największą zasługą Tyrmanda, to to, że nie mitologizuje tego klimatu. Cóż za różnica, jeśli zestawi się go z Grzesiukiem (i nic to, że akcję ich książek dzieli jakieś dwadzieścia lat). W "Złym" sprawa jest jasno postawiona, "bohaterowie miasta" to nie żadni herosi ulicy kierujący się swoim kodeksem honorowym, lecz zwyczajni bandyci mniejszego i większego formatu (w tym znaczeniu, że gotowi popełnić mniejsze lub większe zło). Nie ma w nich żadnego "romantyzmu", im chodzi tylko o to by szybko zdobyć pieniądze, o to by się napić i zabawić (nie zawsze w tej kolejności). Mocni wówczas gdy czują przy sobie kolegów i których lojalność kończy się tam, gdzie zagrożony jest własny interes. Smutna prawda i upadek mitu "warszawskiego chojraka".