Podchodziłem więc do
"Kazachstanu" z pewną rezerwą, w której upewniały mnie w dodatku pierwsze strony książki, bo cóż, rodzinę Autorki spotykają bolesne ciosy ale nie doświadcza ona przecież tragedii, która jest udziałem innych. Czym w końcu jest konieczność opuszczenia domu w porównaniu ze śmiercią nowo narodzonego dziecka i porzuceniem go jak niepotrzebnej rzeczy. Ale szybko okazuje się, że deportacja zbiera obfite żniwo śmierci już nie wśród anonimowych ludzi, o których tylko od kogoś się tylko słyszało ale wśród tych, których Maria Januszkiewicz zna, a rezerwa czytelnika szybko znika.
"Kazachstan" z obfitego wyboru literatury łagrowej wyróżnia zbiorowy bohater, jakim jest rodzina Autorki, a której spiritus movens stanowi matka oraz zakotwiczenie w wierze, kulturze i tradycji, które zapewniają zachowanie tożsamości narodowej (
"na progu naszego domu kończy się Sowiecki Sojuz")
i poczucie godności. Przy tym, mimo wyraźnego zaznaczenie znaczenia tych wartości nie ma u Januszkiewicz egzaltowanych, bogoojczyźnianych tonów bo wspomina także, o także o mało chwalebnych zachowaniach wśród członków polskiej społeczności polskiej. I może tym wyraźniej widać, że to w rodzinnej solidarności scementowanej tymi wartościami można doszukiwać się recepty na przetrwanie (a przynajmniej jednego z jej istotnych składników) ludzi, którzy zostali zakwalifikowani jako
"wragi naroda" a ich przyszłość na nowym miejscu została jasno, z góry określona
"was na to zdies priwieźli sztob' wy podochli" (taki też tytuł nosi krajowe wydanie książki).
Jednak, paradoksalnie, to nie terror stanowił największe zagrożenie dla zesłanych, a surowość przyrody i "zwyczajna" ludzka niechęć, czasami podsycona prymitywną propagandą. Z czasem okazuje się, że rezerwa i niechęć wobec obcych, której doświadcza rodzina Januszkiewicz ustępują bo
"ta niewielka społeczność, żyjąca w nieludzko trudnych warunkach, pozbawiona sentymentów i uczuć miłosiernych, umiała docenić naszą nieustępliwość w poszukiwaniu wyjścia z trudnych sytuacji, nie opuszczającą nas - pomimo wszystko - pogodę ducha i niezwykłą życzliwość naszej Mamy w stosunku do ludzi."
Na próżno w
"Kazachstanie" szukać czaru rosyjskiej wsi, tak lansowanego w kulturze rosyjskiej/radzieckiej, od
Tołstoja po Szukszyna. To wieś znacznie bliższa tej jaką opisywał
Bunin, brutalna i prymitywna, a która w swym prymitywizmie, z perspektywy czasu, może niekiedy wydawać się nawet śmieszna, jak wówczas gdy Autorka wspomina, że
"przy sadzeniu kartofli - ponieważ nosiłyśmy dość krótkie sukienki - wyszło na jaw, że nosimy majtki. Był to powód do ogólnej radości kobiet w kołchozie. Początkowo mówiły, że majtki noszą tylko ladacznice, w końcu przekonały się do nas, poznawszy nasz tryb życia, wciąż jednak oglądały szczegółowo naszą bieliznę, a cudowaniom się i dziwieniom nie było końca." Uśmiech jednak szybko znika z twarzy czytelnika i te wiejskie kobiety nie są już śmieszne, gdy czyta się, że
"gospodynie zaprzęgały się same po dwie do pługa, a trzecia pługiem kierowała ... Tak w noce księżycowe orały kobiety sobie swoje ogrody!"
Tym co dominuje w
"Kazachstanie" jest fizyczna walka o przetrwanie, z jak najbardziej realną perspektywą śmierci głodowej -
"głód był we wsi coraz dotkliwszy. Kiedy zboża dojrzały - ratowaliśmy się po trochu, urządzając prywatne "żniwa" za pomocą nożyczek. Ścinaliśmy kłosy po nocy, suszyliśmy wyłuskane ziarno i mełliśmy na żarnach" a
"asystowanie i pomoc przy karmieniu świń stwarzała okazję do podebrania świniom kilku garści pośladów z prosa. Był to ostatni gatunek pośladu - plewy z domieszką zepsutych i drobnych ziaren oraz nawozu ptasiego, gdyż w magazynach pełno było wróbli, ale i to było dla nas wtedy dobre!" Januszkiewicz wyraźnie zaznacza, że zagrożenie to było udziałem całej społeczności wiejskiej, z wyjątkiem kołchozowych notabli okradających pracowników -
"Dla zabicia uczucia głodu mieszkańcy (....)
wyrabiali ... "gumę do żucia", tzw. żwagę. Gotowało się pocięte na drobne paseczki kalosze z dodatkiem soli i żywicy z drzew wiśniowych lub śliw, którą przywiózł ktoś zza Uralu. Po wielu godzinach gotowania powstawała z tego czarna, elastyczna masa, którą po stygnięciu dzieliło się na kawałki i producenci żuli ją pracowicie, aż uzyskiwała pożądaną konsystencję. Wtedy ugniatano ją w kulki wielkości piłeczek do ping-ponga i sprzedawano amatorom po 1 rublu za sztukę. Były okresy, że cała wieś żewała żwaku. I pytali jedni drugich: "Choczesz pożewatsa?" albo: "Daj-ka pożewatsa!"
To co zwraca uwagę w książce Januszkiewicz to, jakby mimowolne potwierdzenie świadectw widocznych także u innych autorów z kręgu literatury łagrowej. Bo czyż list, w którym jeden ze znajomych rodziny wyjaśnia przyczyny, dla których nie chce jej ściągnąć do armii Andersa nie przywodzi na myśl
"Na nieludzkiej ziemi" Czapskiego? - a "
pisał, że najbliższe okolice obozów Polskiej Armii zmieniły się najpierw w obozowisko umierających z głodu polskich zesłańców, którzy przyjechali tan na własną rękę z nadzieją ocalenia i odnalezienia bliskich, a znaleźli głód, nędzę i tyfus, który zdziesiątkował to nieszczęsne zbiorowisko i zamienił ich obozy w olbrzymie cmentarze bezimiennych grobów (...)."? Z kolei opis epidemii tyfusu, kojarzyć się może z powieścią
Czuchnowskiego. Wreszcie opisywane w
"Kazachstanie" przypadki wydawałoby się, inteligentnych ludzi ale którzy przeszli komunistyczne pranie mózgu i którzy nie mogli zrozumieć, że zostali sprowadzanie do roli nic nie znaczącego przedmiotu w rękach ludzi, dla których ich życie nie ma żadnej wartości przywodzi na myśl początkową postawę
Ginzburg ze "Stromej ściany" tyle, że w przeciwieństwie do niej nie doznali "iluminacji" i nie zrozumieli czym w istocie była ideologia, w którą ślepo uwierzyli.
Jedna z lektur obowiązkowych. Polecam.