Powieść angielska XIX wieku to "od zawsze" były dla mnie książki Austen, Thackeray'a, Dickensa i oczywiście Scotta. Gdzieś pomiędzy nimi przemykały z pojedynczymi książkami siostry Brönte oraz Eliot i dopiero niedawna lektura "Kochanicy Francuza" sprawiła, że zwróciłem uwagę na jedno z wielu przeoczeń w swoim prywatnym rankingu - Thomasa Hardy'ego. Palę się ze wstydu z powodu tego "przeoczenia", choć uczciwie mówiąc, gdybym miał się palić z powodu nieznajomości każdego klasyka już dawno zostałaby ze mnie tylko sterta popiołu. W każdym razie, to wielokrotne odwoływanie się Fowlesa do Hardy'ego sprawiło, że postanowiłem nadrobić swoje wieloletnie zaniedbanie i na pierwszy rzut poszła jego najbardziej znana powieść - "Tessa d'Urberville", która podobno swego czasu narobiła niezłego zamętu.
I trudno się temu dziwić. Hardy to coś jakby Dickens, tyle że osadzony na wsi, niestety bez happy endu i jakby z większym zacięciem intelektualnym (osobnym tematem mogłoby być prześledzenie jak deklarowane wyznanie postaci ma się do ich postępowania). Dla kogoś przyzwyczajonego do przyjemnych, sielskich widoczków angielskiej wsi a la Jane Austen, do których, przyznaję sam mam słabość, lektura "Tessy d'Urberville" może przypominać przeciąganie styropianu po szkle - kojarzycie ten dźwięk? Tu nie ma herbatek i odwiedzin, a jeśli już jest dwór, to ze zdziwaczałą właścicielką i jej synem, egoistycznym brutalem, którego zajmuje przede wszystkim zaspokajanie swoich chuci.
Hardy pokazuje, że "wielkość życia człowieka nie zależy od warunków zewnętrznych, lecz od jego subiektywnych doświadczeń. Wrażliwy wieśniak pędzi życie bogatsze, pełniejsze i bardziej dramatyczne niż gruboskórny król". Innymi słowy, nie tylko panie z towarzystwa mają swoje dramaty, mają je i to wcale nie mniejsze, także wiejskie dziewczyny. Tyle, że dla nich być albo nie być nie jest utrzymanie się w swojej sferze, z tej warstwy nie za bardzo jest już gdzie spaść. O ile u Austen pastor był dla niezamężnej dziewczyny ostatnią deską ratunku, kimś na kogo się decydowała "z braku laku", to tutaj syn pastora jest szczytem marzeń.
Ale nie to w "Tessie d'Urberville" okazuje się najciekawsze lecz postawa jej bohaterów, która sprawia, że w oczach czytelników ocena postaci daleka jest od jednego, z góry wiadomego schematu. Nawet gdy wydaje się nam, że nasza ocena jest już przesądzona, zawsze pokazuje się jakieś "ale". Zarówno w stosunku do głównej bohaterki, jej męża, jak i kochanka. Tak, nawet w stosunku do Tessy, tej "kobiety czystej", jak mówi podtytuł początkowe współczucie zaczyna mieszać się z irytacją jeśli się zważy, że usiłuje ona własnymi błędami obciążyć konto kochanka, na którym zresztą wszystko się w ostateczności skrupia, także efekt małoduszności jej męża.
Angel, cóż za znamienne imię, ten niby pozytywny bohater, w gruncie rzeczy okazuje się małostkowym głupcem, który żyjąc na wsi jakoś nie zorientował się, że życie dziewczyny na wsi w niczym nie przypomina scen z pastereczkami z obrazów Watteau. Jasne, że mógł czuć się urażony przemilczeniem żony, w tak delikatnej wówczas materii jak utrata "wianka" (swoją drogą, pomyśleć, jak się zmieniła obyczajowość pod tym kątem) ale pretensje powinien mieć przecież w gruncie rzeczy do siebie, bo padł ofiarą nie tyle kłamstwa Tessy lecz własnego błędnego wyobrażenia na temat jej przeszłości. Łatwiej jest jednak doszukiwać się winy w kimś niż w sobie samym.
Wreszcie kochanek/konkubent Tessy (teraz to chyba nazywa się "partner", chyba że czytamy o "związku" w kronice kryminalnej). Na pierwszy rzut oka "schwarzcharakter", jego gwałtu na Tessie nic nie usprawiedliwia ale nie da się też zaprzeczyć, że relacja Tessy i Aleca mogłaby stanowić wdzięczny materiał dla prezentacji tego, co w prawie określa się jako "przyczynienie się ofiary" ani też uczuciu (aczkolwiek nie odwzajemnionemu) Aleca do Tessy. Gdyby się na spokojnie zastanowić, to kto wie czy nie doszlibyśmy do wniosku, że większą krzywdę wyrządził jej mąż i ona sama, niż kochanek-kusiciel a jednocześnie finansowy wspomożyciel rodziny.
Aczkolwiek sceptycznie podchodzę to tych wszystkich mód interpretacyjnych, które mają swoje "pięć minut" ale trzeba przyznać, że historia którą opowiedział Hardy miałaby w innych rękach dużą szansę przerodzić się w kolejny "wyciskacz łez" i bestseller, a tak mamy powieść, która przeciera szlaki trzeciej (a może już kolejnej) fali feminizmu bo da się odczytywać ją, oprócz romansu, historii doli i niedoli opowieść o kobiecie, której los został wytyczony zarówno przez jej status społeczny jak i mężczyzn.