Jak napisała mi Natalia, pomysłodawczyni i organizatorka Festiwalu "Emmy" i której przy tej okazji dziękuję za zaproszenie, jestem jedynym facetem, który w nim uczestniczy. Wolę nie myśleć, że umieszczenie mnie na szarym końcu to odwet za seksistowskie treści u Austen (bo przecież to nie ja wybierałem "Emmę") ani że kolejność wpisów oznacza ich gradację lecz raczej pocieszać się angielskim powiedzeniem
last but not least. Jakby nie było, jako rodzynek w damskim towarzystwie poczułem się zobowiązany do zachowania przytomności umysłu, a jest to ciężkie zadanie jeśli ma się z do czynienia z fenomenem. I to nie jednym, i jeszcze na dodatek tyloma ochami i achami. No bo jakim cudem ciągle czytany jest romans sprzed dwóch wieków, w którym przez pół rozdziału starszy pan trzyma wszystkich w "gorączkowym napięciu", zastanawiając się czy wsiąść do powozu? Śmiem twierdzić, że zamieszczenie
"Emmy" w wykazie lektur szkolnych momentalnie przywróciłoby książce należne jej miejsce w panteonie nudy (choć może nie bez winy jest też tłumaczka Jadwiga Dmochowska).
A tak, póki co,
"Emma" podobnie jak pozostałe powieści Jane Austen, z wyjątkiem
"Dumy i uprzedzenia", jest dowodem potęgi prania mózgów ukrytego pod nazwą marketingu, bo trudno inaczej wytłumaczyć fakt, że książka będąca apoteozą konwenansu i samozniewolenia kobiet, jakby to powiedziały feministki, przeżywa renesans w dobie ofensywy gender. Nie da się ukryć, że zyskała one także i u nas drugie życie a właściwie pierwsze, jeśli się weźmie pod uwagę, że jej wydanie z 1962 roku (którego okładkę zamieszczam) przeszło zupełnie bez echa. Dzisiaj za to, wraz z innymi książkami Austen, jest czytana, jak rzadko która powieść "z myszką".
Pewnie w dużym stopniu zawdzięcza to etykietce romansu i
ekranizacjom ale nie bez znaczenia jest też pretensjonalność i przewidywalność do bólu. To wszakże kwintesencja literatury kobiecej - perypetie miłosne, rozgrywające się w środowisku angielskiego ziemiaństwa, na angielskiej prowincji w początkach XIX wieku, które obowiązkowo kończą się dobrze czyli zamążpójściem głównej bohaterki (i nie tylko jej) opowiedziane w zwolnionym tempie. Coś, co doskonale przystaje do naszego stereotypowego wyobrażenia o klasycznej angielskości.
Nie ma co ukrywać, "Emma" nie jest szczytowym osiągnięciem Jane Austen, a kto pamięta "Dumę i uprzedzenie" (choć pewnie bardziej poprawne byłoby odwołanie się do "Rozważnej i romantycznej") ten w sumie zna już jej pozostałe powieści (może z wyjątkiem "Opactwa Northanger"). "Emma" nie jest tu wyjątkiem: pani Weston to wariant Charlotty Lucas, pan Elton jest odmianą Williama Collinsa, mityczna pani Churchill jest echem lady Katarzyny de Bourgh, pan Woodhouse ze swoją głupotą jest męskim wydaniem a rebours pani Bennet, uległość "kury domowej", Izabelli kojarzy się z Jane Bennet, Jerzy Knightley za swoją rezerwą i rozsądkiem to Darcy, zaś Emma jest wariacją na temat Lizzy, tyle że znacznie bardziej irytującą, by nie powiedzieć głupszą. Swoją drogą to trochę dziwne, że młoda dziewczyna zajmuje się tym co jest domeną samotnych, starszych pań usiłujących związać koniec z końcem, w rodzaju Jente czy pani Meliton, ale kto w końcu zrozumie kobietę?
Czy da się więc wycisnąć coś z "Emmy", coś co nadałoby powieści trochę większe znaczenie niż nudnego romansu, z jednowymiarowymi postaciami, w którym bohaterowie jeśli już wychodzą z domu, to po to "aby spędzić pięć nudnych godzin w cudzym domu, nie mając nic do powiedzenia ani nie spodziewając się usłyszeć nic, co nie byłoby już powiedziane i usłyszane wczoraj i nie może być powiedziane i wysłuchane jutro" a szczytem rozrywki jest małomiasteczkowa potańcówka? Jeśli pan Knightley skarżył się dwa wieki temu, że chodzenie "z wizytami jest bardzo nieprzyjemne; po pierwsze strata czasu, po wtóre nudne baby, a ponadto groza zetknięcia się z drugo- i trzeciorzędnym towarzystwem" to co dopiero ma powiedzieć współczesny czytelnik czytając o tych wszystkich herbatkach.
Tak..., znalezienie w tym przypadku "treści intelektualnie nośnych" to trudna sprawa. Przecież bohaterowie "Emmy" niczym się w gruncie rzeczy, poza obgadywaniem bliźnich, nie zajmują. Nawet postacie wydawałoby się o najszerszych horyzontach a więc bracia Knightley'owie są zdumiewająco ograniczeni. Nie mają żadnych zainteresowań, nie rozmawiają o polityce, gospodarce, sprawach dotyczących lokalnej społeczności czy wydarzeniach kulturalnych. Jedyny ukłon w powieści Austen w tę stronę to wymienienie tytułów kilku książek. Gdybym był bardzo złośliwy, to powiedziałbym, że bohaterowie "Emmy" intelektualnie niespecjalnie wyrastają ponad poziom "ekipy z Newcastle". Fakt, nie klną, nie piją na umór, nie kopulują z kim popadnie, nie są wydziergani i to im można zapisać na plus. Ale czy to wystarczy żeby, jak to często się powiada, "Emma" nas bawiła?
Co powiedzielibyśmy dzisiaj o dwudziestojednoletniej ograniczonej, zadufanej w sobie, bogatej pannie, która usiłowałaby "meblować życie" o cztery lata młodszej koleżance - gdybyśmy nie mówili o książce, ale o realnym życiu, gdybyśmy byli świadkami tego, jak ktoś taki o włos mógł złamać życie dwojga ludzi? Zabawne?
Równie jest zabawna jest scena, w której Emma idzie
"do rodziny chorych biedaków, których otaczała opieką" by
"pocieszyć nieszczęsną rodzinę i dać jej dobrą radę". Oto czego trzeba ubogim i chorym od bogatej panny - dobrej rady, wszak te, jak wiadomo zawsze są w cenie. Byłbym zapomniał, dostaną jeszcze garnek rosołu, jak tylko go sobie przyniosą z jej kuchni. To doprawdy miłe z jej strony, mogła przecież powiedzieć by również po dobre rady i pociechę wpadali do Hartfield. Jakie to zabawne! Nie wątpię, że bawi nas także udręczona, samotna Jane Fairfax miotająca się pomiędzy paniami Bates a Augustą Elton, przecież ma czego chciała. A może jednak nie do końca?
Kiedy czytam, że w książce
"widać wyraźnie przemianę, dojrzewanie, rozwój głównej bohaterki" to aż ciśnie się na usta pytanie, a na czym właściwie ma polegać ta przemiana, dojrzewanie i rozwój Emmy? Czy na tym, że postanowienie zostania starą panną zostało ciśnięte w kąt gdy tylko oświadczył się jej kandydat, który odpowiadał jej aspiracjom? Czy też może na tym, że na wieść o śmierci pani Churchill, pierwszą myślą Emmy jest perspektywa małżeństwa Harriet z Frankiem, a gdy rodzi się córka państwa Weston już zamierza ją wyswatać z którymś z synów Izabelli choć kandydatka na żonę na razie tylko je, śpi i robi w pieluchy? Gdy Emma idzie z wyrzutami sumienia w odwiedziny do panny Bates po tym jak ją publicznie upokorzyła, czy przeprasza ją? - nie, ależ skąd, pyta za to o zdrowie Jane - jakież to delikatne. Itd., itd., itd.
Jeśli trzeźwo spojrzy się na postać Emmy to widać, że jedyna rzecz, która się w Emmie zmieniła, to jej stan cywilny. Owszem, pewnie sporo by się dało wytłumaczyć kompleksem Elektry, na który, zdaje się cierpi, bo jej związek z ojcem przybiera chorobliwe objawy - "
krótki dialog z własnym sercem zrodził uroczyste postanowienie, że nigdy nie opuści ojca. Odsunęła wszelką myśl o tym, uważając ją za grzech popełniony myślą. Póki ojciec żyje, może być tylko narzeczoną pana Knigtleya (...)" ale to temat raczej dla jakiegoś psychologa czy psychoanalityka. Zdumiewające, że podobno inteligentna kobieta nie umie wyobrazić sobie relacji z ojcem i mężem inaczej jak tylko alternatywy rozłącznej albo... albo.... Aż strach pomyśleć, co by się stało gdyby, na szczęście, ktoś nie ukradł kur pani Weston. Ciekawe zresztą kto to mógł być, przecież Cyganie już wcześniej uciekli.
Samą siebie przechodzi Emma w reakcji na wiadomość od przyjaciółki, że ta kocha Knightley'a -
"Takie wywyższenie dla niej. Takie zejście z piedestału dla niego! Emma myślała z przerażeniem, jak go to pogrąży w opinii ogółu, przewidywała uśmiechy, szyderstwa, wesołe żarty, jakie ludzie będą stroić jego kosztem; zgryzotę i upokorzenie, jakim to będzie dla jego brata, tysiące przykrości, jakie to pociągnie za sobą dla niego". Oto jest przyjaźń Emmy! Co za empatia! To jest dopiero przemiana! I jeśli ktoś ma wątpliwości czy Emma dojrzała w finale powieści, to ostatecznie powinna rozwiać ją refleksja -
"Ach, gdybyż Emma nie była nigdy wyróżniała Harriet! Gdybyż była pozostawiła ją tam, gdzie było jej miejsce i gdzie, jak powiedział wyraźnie pan Knightley, powinna była pozostać!" O to właśnie chodzi - Emma dojrzała bo przecież wreszcie zrozumiała, że trzeba było się od początku słuchać Knightley'a, bo nic dobrego z tego nie wyniknie gdy kobieta nie słucha mężczyzny.
Jasne, że jest w
"Emmie" trochę ironicznego dowcipu i scen, które wywołują uśmiech ale są i takie, które wywołują ziewanie bo chwilami książka jest, co tu dużo mówić, nudna jak flaki z olejem, dajmy więc sobie spokój z twierdzeniem, że
"Emma" wielką powieścią jest - jak jest, kiedy nie jest.
Więc co tak naprawdę można "wycisnąć" z "Emmy"? Otóż, to co przewija się zresztą także w innych powieściach Jane Austen - przygnębiający obraz sytuacji i postawy kobiet, w spętanym konwenansami środowisku. Motorem ich działań jest strach przed deklasacją, bo deklasacja to tragedia a środkiem, który ma temu się przeciwstawiać jest małżeństwo, które staje celem życiowym. Gdy Emma zachwala związek z pastorem Eltonem, "mariaż ten przedstawia same dobre strony. Zapewni ci wszystko, czego możesz pragnąć: szacunek, niezależność, ładny dom, osiądziesz wśród prawdziwych przyjaciół, w bliskości Hartfield i mojej, co utrwali raz na zawsze naszą przyjaźń. Ten związek nie wywoła nigdy rumieńca wstydu ani na twojej, ani na mojej twarzy." to jest w tym wszystko tylko nie miłość, a opinia innych o związku jest równie ważna jak opinia kandydatki na żonę. Miłość, to co dla nas dzisiaj jest oczywistą i podstawą małżeństwa jest komfortem. Na małżeństwo z miłości może sobie pozwolić tylko bogata panna. Warto zwrócić uwagę, że Austen oszczędziła swoim bohaterkom dylematu i konieczności wyboru: biedny ukochany vs bogaty kandydat na męża. Być może dlatego, że byłby to dylemat pozorny a wynik tego wyboru byłby z góry przesądzony biorąc pod uwagę, że w niektórych sprawach panie w "Emmie" nadzwyczaj twardo stąpają po ziemi i doskonale zdają sobie sprawę "jak zgubny wpływ na harmonię domową może mieć brak pokoju dla kucharki albo niewygodna spiżarnia". I czyż nie mają racji?