Historia genialnego detektywa ma już prawie 130 lat. Co takiego jest w opowieściach o Sherlocku Holmesie, jakich dzisiaj już nikt by się nie odważył napisać a które wciąż są czytane? Zaczęło się od "Studium w szkarłacie", dwuczęściowej powieści, w której, cytując londyńskie "Echo" za doktorem Watsonem, chodziło o "krwawą zemstę na tle zadawnionej, romantycznej nienawiści, w której miłość i mormoni odegrali znaczną rolę", kryminalnej zagadki bez zadęcia i pretensji by być czymkolwiek więcej niż niemęczącą umysłową rozrywką dla czytelnika.
zdjęcie ze strony www.book.hipopotamstudio.pl
I nikomu nie przeszkadza, że w sumie dowiadujemy się w niej więcej o narratorze niż głównym bohaterze, który sam w sobie jest równie zagadkowy, jak sprawy, które przyjdzie mu jeszcze rozwiązać. Prosta historia, prosta narracja - klasyka jak przystało na drugą połowę XIX wieku.
Cóż można chcieć więcej od kryminału... - no, może jeszcze feministki mogłyby zarzucić Conan Doyle'owi, że napisał seksistowską powieść, bo nie dość, że panie grają w niej drugo- i trzeciorzędną rolę, powiela seksistowskie kalki, w których to kobieta jest źródłem konfliktu, to na domiar złego przyczyna całej tej historii - Lucy Ferrier jest tylko przedmiotem w rękach mężczyzn a sama nie wiele ma do powiedzenia. To jednak zostawiam już specjalistom do ponowoczesnego dekodowania tekstów bo mnie bardziej zaciekawił pewien szczegół.
Miłośnicy kryminałów, którzy znają "Studium w szkarłacie" (ktoś nie zna? - ręka w górę!) być może pamiętają, że Holmes zdając Watsonowi relację z tropienia "staruszki", która zgłosiła się po odbiór obrączki w odpowiedzi na zamieszczony przez niego w gazecie anons, opowiada, że gdy ta po wyjściu z 221b Baker Street, zatrzymała dorożkę - "zobaczywszy, że się usadowiła wewnątrz, przyczepiłem się z tyłu".
Cóż można chcieć więcej od kryminału... - no, może jeszcze feministki mogłyby zarzucić Conan Doyle'owi, że napisał seksistowską powieść, bo nie dość, że panie grają w niej drugo- i trzeciorzędną rolę, powiela seksistowskie kalki, w których to kobieta jest źródłem konfliktu, to na domiar złego przyczyna całej tej historii - Lucy Ferrier jest tylko przedmiotem w rękach mężczyzn a sama nie wiele ma do powiedzenia. To jednak zostawiam już specjalistom do ponowoczesnego dekodowania tekstów bo mnie bardziej zaciekawił pewien szczegół.
Miłośnicy kryminałów, którzy znają "Studium w szkarłacie" (ktoś nie zna? - ręka w górę!) być może pamiętają, że Holmes zdając Watsonowi relację z tropienia "staruszki", która zgłosiła się po odbiór obrączki w odpowiedzi na zamieszczony przez niego w gazecie anons, opowiada, że gdy ta po wyjściu z 221b Baker Street, zatrzymała dorożkę - "zobaczywszy, że się usadowiła wewnątrz, przyczepiłem się z tyłu".
Niby nic, sęk w tym, że w londyńskich dorożkach w tamtych czasach woźnica siedział nie z przodu a z tyłu właśnie, co zresztą wynika z relacji mordercy, który sam wcielił się w rolę dorożkarza i śledził swoją ofiarę korzystającą z usług innego fiakra - "Pojechałem za nim trzymając się cały czas tak blisko nich, że mój koń chrapami dotykał niemal pleców dorożkarza" (skoro tak, to jasne jest, że dorożkarz nie mógł siedzieć z przodu, jak choćby w warszawskich dorożkach). Taka też dorożka, co prawda przedstawiona w mocno uproszczony sposób, widnieje na okładce projektu Bohdana Bocianowskiego ale na "wszelki wypadek" zamieszczam również jej fotografię z epoki.
Jakim więc cudem Sherlock Holmes mógł niezauważony przyczepić się z tyłu dorożki i jak ani on, ani stangret nie zauważyli wyskakującej "pasażerki", która musiała wyskakiwać przed nimi? To dopiero jest zagadka...