Masakra! Jest tajemnicą poliszynela, że Sienkiewiczowi "nie szło" z powieściami obyczajowymi, ale żeby aż do tego stopnia?! Zapewne gdyby to nie on był autorem "Rodziny Połanieckich" ale jakiś bliżej nieznany XIX-wieczny autor, dzisiaj pewnie nikt by już o niej nie pamiętał. A tak mamy "pomnik" anachronicznego myślenia o małżeństwie, który w dodatku doczekał się ekranizacji.
I jeszcze ta pisarska nieporadność Sienkiewicza. Jak wiadomo, "Rodzina Połanieckich" powstała pomiędzy dwiema najlepszymi polskimi powieściami obyczajowymi "Lalką" i "Ziemią obiecaną" (uważni czytelnicy mogą się dopatrzeć pewnych analogii) ale Sienkiewicz nie dorównuje Prusowi i Reymontowi w żadnym aspekcie. Bo cóż mamy u niego; banał do potęgi - on zakochał się w niej, ona zakochała się w nim pobrali się a potem żyli długo i szczęśliwie, a żeby nie było to takie proste, para komplikuje sobie życie i o tym jest blisko 700 stron. Gdyby to była Deotyma albo Hajota albo Mniszkówna to byłoby to zrozumiałe, zarówno co do stylu jak i treści, ale żeby Sienkiewicz?!
A miał zamiar by pokazać życie jako "śmieszną komedię ludzką, w której jedni oszukują drugich, drudzy oszukują samych siebie; nic, tylko oszukani i oszukujący; nic, tylko pomyłki, zaślepienie, błędy, życiowe kłamstwa, ofiary pomyłek, ofiary oszustwa, ofiary złudzeń, plątanina bez wyjścia; pocieszna i zarazem rozpaczliwa ironia pokrywająca ludzkie uczucia, namiętności, nadzieje, tak jak śnieg pokrywa zima pola" mówiąc słowami pana Stacha. Tyle, że wyszedł nie obraz społeczeństwa lecz chwilami żenująca farsa i wykład zasad jakie powinny rządzić stosunkami damsko-męskimi.
Swoją drogą, może to i trochę szkoda, że dzisiaj już panie nie pamiętają, że "nie po to powinno się wychodzić za mąż by być, szczęśliwą, ale po to, by spełniać te obowiązki, które Bóg wówczas wkłada". W każdym razie Sienkiewicz o tym pamiętał, u niego pan Stach "będzie pozwalał kochać uważając ze swojej strony kochanie jako cnotę, dobroć i łaskę", a Marynia "będzie kochała uważając swoją miłość za szczęście i obowiązek".
Rola mężczyzny jest jasno określona, to "car i Bóg", którego zadaniem jest założenie rodziny (ciekawe, że u Sienkiewicza to panowie, a nie panie wykazują pęd do małżeństwa, tak dla odmiany), bo przecież w przypadku głównego bohatera "filozofia popierająca rozumowo męskie instynkta Połanieckiego, wskazywała mu małżeństwo jako jeden z głównych celów życia" a on sam rozumiał, "że Bóg stworzył go do życia rodzinnego, nie tylko na męża, ale i na ojca, jako też, że właściwy cel i znaczenie życia tkwi w tym właśnie". Więc się żeni.
Dlaczego nie? przecież Marynia to takie "sympatyczne i pociągające stworzenie", "rozsądne dziecko", "poczciwa kobiecina" albo jeszcze lepiej "poczciwa kobiecinka z kościami". Trzeba docenić Połanieckiego, przecież w jego anegdocie o kocie panien Wauters, kot to też "poczciwe stworzenie", mógłby się więc ożenić z kotem, a on nie - ożenił się (nie mylić z zakochał się) z panną Pławicką. W małżeństwie nie ma miejsca na takie fanaberie. Pan Stach, mimo swej nieufności do Maszki, wie że ten ma rację gdy mówi, "gdy będziesz brał żonę, przede wszystkim myśl o przyszłym spokoju. W kochance szukaj sobie czego chcesz: dowcipu, temperamentu, poetycznego nastroju, wrażliwości, ale z żoną trzeba żyć lata". Czyż nie ma racji?! Nie żeby mu się nie podobała własna żona, przynajmniej do czasu. Wszak "Marynia nie przestała być typem kobiecym, czyniącym wyjątkowo silne wrażenie na jego męskie nerwy, i teraz, gdy skroń jej dotykała niemal jego skroni, gdy jednym rzutem oczu objął jej matową twarz, zarumienione nieco policzki i pochyloną nad malowidłem postać, odczuł ów pociąg z dawną siłą, i żartka krew poczęła mu napędzać równie żartkie myśli do głowy."
Swoją drogą, z Połanieckiego musiał być naprawdę "żartki" facet, skoro przy własnej żonie w ciąży, kilka miesięcy po ślubie pozwala sobie na wyskoki w jej obecności, bo przecież ona widzi jak "jego ręka silnie obejmuje stan pani Maszkowej, jak jego oddech oblewa jej szyję, jak rozdymają mu się nozdrza a spojrzenia ślizgają się po obnażonym gorsie." Nie, to nie mogło skończyć się dobrze. Na szczęście Stach zachowuje jednak resztkę obyczajności myśląc o kochance (?) per "pani Maszkowa". Nie ma to jak dobre obyczaje.
W ogóle w powieści panuje jakiś niezdrowy klimat, trup się ściele co i rusz, cały czas mowa o nieboszczykach (nawet w podróży poślubnej Maryni i Stacha i przy okazji zaręczyn Zawiłowskiego nie obyło się bez tego), troje bohaterów umiera a troje jest "trzy ćwierci od śmierci". Cóż za ponura historia! A jednak, mimo wszystko, dobrze się kończy. Polecam miłośnikom "Trędowatej"!
I jeszcze ta pisarska nieporadność Sienkiewicza. Jak wiadomo, "Rodzina Połanieckich" powstała pomiędzy dwiema najlepszymi polskimi powieściami obyczajowymi "Lalką" i "Ziemią obiecaną" (uważni czytelnicy mogą się dopatrzeć pewnych analogii) ale Sienkiewicz nie dorównuje Prusowi i Reymontowi w żadnym aspekcie. Bo cóż mamy u niego; banał do potęgi - on zakochał się w niej, ona zakochała się w nim pobrali się a potem żyli długo i szczęśliwie, a żeby nie było to takie proste, para komplikuje sobie życie i o tym jest blisko 700 stron. Gdyby to była Deotyma albo Hajota albo Mniszkówna to byłoby to zrozumiałe, zarówno co do stylu jak i treści, ale żeby Sienkiewicz?!
A miał zamiar by pokazać życie jako "śmieszną komedię ludzką, w której jedni oszukują drugich, drudzy oszukują samych siebie; nic, tylko oszukani i oszukujący; nic, tylko pomyłki, zaślepienie, błędy, życiowe kłamstwa, ofiary pomyłek, ofiary oszustwa, ofiary złudzeń, plątanina bez wyjścia; pocieszna i zarazem rozpaczliwa ironia pokrywająca ludzkie uczucia, namiętności, nadzieje, tak jak śnieg pokrywa zima pola" mówiąc słowami pana Stacha. Tyle, że wyszedł nie obraz społeczeństwa lecz chwilami żenująca farsa i wykład zasad jakie powinny rządzić stosunkami damsko-męskimi.
Swoją drogą, może to i trochę szkoda, że dzisiaj już panie nie pamiętają, że "nie po to powinno się wychodzić za mąż by być, szczęśliwą, ale po to, by spełniać te obowiązki, które Bóg wówczas wkłada". W każdym razie Sienkiewicz o tym pamiętał, u niego pan Stach "będzie pozwalał kochać uważając ze swojej strony kochanie jako cnotę, dobroć i łaskę", a Marynia "będzie kochała uważając swoją miłość za szczęście i obowiązek".
Rola mężczyzny jest jasno określona, to "car i Bóg", którego zadaniem jest założenie rodziny (ciekawe, że u Sienkiewicza to panowie, a nie panie wykazują pęd do małżeństwa, tak dla odmiany), bo przecież w przypadku głównego bohatera "filozofia popierająca rozumowo męskie instynkta Połanieckiego, wskazywała mu małżeństwo jako jeden z głównych celów życia" a on sam rozumiał, "że Bóg stworzył go do życia rodzinnego, nie tylko na męża, ale i na ojca, jako też, że właściwy cel i znaczenie życia tkwi w tym właśnie". Więc się żeni.
Dlaczego nie? przecież Marynia to takie "sympatyczne i pociągające stworzenie", "rozsądne dziecko", "poczciwa kobiecina" albo jeszcze lepiej "poczciwa kobiecinka z kościami". Trzeba docenić Połanieckiego, przecież w jego anegdocie o kocie panien Wauters, kot to też "poczciwe stworzenie", mógłby się więc ożenić z kotem, a on nie - ożenił się (nie mylić z zakochał się) z panną Pławicką. W małżeństwie nie ma miejsca na takie fanaberie. Pan Stach, mimo swej nieufności do Maszki, wie że ten ma rację gdy mówi, "gdy będziesz brał żonę, przede wszystkim myśl o przyszłym spokoju. W kochance szukaj sobie czego chcesz: dowcipu, temperamentu, poetycznego nastroju, wrażliwości, ale z żoną trzeba żyć lata". Czyż nie ma racji?! Nie żeby mu się nie podobała własna żona, przynajmniej do czasu. Wszak "Marynia nie przestała być typem kobiecym, czyniącym wyjątkowo silne wrażenie na jego męskie nerwy, i teraz, gdy skroń jej dotykała niemal jego skroni, gdy jednym rzutem oczu objął jej matową twarz, zarumienione nieco policzki i pochyloną nad malowidłem postać, odczuł ów pociąg z dawną siłą, i żartka krew poczęła mu napędzać równie żartkie myśli do głowy."
Swoją drogą, z Połanieckiego musiał być naprawdę "żartki" facet, skoro przy własnej żonie w ciąży, kilka miesięcy po ślubie pozwala sobie na wyskoki w jej obecności, bo przecież ona widzi jak "jego ręka silnie obejmuje stan pani Maszkowej, jak jego oddech oblewa jej szyję, jak rozdymają mu się nozdrza a spojrzenia ślizgają się po obnażonym gorsie." Nie, to nie mogło skończyć się dobrze. Na szczęście Stach zachowuje jednak resztkę obyczajności myśląc o kochance (?) per "pani Maszkowa". Nie ma to jak dobre obyczaje.
W ogóle z małżeństwem Maryni i Stacha to jakaś dziwna sprawa, wisi bowiem nad nim pamięć nieboszczki Litki, obcego przecież dla obojga dziecka. Sienkiewicz uczynił ze śmierci tego dziecka farsę, odzierając ją z sacrum i każąc umierającej dziewczynce swatać pannę Marynię i pana Stacha. Pewnie miało być dramatycznie i romantycznie, wyszło, co najmniej, niesmacznie. Zresztą, tak jak cała relacja pomiędzy Litką i Połanieckim, która wygląda na zdumiewająco "niezdrową". Dwunastoletnia dziewczynka i trzydziestokilkuletni mężczyzna. Owszem, może to i było ładne dziecko "ze swoją słodką i poetyczną twarzyczką o rysach prawie nadto delikatnych", które wyglądało "jak istota z innej planety" ale przecież to niczego nie tłumaczy. Zaskakujące, że matka tę chorą sytuację jak najbardziej akceptuje. Dzisiaj tego rodzaju relacja dorosłego z dzieckiem zapewne skończyłby się skandalem i sprawą sądową. Zresztą to i dla współczesnych musiało być już trochę podejrzane bo nie bez kozery także "komitywę" Litki i pana Stacha wziął na ząb Boy-Żeleński w "Dziwnej przygodzie rodziny Połanieckich".
W ogóle w powieści panuje jakiś niezdrowy klimat, trup się ściele co i rusz, cały czas mowa o nieboszczykach (nawet w podróży poślubnej Maryni i Stacha i przy okazji zaręczyn Zawiłowskiego nie obyło się bez tego), troje bohaterów umiera a troje jest "trzy ćwierci od śmierci". Cóż za ponura historia! A jednak, mimo wszystko, dobrze się kończy. Polecam miłośnikom "Trędowatej"!