Uf! Skończyłem. Matko, co za katorga. Ale skoro tyle rabanu narobiono wokół tej powieści, to sądziłem, że jest w tym coś więcej niż tylko efekt pracy specjalistów od marketingu. Jednak, jak to zwykle bywa, król okazał się nagi i kiepsko musi być z naszą literaturą współczesną jeśli coś takiego dostaje nominacje do nie wiem czy najważniejszej, ale na pewno do najbardziej rozreklamowanej nagrody literackiej. Z drugiej strony, co się dziwić, jeśli dostały je także "Sońka" i "Matka Makryna".
Książka dzisiaj jest produktem, a produkt trzeba dobrze sprzedać - wie to Katarzyna Michalak i wie to Szczepan Twardoch, tyle że każde z nich ma inną grupę targetową. I chociaż dla mnie książka produktem nie jest to, tak po ludzku, rozumiem ten punkt widzenia - w końcu z czegoś trzeba żyć. Więc skoro Szczepanowi Twardochowi udało się z "Morfina" to czemu nie wyzyskać sprawdzonej metody raz jeszcze.
Książka dzisiaj jest produktem, a produkt trzeba dobrze sprzedać - wie to Katarzyna Michalak i wie to Szczepan Twardoch, tyle że każde z nich ma inną grupę targetową. I chociaż dla mnie książka produktem nie jest to, tak po ludzku, rozumiem ten punkt widzenia - w końcu z czegoś trzeba żyć. Więc skoro Szczepanowi Twardochowi udało się z "Morfina" to czemu nie wyzyskać sprawdzonej metody raz jeszcze.
Bo nie ma co ukrywać, Szczepan Twardoch serwuje w "Drachu" odgrzewane kotlety. Gdybym był krytykiem literackim, to plótłbym coś o Eros i Tanatos, wariacji wokół "z prochu powstałeś i w proch się obrócisz" z Księgi Rodzaju oraz uroborosa jako motywach przewodnich powieści, ale na szczęście nie jestem i mogę napisać, czym rzeczywiście jest "Drach", a jest odcinaniem kuponów od sukcesu "Morfiny".
Jest w nim to wszystko, co i tam było, a więc wątek feministyczny - w tym odwieczne upośledzenie pozycji kobiety, "której jedyną powinnością i celem życia jest wyjść za mąż, rozłożyć przed mężem nogi, przyjąć go w siebie, urodzić i odchować dzieci" i która dopiero w czasach nam współczesnych wybija się na równouprawnienie. Jest rzucenie rękawicy w twarz "polskiego kołtuna" poprzez spojrzenie na relacje narodowościowe na Śląsku, zwłaszcza na powstania śląskie, w których obraz Polaka i powstańca jest odheroizowany, no i nie obyło się bez obowiązkowego wątku homoseksualnego. Zaskakuje tylko to, że w swoich zmaganiach ze stereotypami Szczepan Twardoch sam się im poddaje, utrwalając stereotyp Ślązaka z "tą miałką śląską rzetelnością, która ceni tylko konkret, wymierność, pracę fizyczną, posłuszeństwo, pokorę, asekuranctwo w tym, co spontaniczne, połączone z tępą odwagą skupioną na obowiązku. Wyrastają z tego mężczyźni zacięci, pracowici, o nielichej inteligencji technicznej, przyziemni, spolegliwi i konkretni." itd., itd.
Wszystko to do bólu naturalistyczne (zainteresowani dowiedzą się nawet jaki smak ma sperma) i podlane stylistyką mającą chyba znamionować filozoficzną głębię - "Drogi ludzkich miłości są zawiłe. Bardziej kręte niż drogi miłości sarnich i miłości drzew. Ale wszystkie prowadzą w to samo miejsce do ziemi, wszystko do ziemi wraca. Wszystko co żyje, jest tylko pulsowaniem ziemi.", której nie powstydziłby się żaden grafoman. Albo jeszcze lepszy przykład, w którym "Ernest wie, że nic nie ma znaczenia i że wszystko jest ważne. Ernest wie, że życie jest, a potem go nie ma. Ernest wie, że w życiu nie trzeba być szczęśliwym ani nie trzeba cierpieć, jedyne co trzeba, to żyć to życie, nic więcej nie trzeba. Ernest czeka na śmierć z nadzieją i ochotą, bez rozpaczy, bez smutku za tym, co utracone, bo Ernest wie, że nigdy nic nie macie, więc niczego nie możecie utracić, ale to nie ma znaczenia. Nie ma znaczenia." Czyż to naprawdę nie głębokie? Chociaż mi kojarzy się to nie tyle z głębią, co z kawałami o Stirlitzu i unieśmiertelnionym w piosence kabaretu OT.TO:
"wie, że wiem.
Ja wiem, że on wie.
On wie, że ja wiem, że on wie.
Ja wiem, że wiem.
On wie, że ja wiem.
Ja wiem, że on wie, że ja wiem". Właśnie, i Ernest też wie...
Dla uniknięcia nieporozumień - "Drach" nie jest jakąś specjalnie złą książką. Jest w niej wiele naprawdę ciekawych epizodów, w rodzaju wspomnienia o dawnej miłości Stanisława Gemandera, czy rozdział Loretto. Höhe 165 nawiązujący to pierwszo wojennych powieści batalistycznych.
Na plus Szczepanowi Twardochowi należy także niewątpliwie zapisać próbę przywrócenia Śląska polskiemu czytelnikowi. Po Morcinku i Bienku, który miał swoje pięć minut w połowie lat 90-tych i z którego "Tetralogią gliwicką" skojarzenia nasuwają się automatycznie zapanowała bowiem "w tym temacie" martwa cisza. Tyle, że o ile tamte powieści odbiera się jako autentyczne, to w "Drachu", niestety, jest to tylko scenografia a la wieś potiomkinowska. Bienek pisze bowiem o tym, o co sam w jakiś sposób miał szansę się otrzeć, Szczepan Twardoch z oczywistych powodów szansy takiej nie miał i nie pomoże w tym epatowanie śląską gwarą. Co najwyżej mógł doświadczyć środowiskowej zawiści, z której czerpie satysfakcję jego Nikodem ale nie ma w tym niczego specyficznie śląskiego (podobnie zresztą jak i w przypadku rodziny Ebersbachów), rzekłbym, że to uczucie ogólnopolskie, jeśli nie ogólnoludzkie.