U Paren i w Mieście książek przeczytałem opinie o niedawno wydanym u nas "Panu Pipie" Lloyda Jonesa i nawet nabrałem na niego ochoty ale wyszedłem z założenia, że zanim sięgnie się po pastisz (?) wypadałoby przypomnieć sobie oryginał.
Zrobiłem to z przyjemnością tym większą, że do "Wielkich nadziei" Dickensa mam duży sentyment i trochę emocjonalny stosunek. To była pierwsza powieść wielkich klasyków, którą "odkryłem", gdy jako dziecko znalazłem ją w niczyjej piwnicy, gdzie któryś z sąsiadów zniósł ją wraz z innymi niepotrzebnymi książkami skazanymi na wieczne zapomnienie. To było chyba wydanie z 1953 roku, które ostatecznie podzieliło los jaki przeznaczył jej poprzedni właściciel, ale zanim zdążyła zginąć w kolejnej przeprowadzce zdążyłem "zaszczepić się" historią Pipa.
Kiedy przeczytałem ją teraz kolejny raz, z pewnym zakłopotaniem muszę przyznać, że właściwie nie wiem, dlaczego tak lubię akurat tę książkę. Przecież z naszego punktu widzenia to w sumie bajka, stanowiąca jeszcze jeden wariant z cyklu "dole i niedole" czy "historia życia", tyle że tym razem przedstawiająca męki okresu dojrzewania chłopca z prowincji w czasach wiktoriańskiej Anglii (choć formalnie rzecz biorąc, akcja rozrywa się w czasach panowania któregoś z poprzedników królowej Wiktorii, prawdopodobnie Wilhelma IV) i zawierająca żelazne punkty prozy Dickensa: współczucie dziecku i krytykę ówczesnego wymiaru sprawiedliwości.
Kiedy przeczytałem ją teraz kolejny raz, z pewnym zakłopotaniem muszę przyznać, że właściwie nie wiem, dlaczego tak lubię akurat tę książkę. Przecież z naszego punktu widzenia to w sumie bajka, stanowiąca jeszcze jeden wariant z cyklu "dole i niedole" czy "historia życia", tyle że tym razem przedstawiająca męki okresu dojrzewania chłopca z prowincji w czasach wiktoriańskiej Anglii (choć formalnie rzecz biorąc, akcja rozrywa się w czasach panowania któregoś z poprzedników królowej Wiktorii, prawdopodobnie Wilhelma IV) i zawierająca żelazne punkty prozy Dickensa: współczucie dziecku i krytykę ówczesnego wymiaru sprawiedliwości.
Najciekawszy wydaje się nie główny bohater, budzący jednocześnie sympatię i trochę irytujący, którego Jones wybrał na tytułowego bohatera swojej książki, a który u Dickensa przeżywa "zawrót głowy od sukcesów", jak mówił "klasyk", lecz panna Havisham, która popadła w mizoandrię pielęgnując swoje cierpienie i upokorzenie.
Tak ... , to zdecydowanie najciekawsza postać w "Wielkich nadziejach". Nawet zastanawiałem się, czy czasami wojujące feministki nie mogłyby mieć jej na swoich sztandarach ale doszedłem do wniosku, że jednak nie - to przecież w sumie kobieta przegrana i nieszczęśliwa a jedyny jaśniejszy punkt w jej dojrzałym życiu okazał się tragiczną w skutkach pomyłką, tak jak pomyłką okazała się jej "zemsta", która nie dość, że jej samej nie przyniosła ukojenia, to wymierzona na oślep stała się przyczyną cierpień jedynej osoby, na którą przelała swoje uczucie i która także i ją unieszczęśliwiła.
Panna Havisham przypomina trochę ucznia czarnoksiężnika, który wyzwolił moce, nad którymi nie potrafi zapanować, okazuje się bowiem, że Estella, ta "ice lady" mająca być narzędziem zemsty na "męskim rodzie", pozbawionym uczuć, w pewnym momencie obraca się przeciwko własnemu demiurgowi i w ostatecznym rozrachunku także jej życie staje się porażką i cierpieniem. Miss Havisham okazała się Pigmalionem kiepskiej próby. Owszem, pokochała narzędzie swej zemsty, choć i to nie jest do końca pewne, bo jasne jest tylko to, że oczekuje miłości od Estelli ale zapomniała, że sama zrobiła wszystko by wykorzenić z jej serca to uczucie.
W gruncie rzeczy jedyne co osiągnęła to unieszczęśliwienie samej siebie i Bogu ducha winnej pary młodych ludzi. Ale co się dziwić, jej zemsta była aktem typowej "kobiecej logiki" bo przecież nie miała nic wspólnego z logiką i sprawiedliwością - nie mogąc dosięgnąć sprawcy cierpienia, w swej bezsilności usiłuje uderzyć na oślep w cały "męski rodzaj". Skończyło się na dzieciakach i krewnych czyhających na majątek (którymi są zresztą, o zgrozo, kobiety). Eh, kobiety ...
Polecam.
Tak ... , to zdecydowanie najciekawsza postać w "Wielkich nadziejach". Nawet zastanawiałem się, czy czasami wojujące feministki nie mogłyby mieć jej na swoich sztandarach ale doszedłem do wniosku, że jednak nie - to przecież w sumie kobieta przegrana i nieszczęśliwa a jedyny jaśniejszy punkt w jej dojrzałym życiu okazał się tragiczną w skutkach pomyłką, tak jak pomyłką okazała się jej "zemsta", która nie dość, że jej samej nie przyniosła ukojenia, to wymierzona na oślep stała się przyczyną cierpień jedynej osoby, na którą przelała swoje uczucie i która także i ją unieszczęśliwiła.
Panna Havisham przypomina trochę ucznia czarnoksiężnika, który wyzwolił moce, nad którymi nie potrafi zapanować, okazuje się bowiem, że Estella, ta "ice lady" mająca być narzędziem zemsty na "męskim rodzie", pozbawionym uczuć, w pewnym momencie obraca się przeciwko własnemu demiurgowi i w ostatecznym rozrachunku także jej życie staje się porażką i cierpieniem. Miss Havisham okazała się Pigmalionem kiepskiej próby. Owszem, pokochała narzędzie swej zemsty, choć i to nie jest do końca pewne, bo jasne jest tylko to, że oczekuje miłości od Estelli ale zapomniała, że sama zrobiła wszystko by wykorzenić z jej serca to uczucie.
W gruncie rzeczy jedyne co osiągnęła to unieszczęśliwienie samej siebie i Bogu ducha winnej pary młodych ludzi. Ale co się dziwić, jej zemsta była aktem typowej "kobiecej logiki" bo przecież nie miała nic wspólnego z logiką i sprawiedliwością - nie mogąc dosięgnąć sprawcy cierpienia, w swej bezsilności usiłuje uderzyć na oślep w cały "męski rodzaj". Skończyło się na dzieciakach i krewnych czyhających na majątek (którymi są zresztą, o zgrozo, kobiety). Eh, kobiety ...
Polecam.