Przy okazji niedawnych "pogaduszek" z Beznadziejnie zacofanym w lekturze przypomniał mi się "Dziennik 1954" Leopolda Tyrmanda. Po raz pierwszy zetknąłem się z nim w czasie studiów, trafiło mi się wówczas drugoobiegowe, siermiężne, bo trudno by było inaczej, wydanie. Nie zrobiło na mnie specjalnego wrażenia podobnie zresztą jak i "Gorzki smak czekolady Lukullus", który znalazłem w domowej bibliotece Rodziców a nawet i "Zły".
Miałem jednak do książki jakiś sentyment, tak że skusiłem się na ilustrowaną edycję i nie żałuję, bo warto choćby dla, moim zdaniem, słynnego opisu zebrania Związku Literatów Polskich. "Po południu zebranie sekcji prozy Związku Literatów. Jeżeli ktoś chce się utrzymać w związku, lepiej żeby przychodził. Lista obecności wykładana jest do podpisania. Te zebrania mają cel dwojaki. Po pierwsze, mają pouczać pisarzy, jak mają pisać. Zaprzedani konformiści mogą ewentualnie ciągnąć z nich korzyści instruktażowe, ich usprawniony dydaktyzm może pomóc w konstruowaniu tekstów do natychmiastowej sprzedaży. Po drugie, i to jest ważniejsze, pozwalają wygadać się pisarzom trapionym przez obiekcje. W "swoim" gronie, przy drzwiach zamkniętych. Bezpieczne wentylowanie smrodliwych frustracji bez zatruwania nimi społeczeństwa, kanalizowanie i odprowadzanie nieczystości myśli w cuchnące błotko izolowanej od narodu literackiej kloaki. W ten sposób ropne materie zwątpień, protestów, różnic zdań, zostają zręcznie nacięte przez niby "otwartą" dyskusję i wydezynfekowanie z organizmów twórczych, których produkt ma być czysty, higieniczny, bezbarwny, bezwonny. Oczywiście, zebrania te przyciągają tłumnie urzędników od kultury, pracowników wydawnictw i czasopism, tych wszystkich, co żyją z pilnowania pisarzy lepiej, niż pisarze żyją z samych siebie (...). Pastwiono się nad niejakim Konwickim - młodym literatem, posłusznym i oddanym członkiem partii i wszelkich jej młodzieżowych przybudówek. Napisał opowiadanie o miłości. Z wszystkimi akcesoriami jak trzeba: szlachetny oficer UB, kochankowie pierdolą się niemal pod kontrolą podstawowej organizacji partyjnej, nigdy przeciw, zawsze za i ze Związkiem Radzieckim, w łóżku nieustannie mowa o proletariacie. A jednak okazało się "nie takie". Ludzie w wieku przydrożnych kamieni, o powierzchowności karłów i maszkar - Melania Kierczyńska, Adam Ważyk - informowali ludzi w średnim wieku i o normalnym wyglądzie, o tym co to jest spółkowanie - dojrzałe, klasowo odpowiedzialne, a nie animalistyczne, wynaturzone, amerykańsko-imperialistyczne. Ta Kierczyńska, szara eminencja czerwonej literatury, na oko koszmarny zlepek wyschłych kości i brodawek, która w życiu wypełnionym walką o socjalizm, i przy swej urodzie, kutasa widziała chyba w atlasie anatomicznym, pouczyła nas, że zdrada małżeńska jest przeżytkiem kapitalizmu i zniknie w nowej erze. Noweli Konwickiego chyba nie wydrukują: twarze partyjnych wieszczów i mędrców pokryły się starczym wypiekiem pod wpływem tematu, audytorium jakby spuściło się przy pomocy branzlu o Wedekindach i Havelock Ellisach, odwiecznych symbolach ich bezzębnej seksuologii, Konwickiego niezdarny produkt może iść na złom bez zatruwania zajętego odbudową Warszawy narodu."
Przez długi czas męczyło mnie to, kim była Melania Kierczyńska, którą uwiecznił Tyrmand, a w wikipedii jej biografia znajduje się od stosunkowo krótkiego czasu, zresztą nie daje odpowiedzi na wszystkie pytania jakie nasuwają się po tekście chyba najsłynniejszego bikiniarza PRL-u. Otóż Tyrmand nie miał racji, Melania Kierczyńska k...a widziała nie tylko "w atlasie anatomicznym", bo w 1912 roku "wyszła za mąż za towarzysza partyjnego, nauczyciela z zawodu. W czerwcu 1913 urodziła się jej córka Olga". Co ciekawe na grobie - jest ona pochowana razem z matką na Powązkach Wojskowych - jako data jej urodzin widnieje rok 1914. Rozbieżność dat jest o tyle interesująca, że cytaty pochodzą z hagiograficznego zbioru wspomnień "Zapisane w pamięci. O Melanii Kierczyńskiej wspomnienia i szkice", który ukazał się w 1981 roku i który opracowała sama Olga Kierczyńska. Małżeństwo nie trwało długo, bo "Lata pierwszej wojny towarzyszka Melania już po rozstaniu się z mężem spędzała w Warszawie".
Przez długi czas męczyło mnie to, kim była Melania Kierczyńska, którą uwiecznił Tyrmand, a w wikipedii jej biografia znajduje się od stosunkowo krótkiego czasu, zresztą nie daje odpowiedzi na wszystkie pytania jakie nasuwają się po tekście chyba najsłynniejszego bikiniarza PRL-u. Otóż Tyrmand nie miał racji, Melania Kierczyńska k...a widziała nie tylko "w atlasie anatomicznym", bo w 1912 roku "wyszła za mąż za towarzysza partyjnego, nauczyciela z zawodu. W czerwcu 1913 urodziła się jej córka Olga". Co ciekawe na grobie - jest ona pochowana razem z matką na Powązkach Wojskowych - jako data jej urodzin widnieje rok 1914. Rozbieżność dat jest o tyle interesująca, że cytaty pochodzą z hagiograficznego zbioru wspomnień "Zapisane w pamięci. O Melanii Kierczyńskiej wspomnienia i szkice", który ukazał się w 1981 roku i który opracowała sama Olga Kierczyńska. Małżeństwo nie trwało długo, bo "Lata pierwszej wojny towarzyszka Melania już po rozstaniu się z mężem spędzała w Warszawie".
W Zakopanem w czerwcu 1950 roku wraz z córką.
Utworem, nad którym się tak pastwiono była "Godzina smutku". Konwicki zapewne przejął się krytyką i uwzględnił "wytyczne" bo opowiadanie zostało jednak wydane i to jeszcze w 1954 roku, zresztą nie była to jedyna książka napisana przez niego w tamtych latach. W każdym razie Kierczyńska musiała mu dobrze zajść za skórę, bo w wydanym w 1986 roku "Nowym Świecie i okolicach", pisząc o staruchach "które pamiętały jeszcze Lenina" miał prawdopodobnie właśnie ją na myśli, miała bowiem spotkać Lenina w czasie gdy ten przebywał w Krakowie w 1914 roku i miał tam odczyty. Pisząc o niej jako o jednej z "ciotek rewolucji" wspomina jak to znajdował "przyjemność w nieznacznym i długofalowym demoralizowaniu tych towarzyszek", choć mam wrażenie, że to demoralizowanie musiało być rzeczywiście "nieznaczne". Do Leopolda Tyrmanda po takiej "reklamie" też oczywiście specjalną sympatią nie pałał i poświęcił mu "Portret mężczyzny w kolorowych skarpetkach" stanowiący rozdział "Zórz wieczornych" wydanych w 1991 roku,. Pośrednio odniósł się tam też do całej sprawy ale jakoś zaskakująco nieporadnie bo tłumaczy się z "Władzy" wydanej również w 1954 r. (chociaż Tyrmand w ogóle o niej nie wspomina) i usiłuje podważyć autentyczność "Dziennika 1954". W sumie, patrząc po ludzku, nie ma się co dziwić, ale trochę szkoda bo interesujące mogłoby być właśnie jego spojrzenie - bądź co bądź osoby najbardziej zainteresowanej.