Dużo sobie po wspomnieniach Stanisława Gombińskiego obiecywałem, bo nie dość, że spisywane prawie na gorąco (zapiski powstały w 1944 roku) to jeszcze, jak wskazuje już tytuł, przedstawiają punkt widzenia kogoś kto pełnił funkcję w instytucji, która zapisała się w historii "czarnymi zgłoskami".
Nie wiem nawet czy określenie "wspomnienia" w odniesieniu do książki Gombińskiego jest najwłaściwsze bo przedstawia ona jakby uogólniony, odindywidualizowany obraz życia w getcie. To jakby suma doświadczeń, opis zjawisk a nie poszczególnych zdarzeń (te trafiają się wyjątkowo). Jeśli już takie jednostkowe przypadki opisuje, to widać w nich pewną emfazę, jak w przypadku opisu słynnej drogi dzieci z sierocińca Janusza Korczaka na Umschlagplatz a w dodatku ma się wrażenie, że pełnią one rolę literackiej paraboli, tak jak wówczas gdy opisuje śmierć dr. Brandstättera - "Wypędzony z mieszkania dr Michał Brandstätter, (...) staje na chodniku, w letnim palcie narzuconym na koszulę i boso. Do żołnierza, który go sprowadził, mówi najczystszą niemczyzną - nie darmo było się wychowankiem uniwersytetu lwowskiego i wiedeńskiego i znanym germanistą - że jest chory na tyfus, że nie chce znosić jeszcze dodatkowych męczarń. Jeżeli nie może zostać w domu - chce zginąć od razu. Osiemnastoletni może chłopak w mundurze, uśmiechnięty, znany w ghetcie z ostatnich miesięcy jako dobry i wesoły kompan niejednego Żyda, kiwa głową, z uśmiechem doń mówi, by stanął na jezdni w szeregu, z uśmiechem zachodzi od tyłu, wyjmuje rewolwer i oddaje strzał w potylicę, w nasadę czaszki. Ten strzał w zupełności wystarcza, to, co do niedawna było doktorem Brandstätterem, wali się na oczach jego żony na bruk. A młody żołnierz z uśmiechem repetuje broń, chowa ją do kabury i mówi do swych towarzyszy: Das war eigentlich ein Gndadenschuss, nicht wahr?" (To był właściwie strzał łaski, czyż nie?)
To sprawia, że chwilami podchodzi się do "Wspomnień policjanta ..." jako do relacji prowadzonej przez kogoś kto był co najwyżej tylko obserwatorem wydarzeń a nie ich uczestnikiem, który pisze o rzeczach o których wiedzę czerpał "z drugiej ręki", jak choćby wówczas gdy pisze o Treblince. Na dodatek jego opisy getta, mimo że miejscami bardzo drastyczne, jak ten "miasteczka uchodźców przy ul. Dzikiej" - "Obojętność na wszystko, zanik uczuć. Kał zalewa korytarze i pokoje, przecieka z pięter na dół, tworzy lepką, grząską masę. Zimą zwisają na zewnątrz okien stalaktyty ekstrementów. Ludzie niczego nie chcą, do niczego nie dążą, o nic nie walczą. To - dno. " - dla kogoś kto choć trochę interesuje się losem społeczności żydowskiej w czasie okupacji, to w sumie nic nowego. Nie ma w tym żadnej "nowej jakości" w stosunku do innych wspomnień, ta pojawia się ona dopiero w drugiej części - "Czyściec. Władze ghetta", choć i w pierwszej ("Ale glajch. Ulice ghetta") można momentami odnaleźć jej zapowiedzi.
Jej clou, to stosunek do działalności "policji" żydowskiej, interesujący biorąc pod uwagę, że przedstawiony przez jednego z jej funkcjonariuszy. Chociaż osobista uczciwość Gombińskiego była niekwestionowana (po wojnie stawał przed dwiema różnymi instytucjami, które ją potwierdziły) to ma się wrażenie, że próbuje dokonać niemożliwego. Z jednej strony nie przemilcza opinii jaką się "cieszyła" Służba Porządkowa (i inne tego rodzaju instytucje) ale przedstawia ją jako opinię ogółu, która z definicji jest uproszczona i wyolbrzymiona a przez to niesprawiedliwa jednocześnie usiłując racjonalizować dobrowolne przyczynienie się Żydów do eksterminacji własnego narodu. Posuwa się nawet do tego, że w przypadku Jakuba Lejkina, człowieka, którego okrucieństwo i nadgorliwość we współpracy z Niemcami było niewątpliwe i powszechnie znane, jego postawę tłumaczy ... wewnętrzną potrzebą karności i posłuszeństwa, a wykonany na nim przez bojowników ŻOB wyrok śmierci kwituje stwierdzeniem, że "Tragizm kary tkwi w tym, że człowiek dzielny, wybitnie zdolny zginął jako powszechnie znienawidzony kat swoich współbraci".
O, sancta simplicitas! Zdumiewające do jakich "usprawiedliwień" uciekają się niekiedy ludzie! Ale w przypadku autora można je rozumieć (co nie znaczy akceptować). "Policja" żydowska a właściwe Służba Porządkowa miała być ratunkiem dla inteligencji, kwiatu społeczności żydowskiej - "sito, przez które każdy kandydat musiał przejść było ścisłe i dokładne, wysokie wymagania, jakie stawiano, miały na celu jak najstaranniejszy dobór materiału ludzkiego", stąd i służba w "policji" miała być honorowa (bezpłatna) a tu okazuje się, że ten "kwiat", m.in. adwokaci, nauczyciele, inżynierowie ramię w ramię z Niemcami zagania swoich współobywateli pałkami na plac, z którego mają być wywiezieni na śmierć.
To sprawia, że chwilami podchodzi się do "Wspomnień policjanta ..." jako do relacji prowadzonej przez kogoś kto był co najwyżej tylko obserwatorem wydarzeń a nie ich uczestnikiem, który pisze o rzeczach o których wiedzę czerpał "z drugiej ręki", jak choćby wówczas gdy pisze o Treblince. Na dodatek jego opisy getta, mimo że miejscami bardzo drastyczne, jak ten "miasteczka uchodźców przy ul. Dzikiej" - "Obojętność na wszystko, zanik uczuć. Kał zalewa korytarze i pokoje, przecieka z pięter na dół, tworzy lepką, grząską masę. Zimą zwisają na zewnątrz okien stalaktyty ekstrementów. Ludzie niczego nie chcą, do niczego nie dążą, o nic nie walczą. To - dno. " - dla kogoś kto choć trochę interesuje się losem społeczności żydowskiej w czasie okupacji, to w sumie nic nowego. Nie ma w tym żadnej "nowej jakości" w stosunku do innych wspomnień, ta pojawia się ona dopiero w drugiej części - "Czyściec. Władze ghetta", choć i w pierwszej ("Ale glajch. Ulice ghetta") można momentami odnaleźć jej zapowiedzi.
Jej clou, to stosunek do działalności "policji" żydowskiej, interesujący biorąc pod uwagę, że przedstawiony przez jednego z jej funkcjonariuszy. Chociaż osobista uczciwość Gombińskiego była niekwestionowana (po wojnie stawał przed dwiema różnymi instytucjami, które ją potwierdziły) to ma się wrażenie, że próbuje dokonać niemożliwego. Z jednej strony nie przemilcza opinii jaką się "cieszyła" Służba Porządkowa (i inne tego rodzaju instytucje) ale przedstawia ją jako opinię ogółu, która z definicji jest uproszczona i wyolbrzymiona a przez to niesprawiedliwa jednocześnie usiłując racjonalizować dobrowolne przyczynienie się Żydów do eksterminacji własnego narodu. Posuwa się nawet do tego, że w przypadku Jakuba Lejkina, człowieka, którego okrucieństwo i nadgorliwość we współpracy z Niemcami było niewątpliwe i powszechnie znane, jego postawę tłumaczy ... wewnętrzną potrzebą karności i posłuszeństwa, a wykonany na nim przez bojowników ŻOB wyrok śmierci kwituje stwierdzeniem, że "Tragizm kary tkwi w tym, że człowiek dzielny, wybitnie zdolny zginął jako powszechnie znienawidzony kat swoich współbraci".
O, sancta simplicitas! Zdumiewające do jakich "usprawiedliwień" uciekają się niekiedy ludzie! Ale w przypadku autora można je rozumieć (co nie znaczy akceptować). "Policja" żydowska a właściwe Służba Porządkowa miała być ratunkiem dla inteligencji, kwiatu społeczności żydowskiej - "sito, przez które każdy kandydat musiał przejść było ścisłe i dokładne, wysokie wymagania, jakie stawiano, miały na celu jak najstaranniejszy dobór materiału ludzkiego", stąd i służba w "policji" miała być honorowa (bezpłatna) a tu okazuje się, że ten "kwiat", m.in. adwokaci, nauczyciele, inżynierowie ramię w ramię z Niemcami zagania swoich współobywateli pałkami na plac, z którego mają być wywiezieni na śmierć.
Próba racjonalizacji zachowań funkcjonariuszy "policji" zapewne w dużej części wynika z faktu uczestnictwa w niej, ale nie zmienia to faktu, że jest to próba nieprzekonująca, czasami zakrawająca na nieporozumienie jak choćby wówczas gdy Gombiński wspomina o korupcji wśród kolegów "po fachu" jako o indywidualnych przypadkach a obok pisze o rozwiązaniu z tego powodu całego wydziału, bo łapówkarstwo w nim przerosło nawet to co uchodziło za "standard" w tej dziedzinie.
Jego zdaniem, taka postawa bądź co bądź ludzi, którzy zaliczali się do elity społecznej, ich wina "polegała nie tylko na tolerowaniu grozy budzącej nędzy obok względnego przepychu i niezawodnego dostatku, nie tylko na spokojnym przyglądaniu się, jak obok "wytwornych kawiarń" konały na ulicy dzieci, wina tkwiła nie tylko w samym, nagim stanie rzeczy, w istnieniu tych dysproporcji, ale przede wszystkim w tym, że w wielu umysłach żydowskich zrodziła się lub wzmocniła od dawna tam zadomowiona myśl, że różnice społeczne istnieją i istnieć będą nawet ghetcie, że nadal jest drabina i są stopnie, że nadal jedni muszą umrzeć z głodu, a drudzy korzystać z życia. (...) skoro tak musi być, to trzeba się tylko starać o znalezienie się we właściwej grupie."
Przygnębiająca lektura, nie tylko ze względu na sam temat, ale także dlatego, że ma się wrażenie, że Gombiński chyba tak naprawdę niewiele zrozumiał z tragedii, której był świadkiem.