Przyznaję, że do takich książek jak "Kazachstan" Marii Januszkiewicz czy "Po wyzwoleniu 1944-1956" Barbary Skargi podchodziłem z pewną nieufnością, mimo że to jedne z ważniejszych książek nurtu literatury łagrowej. Na ich niekorzyść przemawiał upływ czasu pomiędzy przeżyciami a powstaniem zapisków, które je opisują, co wiąże się z "obudowaniem" pamięci o refleksje powstałe już z perspektywy upływu czasu, a przez to ich autentyzm nie wydaje się już tak silny jak w przypadku świadectwa spisywanego na gorąco albo tuż po. Z drugiej jednak strony tego rodzaju książki pokazują jak silne i traumatyczne musiały być to przeżycia skoro ciągle, mimo upływu lat pozostawały żywe w pamięci, a ludzie którzy ich doświadczyli czują potrzebę ich utrwalenia i podzielenia się nimi z innymi.
Podchodziłem więc do "Kazachstanu" z pewną rezerwą, w której upewniały mnie w dodatku pierwsze strony książki, bo cóż, rodzinę Autorki spotykają bolesne ciosy ale nie doświadcza ona przecież tragedii, która jest udziałem innych. Czym w końcu jest konieczność opuszczenia domu w porównaniu ze śmiercią nowo narodzonego dziecka i porzuceniem go jak niepotrzebnej rzeczy. Ale szybko okazuje się, że deportacja zbiera obfite żniwo śmierci już nie wśród anonimowych ludzi, o których tylko od kogoś się tylko słyszało ale wśród tych, których Maria Januszkiewicz zna, a rezerwa czytelnika szybko znika.
"Kazachstan" z obfitego wyboru literatury łagrowej wyróżnia zbiorowy bohater, jakim jest rodzina Autorki, a której spiritus movens stanowi matka oraz zakotwiczenie w wierze, kulturze i tradycji, które zapewniają zachowanie tożsamości narodowej ("na progu naszego domu kończy się Sowiecki Sojuz") i poczucie godności. Przy tym, mimo wyraźnego zaznaczenie znaczenia tych wartości nie ma u Januszkiewicz egzaltowanych, bogoojczyźnianych tonów bo wspomina także, o także o mało chwalebnych zachowaniach wśród członków polskiej społeczności polskiej. I może tym wyraźniej widać, że to w rodzinnej solidarności scementowanej tymi wartościami można doszukiwać się recepty na przetrwanie (a przynajmniej jednego z jej istotnych składników) ludzi, którzy zostali zakwalifikowani jako "wragi naroda" a ich przyszłość na nowym miejscu została jasno, z góry określona "was na to zdies priwieźli sztob' wy podochli" (taki też tytuł nosi krajowe wydanie książki).
Jednak, paradoksalnie, to nie terror stanowił największe zagrożenie dla zesłanych, a surowość przyrody i "zwyczajna" ludzka niechęć, czasami podsycona prymitywną propagandą. Z czasem okazuje się, że rezerwa i niechęć wobec obcych, której doświadcza rodzina Januszkiewicz ustępują bo "ta niewielka społeczność, żyjąca w nieludzko trudnych warunkach, pozbawiona sentymentów i uczuć miłosiernych, umiała docenić naszą nieustępliwość w poszukiwaniu wyjścia z trudnych sytuacji, nie opuszczającą nas - pomimo wszystko - pogodę ducha i niezwykłą życzliwość naszej Mamy w stosunku do ludzi."
Na próżno w "Kazachstanie" szukać czaru rosyjskiej wsi, tak lansowanego w kulturze rosyjskiej/radzieckiej, od Tołstoja po Szukszyna. To wieś znacznie bliższa tej jaką opisywał Bunin, brutalna i prymitywna, a która w swym prymitywizmie, z perspektywy czasu, może niekiedy wydawać się nawet śmieszna, jak wówczas gdy Autorka wspomina, że "przy sadzeniu kartofli - ponieważ nosiłyśmy dość krótkie sukienki - wyszło na jaw, że nosimy majtki. Był to powód do ogólnej radości kobiet w kołchozie. Początkowo mówiły, że majtki noszą tylko ladacznice, w końcu przekonały się do nas, poznawszy nasz tryb życia, wciąż jednak oglądały szczegółowo naszą bieliznę, a cudowaniom się i dziwieniom nie było końca." Uśmiech jednak szybko znika z twarzy czytelnika i te wiejskie kobiety nie są już śmieszne, gdy czyta się, że "gospodynie zaprzęgały się same po dwie do pługa, a trzecia pługiem kierowała ... Tak w noce księżycowe orały kobiety sobie swoje ogrody!"
Tym co dominuje w "Kazachstanie" jest fizyczna walka o przetrwanie, z jak najbardziej realną perspektywą śmierci głodowej - "głód był we wsi coraz dotkliwszy. Kiedy zboża dojrzały - ratowaliśmy się po trochu, urządzając prywatne "żniwa" za pomocą nożyczek. Ścinaliśmy kłosy po nocy, suszyliśmy wyłuskane ziarno i mełliśmy na żarnach" a "asystowanie i pomoc przy karmieniu świń stwarzała okazję do podebrania świniom kilku garści pośladów z prosa. Był to ostatni gatunek pośladu - plewy z domieszką zepsutych i drobnych ziaren oraz nawozu ptasiego, gdyż w magazynach pełno było wróbli, ale i to było dla nas wtedy dobre!" Januszkiewicz wyraźnie zaznacza, że zagrożenie to było udziałem całej społeczności wiejskiej, z wyjątkiem kołchozowych notabli okradających pracowników - "Dla zabicia uczucia głodu mieszkańcy (....) wyrabiali ... "gumę do żucia", tzw. żwagę. Gotowało się pocięte na drobne paseczki kalosze z dodatkiem soli i żywicy z drzew wiśniowych lub śliw, którą przywiózł ktoś zza Uralu. Po wielu godzinach gotowania powstawała z tego czarna, elastyczna masa, którą po stygnięciu dzieliło się na kawałki i producenci żuli ją pracowicie, aż uzyskiwała pożądaną konsystencję. Wtedy ugniatano ją w kulki wielkości piłeczek do ping-ponga i sprzedawano amatorom po 1 rublu za sztukę. Były okresy, że cała wieś żewała żwaku. I pytali jedni drugich: "Choczesz pożewatsa?" albo: "Daj-ka pożewatsa!"
To co zwraca uwagę w książce Januszkiewicz to, jakby mimowolne potwierdzenie świadectw widocznych także u innych autorów z kręgu literatury łagrowej. Bo czyż list, w którym jeden ze znajomych rodziny wyjaśnia przyczyny, dla których nie chce jej ściągnąć do armii Andersa nie przywodzi na myśl "Na nieludzkiej ziemi" Czapskiego? - a "pisał, że najbliższe okolice obozów Polskiej Armii zmieniły się najpierw w obozowisko umierających z głodu polskich zesłańców, którzy przyjechali tan na własną rękę z nadzieją ocalenia i odnalezienia bliskich, a znaleźli głód, nędzę i tyfus, który zdziesiątkował to nieszczęsne zbiorowisko i zamienił ich obozy w olbrzymie cmentarze bezimiennych grobów (...)."? Z kolei opis epidemii tyfusu, kojarzyć się może z powieścią Czuchnowskiego. Wreszcie opisywane w "Kazachstanie" przypadki wydawałoby się, inteligentnych ludzi ale którzy przeszli komunistyczne pranie mózgu i którzy nie mogli zrozumieć, że zostali sprowadzanie do roli nic nie znaczącego przedmiotu w rękach ludzi, dla których ich życie nie ma żadnej wartości przywodzi na myśl początkową postawę Ginzburg ze "Stromej ściany" tyle, że w przeciwieństwie do niej nie doznali "iluminacji" i nie zrozumieli czym w istocie była ideologia, w którą ślepo uwierzyli.
Jedna z lektur obowiązkowych. Polecam.
"Kazachstan" z obfitego wyboru literatury łagrowej wyróżnia zbiorowy bohater, jakim jest rodzina Autorki, a której spiritus movens stanowi matka oraz zakotwiczenie w wierze, kulturze i tradycji, które zapewniają zachowanie tożsamości narodowej ("na progu naszego domu kończy się Sowiecki Sojuz") i poczucie godności. Przy tym, mimo wyraźnego zaznaczenie znaczenia tych wartości nie ma u Januszkiewicz egzaltowanych, bogoojczyźnianych tonów bo wspomina także, o także o mało chwalebnych zachowaniach wśród członków polskiej społeczności polskiej. I może tym wyraźniej widać, że to w rodzinnej solidarności scementowanej tymi wartościami można doszukiwać się recepty na przetrwanie (a przynajmniej jednego z jej istotnych składników) ludzi, którzy zostali zakwalifikowani jako "wragi naroda" a ich przyszłość na nowym miejscu została jasno, z góry określona "was na to zdies priwieźli sztob' wy podochli" (taki też tytuł nosi krajowe wydanie książki).
Jednak, paradoksalnie, to nie terror stanowił największe zagrożenie dla zesłanych, a surowość przyrody i "zwyczajna" ludzka niechęć, czasami podsycona prymitywną propagandą. Z czasem okazuje się, że rezerwa i niechęć wobec obcych, której doświadcza rodzina Januszkiewicz ustępują bo "ta niewielka społeczność, żyjąca w nieludzko trudnych warunkach, pozbawiona sentymentów i uczuć miłosiernych, umiała docenić naszą nieustępliwość w poszukiwaniu wyjścia z trudnych sytuacji, nie opuszczającą nas - pomimo wszystko - pogodę ducha i niezwykłą życzliwość naszej Mamy w stosunku do ludzi."
Na próżno w "Kazachstanie" szukać czaru rosyjskiej wsi, tak lansowanego w kulturze rosyjskiej/radzieckiej, od Tołstoja po Szukszyna. To wieś znacznie bliższa tej jaką opisywał Bunin, brutalna i prymitywna, a która w swym prymitywizmie, z perspektywy czasu, może niekiedy wydawać się nawet śmieszna, jak wówczas gdy Autorka wspomina, że "przy sadzeniu kartofli - ponieważ nosiłyśmy dość krótkie sukienki - wyszło na jaw, że nosimy majtki. Był to powód do ogólnej radości kobiet w kołchozie. Początkowo mówiły, że majtki noszą tylko ladacznice, w końcu przekonały się do nas, poznawszy nasz tryb życia, wciąż jednak oglądały szczegółowo naszą bieliznę, a cudowaniom się i dziwieniom nie było końca." Uśmiech jednak szybko znika z twarzy czytelnika i te wiejskie kobiety nie są już śmieszne, gdy czyta się, że "gospodynie zaprzęgały się same po dwie do pługa, a trzecia pługiem kierowała ... Tak w noce księżycowe orały kobiety sobie swoje ogrody!"
Tym co dominuje w "Kazachstanie" jest fizyczna walka o przetrwanie, z jak najbardziej realną perspektywą śmierci głodowej - "głód był we wsi coraz dotkliwszy. Kiedy zboża dojrzały - ratowaliśmy się po trochu, urządzając prywatne "żniwa" za pomocą nożyczek. Ścinaliśmy kłosy po nocy, suszyliśmy wyłuskane ziarno i mełliśmy na żarnach" a "asystowanie i pomoc przy karmieniu świń stwarzała okazję do podebrania świniom kilku garści pośladów z prosa. Był to ostatni gatunek pośladu - plewy z domieszką zepsutych i drobnych ziaren oraz nawozu ptasiego, gdyż w magazynach pełno było wróbli, ale i to było dla nas wtedy dobre!" Januszkiewicz wyraźnie zaznacza, że zagrożenie to było udziałem całej społeczności wiejskiej, z wyjątkiem kołchozowych notabli okradających pracowników - "Dla zabicia uczucia głodu mieszkańcy (....) wyrabiali ... "gumę do żucia", tzw. żwagę. Gotowało się pocięte na drobne paseczki kalosze z dodatkiem soli i żywicy z drzew wiśniowych lub śliw, którą przywiózł ktoś zza Uralu. Po wielu godzinach gotowania powstawała z tego czarna, elastyczna masa, którą po stygnięciu dzieliło się na kawałki i producenci żuli ją pracowicie, aż uzyskiwała pożądaną konsystencję. Wtedy ugniatano ją w kulki wielkości piłeczek do ping-ponga i sprzedawano amatorom po 1 rublu za sztukę. Były okresy, że cała wieś żewała żwaku. I pytali jedni drugich: "Choczesz pożewatsa?" albo: "Daj-ka pożewatsa!"
To co zwraca uwagę w książce Januszkiewicz to, jakby mimowolne potwierdzenie świadectw widocznych także u innych autorów z kręgu literatury łagrowej. Bo czyż list, w którym jeden ze znajomych rodziny wyjaśnia przyczyny, dla których nie chce jej ściągnąć do armii Andersa nie przywodzi na myśl "Na nieludzkiej ziemi" Czapskiego? - a "pisał, że najbliższe okolice obozów Polskiej Armii zmieniły się najpierw w obozowisko umierających z głodu polskich zesłańców, którzy przyjechali tan na własną rękę z nadzieją ocalenia i odnalezienia bliskich, a znaleźli głód, nędzę i tyfus, który zdziesiątkował to nieszczęsne zbiorowisko i zamienił ich obozy w olbrzymie cmentarze bezimiennych grobów (...)."? Z kolei opis epidemii tyfusu, kojarzyć się może z powieścią Czuchnowskiego. Wreszcie opisywane w "Kazachstanie" przypadki wydawałoby się, inteligentnych ludzi ale którzy przeszli komunistyczne pranie mózgu i którzy nie mogli zrozumieć, że zostali sprowadzanie do roli nic nie znaczącego przedmiotu w rękach ludzi, dla których ich życie nie ma żadnej wartości przywodzi na myśl początkową postawę Ginzburg ze "Stromej ściany" tyle, że w przeciwieństwie do niej nie doznali "iluminacji" i nie zrozumieli czym w istocie była ideologia, w którą ślepo uwierzyli.
Jedna z lektur obowiązkowych. Polecam.
A mnie to nie dziwi, że pisali swoje wspomnienia po wielu latach. Zapewne bali się, że trafią do łagru. Woleli nie zadzierać z władzami radzieckimi...
OdpowiedzUsuńA te przeżycia, tak jak piszesz, musiały być traumatyczne i mimo upływu lat wciąż żywe.
Nie wiem, czy to tylko tak działało, przecież wspomnienia Januszkiewicz zostały wydane w 1981 r. przez "Kulturę" paryską więc Autorka mogła się wówczas obawiać, może nie trafienia do łagru ale na pewno utrudnianie życia a jednak książkę zdecydowała się wydać. To że do '89 takie książki nie miały szans by się u nas ukazać pewnie też jakąś rolę odgrywało.
UsuńA właściwie dlaczego zaliczasz tę książkę do literatury obozowej? Czy autorka jej nie została po prostu deportowana 13 kwietnia 1940 i nie trafiła do kołchozu?
UsuńMiałem tego rodzaju wątpliwość, podobnie zresztą jak i przy Czuchnowskim i tak jak wspominałem w poście skala dramatu wydawała mi się na początku nie ta. Ale w trakcie lektury widać, że ta "po prostu" deportacja i praca w kołchozie to jeszcze jedna forma niewoli, tyle że nie za drutami ale w której zagrożenie śmiercią również było jak najbardziej realne. Niewola pozostaje niewolą.
UsuńOwszem, to forma niewoli, a jednak nie łagier, dlatego zaliczanie tych książek do literatury obozowej to przesada. Ja określam je jako pamiętniki deportowanych.
UsuńI oczywiście masz rację.
UsuńNie chodzi mi o to, by moje było na wierzchu, ale pierwszy raz spotykam się z zaliczaniem do literatury obozowej książek, których bohaterowie nie przebywali w obozie. Ale może jakiś historyk się wypowie w tej kwestii.
UsuńNie wiem czy tu jakikolwiek zagląda, zresztą i tak zapewne byłby Twojego zdania, którego słuszność, jak już napisałem, uznaję.
UsuńZaglądają, zaglądają. Zacofany w lekturze jest bardzo dobry w historii.
UsuńNo proszę, nie wiedziałem że ZwL jest historykiem, jak to człowiek zawsze dowiaduje się czegoś nowego o innych.
UsuńA ja pierwszy raz słyszę o tej książce, a to przecież tak ważna tematyka (niezależnie czy to literatura łagrowa, czy pamiętniki deportowanych).
OdpowiedzUsuńAle może za to obiło Ci się o uszy krajowe wydanie "was na to zdies priwieźli sztob' wy podochli", które było już pod prawdziwym nazwiskiem Autorki - Grażyna Jonkajtys-Luba. Inna rzecz, że w powszechnym odbiorze istnieje tak naprawdę tylko "Inny świat" i "Na nieludzkiej ziemi" ale z literaturą dotyczącą niemieckich obozów też nie jest lepiej. Tam z kolei istnieje tylko Borowski i Szmaglewska.
UsuńNie jest chyba tak źle jak to przedstawiasz. To że w szkole niewiele więcej wbijają o głowy , choć akurat nie Szmaglewską a Nałkowską, nie znaczy że nikt nie drąży nie poszukuje na własną rękę. Jesteś tego najlepszym przykładem.
UsuńWcale nie uważam, że jest źle Herling-Grudziński i Czapski czy Borowski, Szmaglewska albo Nałkowska w swoich kategoriach należą przecież do najlepszych. Temu, że literaturze obozowej, w jakiejkolwiek odmianie nie towarzyszy zbyt wielkie zainteresowanie niespecjalnie się dziwię, nie można przecież tylko tym żyć. Ważne jest, żeby ludzie wiedzieli że w ogóle jest coś takiego i mieli świadomość, że nie są to bajki ale świadectwo ludzkich doświadczeń.
UsuńZapraszam po Libster Blog Award :)
OdpowiedzUsuńDzięki :-) trochę tylko ochłonę po wcześniejszych odpowiedziach i już siadam do Twoich pytań :-)
UsuńKsiążka warta czytania...to prawda....by pogłębić sobie świadomość tego co naszych rodaków spotkało na wschodzie i by o tym pamięć nie zaginęła....
OdpowiedzUsuńZginąć na pewno nie zginie, bo jest przecież duży wybór literatury dotyczącej losów Polaków na Wschodzie, inna rzecz, że niekoniecznie budzą zainteresowanie wśród czytelników.
Usuń