niedziela, 31 maja 2015

Studium w szkarłacie, Artur Conan Doyle

Historia genialnego detektywa ma już prawie 130 lat. Co takiego jest w opowieściach o Sherlocku Holmesie, jakich dzisiaj już nikt by się nie odważył napisać a które wciąż są czytane? Zaczęło się od "Studium w szkarłacie", dwuczęściowej powieści, w której, cytując londyńskie "Echo" za doktorem Watsonem, chodziło o "krwawą zemstę na tle zadawnionej, romantycznej nienawiści, w której miłość i mormoni odegrali znaczną rolę", kryminalnej zagadki bez zadęcia i pretensji by być czymkolwiek więcej niż niemęczącą umysłową rozrywką dla czytelnika. 

zdjęcie ze strony www.book.hipopotamstudio.pl

I nikomu nie przeszkadza, że w sumie dowiadujemy się w niej więcej o narratorze niż głównym bohaterze, który sam w sobie jest równie zagadkowy, jak sprawy, które przyjdzie mu jeszcze rozwiązać. Prosta historia, prosta narracja - klasyka jak przystało na drugą połowę XIX wieku.

Cóż można chcieć więcej od kryminału... - no, może jeszcze feministki mogłyby zarzucić Conan Doyle'owi, że napisał seksistowską powieść, bo nie dość, że panie grają w niej drugo- i trzeciorzędną rolę, powiela seksistowskie kalki, w których to kobieta jest źródłem konfliktu, to na domiar złego przyczyna całej tej historii - Lucy Ferrier jest tylko przedmiotem w rękach mężczyzn a sama nie wiele ma do powiedzenia. To jednak zostawiam już specjalistom do ponowoczesnego dekodowania tekstów bo mnie bardziej zaciekawił pewien szczegół.

Miłośnicy kryminałów, którzy znają "Studium w szkarłacie" (ktoś nie zna? - ręka w górę!) być może pamiętają, że Holmes zdając Watsonowi relację z tropienia "staruszki", która zgłosiła się po odbiór obrączki w odpowiedzi na zamieszczony przez niego w gazecie anons, opowiada, że gdy ta po wyjściu z 221b Baker Street, zatrzymała dorożkę - "zobaczywszy, że się usadowiła wewnątrz, przyczepiłem się z tyłu"

Niby nic, sęk w tym, że w londyńskich dorożkach w tamtych czasach woźnica siedział nie z przodu a z tyłu właśnie, co zresztą wynika z relacji mordercy, który sam wcielił się w rolę dorożkarza i śledził swoją ofiarę korzystającą z usług innego fiakra - "Pojechałem za nim trzymając się cały czas tak blisko nich, że mój koń chrapami dotykał niemal pleców dorożkarza" (skoro tak, to jasne jest, że dorożkarz nie mógł siedzieć z przodu, jak choćby w warszawskich dorożkach). Taka też dorożka, co prawda przedstawiona w mocno uproszczony sposób, widnieje na okładce projektu Bohdana Bocianowskiego ale na "wszelki wypadek" zamieszczam również jej fotografię z epoki. 


Jakim więc cudem Sherlock Holmes mógł niezauważony przyczepić się z tyłu dorożki i jak ani on, ani stangret nie zauważyli wyskakującej "pasażerki", która musiała wyskakiwać przed nimi? To dopiero jest zagadka... 

czwartek, 28 maja 2015

Opera za trzy grosze, Bertold Brecht

Dziwna sprawa, "Opera za trzy grosze" jest zapewne najbardziej znanym utworem Brechta, bo któż by nie znał słynnej retorycznej frazy "Czymże jest wytrych wobec papierów spółki akcyjnej? Czymże jest włamanie do banku wobec założenia banku? Czymże jest zamordowanie człowieka wobec wynajęcia człowieka?" zrównującej z porządkiem kapitalistycznego świata, ale jest zaskakująco rzadko wydawana w porównaniu nawet z jej powieściowym odpowiednikiem, nie mówiąc już o "Matce Courage". Ale może z drugiej strony nie ma się tak co dziwić, w dzisiejszych czasach herold krytyki kapitalistycznego świata nie ma co liczyć na poklask.


Z pewnością też odświeżona po 200 latach historia z londyńskiego półświatka nie jest tak przejmująca jak los matki w czasach wojny trzydziestoletniej choć zawiera równie pesymistyczną ocenę ludzkiej kondycji i nie zmienia tego nawet happy end sztuki. Trzy finały dramatu:

"Niestety, jest to smutny fakt,
Że człowiek zły, a biedny świat."

"Człek żyje tylko dzięki zbrodniom swym!"

"Nie prześladujcie zła zbyt uporczywie,
Wnet samo zmarznie, bliski jest kres,
Bo zimno wokół, ciemno jest straszliwie
Na tym padole gorzkich ludzkich łez."

nie pozostawiają złudzeń, co do  tego, że bieda i zło są istotą świata i natury człowieka. Liczy się tylko pieniądz, który jest najwyższą wartością:

"Na diabła wolność, gdy masz głodny być!
Tylko w komforcie można mile żyć!".

Nawet gdy wydaje się, że dla Polly Peachum, liczy się tylko miłość, to przecież wśród jej miłosnych wyznań wyraźnie pobrzmiewa znacznie konkretniejsza nuta "co twoje to i moje" i stanowczy głos szefowej interesu. A i u Lucy Brown drugiej wybranki kapitana Macheatha można doszukać się nie tyle uczucia do niego, co pragnienia osiągnięcia solidnego, mieszczańskiego statusu zamężnej kobiety. Miłość? A cóż to jest? Chwilowe uczucie. Horacy pewnie by się trochę zdziwił widząc jak może być rozumienia jego carpe diem -

"Chcesz pić, to pij do dna i duszkiem, czas mknie,
Potem kielich precz rzuć co tchu,
Bo miłość i tak kiedyś kończy się,
A jak? A gdzie? Kto to wie!"

Tak, w tym świecie nie ma nic pewnego i stałego. Nic oprócz pieniądza, to on motorem ludzkich działań i opanował człowieka. Finansowe obrachunki Majchra z Tygrysem-Brownem w obliczu śmierci są tu znamienne. Jeśli intencją Brechta było stworzenie na wzór "Opery żebraczej" Johna Gaya satyry to wyszła mu satyra bardzo nieśmieszna. W świecie i wśród ludzi, których stworzył nie ma nikogo, kto wywoływałby uśmiech na twarzy. Raczej odrazę, tak jak główny bohater. To nie mogący budzić sympatię opryszek kierujący się swoim kodeksem honorowym, jakimiś zasadami. Nie, czegoś takiego nie zna nawet w stosunku do "swoich". Jego legenda opiera się na bezwzględności, brutalności i podporządkowaniu własnym kaprysom, a powodzenie u kobiet, zresztą jak się okazuje niewiele warte, jest pochodną ponurej sławy niż aparycji. A nie jest wyjątkiem, przecież Peachum jest jego godnym rywalem, dla którego córka stanowi tylko narzędzie, dzięki któremu mógłby pomnażać pieniądze.

Nieciekawe towarzystwo, nieciekawy świat ale mam jakieś dziwne wrażenie, że ma się całkiem dobrze. 

wtorek, 26 maja 2015

Gdzie mól i rdza, Paweł Pollak

Już nie pamiętam dzięki komu dowiedziałem się o batalii, którą Paweł Pollak toczył w sieci przeciwko Marcie Grzebule. Przez jakiś czas to było nawet zabawne, dopóki nie stało się nudne. Teraz z uporem godnym lepszej sprawy, prowadzi krucjatę przeciwko self-publishingowi podobnie jak Roman Kozłowski, postać z jego powieści, przeciwko pornografii.

Byłem ciekaw jak pisze ktoś, kto jest tropicielem występków przeciwko językowi polskiemu w książkach innych autorów bo próbki na blogu to jednak nie to. Poszukiwania miałem ułatwione, jako że na blogu Pawła Pollaka znajdują się okładki jego książek. Mówiąc szczerze, są równie kiczowate jak okładki "dzieł" autorów, których miażdży swoją krytyką, z jednym wyjątkiem. To "Gdzie mól i rdza" projektu Anny M. Domasiewicz. Wybór więc miałem prosty. A że Wrocław, w którym rozgrywa się akcja powieści, bardzo lubię więc Autor miał u mnie duży kredyt zaufania.


Niestety trochę go nadużył. Nie żeby zaraz jakoś strasznie. Ale jednak. "Gdzie mól i rdza" okazało się mocno przegadanym kryminałem z ambicją opisu rzeczywistości społecznej pierwszego dziesięciolecia XXI wieku. Być może dlatego powieść obrosła grubą warstwą motywów poza kryminalnych co niestety odbija się czytelnikowi czkawką.

Bo o ile zrozumieć można wprowadzenie do powieści wątku kryzysu małżeńskiego głównego bohatera, co  uwiarygodnia i pogłębia portret głównego bohatera, to trudno zrozumieć czemu Autor tak dużo miejsca poświęcił jego znajomemu, dziennikarzowi lokalnej gazety, bo ani opis panujących w niej stosunków opartych na molestowaniu seksualnym ani jego jazda porsche na basen, by pozostać tylko przy tych przykładach, nawet się nie ociera o rozwiązanie zagadki kryminalnej. A takich "ślepych uliczek" niczemu nie służących jest niestety więcej. Tylko Paweł Pollak wie po co głównemu bohaterowi syn, który w powieści nie wypowiada ani jednego słowa bo wyemigrował, co w końcu stało się z niesłusznie podejrzanym Nowakowskim i jego dziewczyną i jaka była przyczyna rozpadu małżeństwa Gabi i Marka Przygodnych. Ale to jeszcze pół biedy. Gorzej, jeśli przejawy nieposkromionego pisarskiego gadulstwa mają postać nudnego, belferskiego zrzędzenia, pełnego banałów na tematy wszelakie: od narzekania na kondycję wymiaru sprawiedliwości we współczesnej Polsce, poprzez wykład na temat właściwych postaw obywatelskich, po pretensję do jakości usług świadczonych przez Pocztę Polską, itd., itd., itd.

Niestety nie da się ukryć, że kiedy czytamy o emocjach komisarza Przygodnego związanych z wystawianiem na sprzedaż rzeczy na allegro rozwikłanie tajemnicy morderstw leży odłogiem. Podobnie jak opis Wrocławia. Naiwnie sądziłem, że Autor wyjdzie poza prosty, by nie powiedzieć prymitywny, chwyt jaki zastosował Krajewski a przed nim Chwin epatowania nazwami przedwojennych ulic miast, w których umieścili akcję swoich książek. O ile trudno mieć do nich pretensję, że skończyli na tym, na czym zaczęli, bo przecież poza znajomością widoków z fotografii i i pocztówek nie mieli pojęcia o atmosferze przedwojennego Wrocławia i Sopotu, to przecież Paweł Pollak umieścił akcję swojej książki w czasach jak najbardziej współczesnych. Jeśli ktoś, tak jak ja, liczył na portret miasta, to się przeliczył i to mocno. Parę nazw dzielnic, ulic, kilka budynków i to w zasadzie wszystko, a no i jeszcze tereny zielone. Szkoda. Nie twierdzę, że musiałby to być wizerunek miasta porównywalny na przykład z "Manhattan Transfer" ale miło by było, zamiast tych wszystkich narzekań w rodzaju, jakie to społeczeństwo głupie bo nie potrafi docenić osiągnięć kapitalizmu, posmakować atmosfery Wrocławia skoro już Autor zdecydował się umiejscowić w nim akcję książki.

Cóż, nie da ukryć, Paweł Pollak wyraźnie przynudza przez mniej więcej 3/4 książki. Dopiero końcówka nabiera rozpędu i robi się ciekawie. Tyle, że to trochę za późno i wrażenia tego nie może zatrzeć nawet sarkastyczne poczucie humoru przewijające się przez całą powieść, które trzeba zapisać na duży plus ale to jednak za mało. Można przeczytać "Gdzie mól i rdza", owszem, ale nic nadzwyczajnego, "średnia krajowa" - ja z książką Pawła Pollaka męczyłem się przez kilka dni, jak na kryminał, rzecz niedopuszczalna.

sobota, 16 maja 2015

Dziewczynka w czerwonym płaszczyku, Roma Ligocka

Książka Romy Ligockiej a właściwie spółki autorskiej Ligocka i von Finckenstein "chodziła" za mną od dawna. I gdy w końcu do niej przysiadłem, skończyłem ją delikatnie mówiąc z tak zwanymi mieszanymi uczuciami. Z jednej strony szacunek i współczucie dla kobiety siadłem na fali wrażenia dla kobiety, która jako dziecko przeżyła okropieństwa getta, z drugiej strony wrażenie niesmaku.
Cóż bowiem mamy w "Dziewczynce w czerwonym płaszczyku" w odniesieniu do kluczowego tematu, przeżyć z getta krakowskiego? - "wspomnienia" dziecka w wieku 2-5 lat (sic!) bo w takim wieku była Roma Ligocka gdy Niemcy odpowiednio; tworzyli i likwidowali getto w Krakowie. Rozumiem jej potrzebę zarabiania pieniędzy i wykorzystania popularności "Listy Schindlera" (oczywiście filmu, bo powieść Keneally'ego nie cieszy się zbytnią popularnością) pod którą z sukcesem się podłączyła, zresztą nie kryjąc tego, licząc na słabą pamięć widzów filmu i ich kiepski gust, bo książka utrzymana jest w stylistyce znanej z książek pisanych przez celebrytki, które nie mają czytelnikowi do zaproponowania nic specjalnie mądrego i niewolnej od grafomanii w rodzaju "słońce grzać będzie moją skórę, a ja wchłaniać będę błękit nieba i morski zapach soli, równocześnie się w nich roztapiając".


Powiem więcej, kiedy czyta się "Dziewczynkę w czerwonym płaszczyku" można powątpiewać w prawdziwość wersji przeżyć okupacyjnych Ligockiej. Nie chodzi już nawet o jej zadziwiającą pamięć, bo gdyby rzecz traktować na serio, należałoby przyjąć, że po ponad 60 latach doskonale pamięta to co widziała i słyszała będąc w wieku przedszkolaka. Owszem zdarza się, że w pamięci dziecka zapadają szczególnie silne wrażenia ale śmiem powątpiewać czy to jest właśnie taki przypadek. Otóż moją uwagę (czytałem wydanie Znaku z 2001 roku) zwróciła fotografia Ligockiej zrobiona na balkonie w mieszkaniu pani Kiernik (która przechowywała Autorkę i jej matkę) w 1943 roku, zapewne latem, bo obok dziewczynki stoi wazon z kwiatami a ona siedzi z rozłożoną książką, ubrana w sukienkę z krótkim rękawem. To dobrze odżywione, zadbane dziecko, uśmiechnięte, bez śladu zalęknienia i przeżyć jakich jakoby doświadczyła. Gdyby nie podpis, nikt by się nie domyślił, że to zdjęcie zrobione w latach okupacji żydowskiemu dziecku. Jak to możliwe, że jak wynika z książki, wychudzona dziewczynka wygląda na fotografii jak żywa reklama dostatniego, szczęśliwego dzieciństwa?

Kiedy jeszcze, na dodatek, pisze "ukrywam się teraz na balkonie i patrzę na bawiące się dzieci, które nie widzą mnie z dołu. Niestety jednak widzi mnie moja mama. Łapie mnie za kołnierz i ciągnie za sobą do kuchni. Zamyka drzwi na balkon i przekręca klucz. - Roma! - mówi na pół z wyrzutem, na pół czule. - Ty przecież wiesz, że twoja tu obecność nie może zostać w żadnym razie odkryta!" można popaść całkiem w konsternację. No bo jak to, latem 1943 r. mogła beztrosko siedzieć na balkonie i pozować do zdjęcia a zimą 1944 r. już nie? Wcześniej nie groziło jej odkrycie a później już tak? Ale po co miała się ukrywać, skoro wspomina o kontroli dokumentów w mieszkaniu, w którym przebywała, kiedy to, zapewne żandarmi, kontrolowali dokumenty jej i matki - i co? I nic. Że nie wspomnę już o tym, że wraz z matką chodzą w odwiedziny do ukrywających się członków rodziny albo o porannych przejażdżkach dorożką do otwieranego specjalnie dla nich ogrodu botanicznego. Dosyć szczególne środki ostrożności w czasie gdy matce i jej groziła śmierć, nie mówiąc już o rodzinie, u której mieszkały.

Widać, że Ligocka i von Finckenstein nad szczegółami wyraźnie nie panują i stawia to, moim zdaniem, pod znakiem zapytania wiarygodność Ligockiej, dochodzą do tego dosyć szczególne, nazwijmy to - lapsusy - jak wówczas gdy pisze, że jej babcia "została zamordowana w krematorium".

Ale to nie jedyne wątpliwości jakie nasuwają się przy lekturze "Dziewczynki w czerwonym płaszczyku". Ligocka bowiem z perspektywy kilkuletniej dziewczynki opowiada, jak to jej matka, nieskora zresztą do zwierzeń przed córką w tym wieku, mówi dziecku jak to jej babcia była "w ciąży z czwartym dzieckiem. Ciągle na nowo skakała z szafy, by się go pozbyć. Ale na nic się to nie zdało" - trochę dziwny temat jak na rozmowę matki z pięcioletnią dziewczynką. Muszę przyznać, że po tego rodzaju enuncjacjach, z pewnym niedowierzaniem czytałem wynurzenia, na przykład, na temat prześladowań jakich doznawała w katolickiej szkole.

Wrażenie nie poprawia fakt, iż w miarę upływu lat opisywanych w książce, zamienia się ona chwilami w celebrycki kalejdoskop z cyklu - "tego znałam, tego znałam, tego znałam..." brzmiący w dodatku jakby wyszedł spod pióra, nie przymierzając, Katarzyny Michalak - "Następne miesiące są jednym wielkim, wzajemnym zdobywaniem, pełnym listów, kwiatów i telefonów. Jan podróżuje i niczego nie podejrzewa. Mirek stanowi jego całkowite przeciwieństwo; rozsądny, spokojny i pewny siebie. Każdy ruch, każda myśl jest zaplanowana i wykonana w perfekcyjny sposób. Mirek nienawidzi nieporządku i chaosu. Zawsze dokładnie wie, czego chce. A teraz chce mnie!"

Jak to pisał Mistrz, to "sprawa smaku". Dla mnie strata czasu.

środa, 13 maja 2015

Wyznania Nata Turnera, William Styron

William Styron kojarzony jest przede wszystkim z "Wyborem Zofii", któremu doczepiono u nas łatkę antypolskości, jednak książką, którą tak naprawdę zdobył rozgłos są "Wyznania Nata Turnera" przez wielu uznane za rasistowską, chociaż jest ona mniej więcej tak rasistowska jak "Jądro ciemności" Conrada.

Owszem, kiedy czyta się, że "czarnuch jest zwierzęciem o mózgu dziecka, a jego jedyną wartością jest praca, jaką można z niego wydobyć zastraszeniem, przymilnością czy groźbą" i że "chociaż biali ludzie mogą słusznie podejrzewać Murzyna o kradzież prawie wszystkiego, co niej jest przybite gwoździami, z pewnością nie posądzą go o zabranie książki" można popaść w konsternację ale przecież ważny jest też kontekst tego rodzaju opinii wyrażanych zresztą w głównej mierze przez tytułowego bohatera - narratora.

Styron oparł swoją książkę na autentycznych wydarzeniach, buncie niewolników, który miał miejsce w Wirginii w 1831 roku oraz losie jego przywódcy Nata Turnera odchodząc przy tym bardzo daleko od sentymentalnych klimatów "Chata wuja Toma" i pokazując bez ogródek do czego może doprowadzić upodlenie człowieka.


W "Wyznaniach Nata Turnera" na wpół apokryficznej opowieści osnutej wokół relacji spisanej w trakcie jego procesu ludzkie upokorzenie i cierpienie osiąga granicę, przekroczenie której wywołuje bezrozumny odwet dotykający niewinnych. To nie jest tylko jakiś archaiczny przypadek, który wydarzył się za oceanem, ale przejaw zjawiska znaczenie szerszego, które nie ogranicza się tylko do relacji czarny - biały, choć nie wydaje mi się by akurat w tej kwestii Styron próbował wyjść poza opłotki amerykańskiego rasizmu.

Kiedy czyta się powieść Styrona to na pierwszy rzut oka chęć zemsty na białych wydaje się zrozumiała a sam Nat Turner budzi współczucie i jeśli nie sympatię, to na pewno nie potępienie, tyle że jeśli trochę bardziej się nad tym zastanowić pojawiają się wątpliwości.

Bo cóż się okazuje; chociaż trudno odmówić głównemu bohaterowi prawa do zdziwienia, kiedy pastor z bronią w ręku wybiera się w pogoń za zbiegłym niewolnikiem, bo zestawienie człowieka który głosi słowo Boże z bronią i pościgiem, za bezbronnym, dręczonym niewolnikiem jest nie do pogodzenia z chrześcijaństwem, to przecież wizja chrześcijaństwa, którą realizuje Turner w niczym nie jest lepsza - "Chrześcijaństwo! Grabież, rabunek, rzezie! Śmierć i zniszczenie! Nędza i cierpienie dla nieprzeliczonych pokoleń. Takie są osiągnięcia twojego chrześcijaństwa" - jak mówi spisujący wyznania Turnera Gray. Nawołując do powszechnego mordu białych, bez względu na to co zrobili, Turner nie jest lepszy od człowieka, którego potępia i tak jak większość białych, z którymi się spotyka jest rasistami, tak i on jest rasistą a rebours.

Interesujące jest także to, że sam nawołując do mordu i zemsty na białych okazuje niezdolność do zabicia człowieka,co zresztą należałoby mu poczytać za zaletę, lecz gdy widzi, że jego przywództwo może zostać podważone morduje dziewczynę, której wcześniej pożądał i która traktowała go jak człowieka a nie niewolnika. Morduje ją wcale nie z ideowych pobudek (jakby to mogło cokolwiek usprawiedliwić) ale z bardzo przyziemnych powodów - musi udowodnić konkurentowi do przywództwa, że jest człowiekiem czynu. Zabija, że tak powiem, nie w imię idei lecz we własnym, prywatnym interesie, z chęci utrzymania przywództwa, tylko dlatego by utrzymać się u władzy. Ale kiepskiej to próby idea i władza bo gdy powstanie się załamuje nic nie pozostaje z wizji i przekonania o misji do spełnienia - to nie jest budujący obraz gdy wyciągnięty z jakiejś jamy, bez walki, poddaje się prosząc o litość.

Zresztą także ta chęć przywództwa, poczucie misji jest bardzo dwuznaczne. Turner chce sprawować rząd dusz wyobrażając sobie, że jest w stanie porwać innych, tyle że, trzeba to wyraźnie powiedzieć, ma ich generalnie w pogardzie - "moje codzienne życie krzyżuje się z życiem tych Murzynów, których już zacząłem uważać za ludzi niższego rzędu - za hołotę, prostacką, wrzaskliwą, błazeńską, nieokrzesaną. (...), odnoszę się do nich z wyższością i dystansem, jestem pełen pogardy dla tego czarnego motłochu, który przebywa poza ściślejszym obwodem dużego domy - dla tych bezlicych i bezimiennych wyrobników". Owszem sam też doświadczył losu tych, którymi pogardzał ale w sumie jego poczucie wyższości się nie zmienia, gdy mówi o swych pobratymcach - "Na podobieństwo zwierząt porzucali przeszłość z takim samym tępym spokojem, z jakim przyjmowali teraźniejszość, a przyszłości nie byli w ogóle świadomi. Takie istoty zasługują na to, by je sprzedano, myślałem z goryczą i miotałem się między odrazą do nich a żalem, że już za późno, bym ich ocalił mocą Słowa." Oni nie są jego towarzyszami, partnerami, mają być wyznawcami i wykonawcami poleceń, łatwymi "ofiarami", ludźmi którzy "rozjątrzeni, targani nienawiścią, śmiertelnie znużeniu niewolą, związaliby swój los nawet z najgorszym upiorem czy duchem leśnym, byleby odciąć się na zawsze od świata białego człowieka". Nie widzę w tym jakoś afirmacji człowieczeństwa - a w czym pogarda Murzyna wobec innego czarnego jest lepsza niż pogarda białego?

Zresztą i to przekonanie o słuszności własnych celów, poczucie misji to nie wszystko. Szybko okazuje się, że zderza się ono z rzeczywistością gdy napotyka na obojętność czarnych, którzy nie tylko wcale nie garną się pod jego przywództwo a  wręcz stają w obronie życia swoich białych panów. Niewolnicy w obronie ciemiężcy przeciwko człowiekowi, który pragnie dać im wolność. Czyż to nie paradoks?

I to między innymi za jego sprawą powieść Styrona pozostawia czytelnika w pewnej rozterce. Nie ma co prawda wątpliwości co do tego jak ocenić rasizm i niewolnictwo, które sprowadziło człowieka do rangi żywego inwentarza, który okazał się w tym przypadku "zdolny do podstępu i zmowy, i chytrego działania" ale pojawiają się one gdy mowa już o samym powstaniu, bo jest coś niepokojąco trafnego w tym co spisał Grey (nawiasem mówiąc sposób w jego relacja została wpleciona przez Styrona mógłby być wzorem dla Jacka Dehnela) - "bez względu na ułomności murzyńskiego charakteru - a są one liczne, różnorodne i poważne - powstanie to dowiodło poza wszelką dyskusją, że zwykły murzyński niewolnik, stając wobec wyboru między przyłączeniem się do takiego fanatycznego przywódcy rebelianckiego, jak Nat Turner, a obroną swego dobrotliwego i troskliwego pana, rzuci się go bronić i będzie walczył równie dzielnie jak każdy, dając przez to chwalebne świadectwo dobroczynności ustroju tak ignorancko potępianego przez kwakrów oraz innych takich moralizatorsko nieuczciwych krytyków."

czwartek, 7 maja 2015

Matka Courage i jej dzieci. Kronika z lat wojny trzydziestoletniej, Bertold Brecht

Długi majowy weekend to była dobra okazja do nadrobienia zaległości. Zamiary były ambitne, jak zwykle ale rzeczywistość zaskrzeczała, także jak zwykle, przegląd domowej biblioteki sprawił, że sterta książek do powtórki, nie mówiąc już o tych do poznania, znowu urosła. Próba jej zmniejszenia przypomina trud Syzyfa ale co zrobić, jak powiada jeden ze znajomych sędziów "całej wódki na świecie się nie wypije - ale próbować trzeba". Ja spróbowałem odświeżyć sobie Bertolda Brechta. Miała być "Opera za trzy grosze" i "Powieść za trzy grosze" a skończyło się na "Matce Courage", która od licealnych czasów kołatała mi się gdzieś w zakamarkach pamięci. A zapamiętałem ją jako dramat o dosyć niesprecyzowanym morale.


Niby wiadomo, o co tu chodzi; markietanka czasu wojny trzydziestoletniej, mimo że traci swoje dzieci, nadal usiłuje wyżyć z wojny. Jej postawa; stoicyzm i upór chyba najlepiej wyrażone są w piosence, która klamrowo spina dramat:

"Człowieku, wstań! Już wiosna znów.
Topnieje śnieg. Kto padł, to padł.
A kto swój łeb mógł unieść zdrów,
Ten znowu się wybiera w świat".

Gdzieś wyczytałem, że tragedia Brechta jest wariantem mitu o Niobe. No nie wiem. Chociaż Anna Fierling kocha swoje dzieci, to przecież nie jest z nich specjalnie dumna, a ich śmierć niczego w niej samej nie zmienia. Zaryzykowałbym raczej twierdzenie, że "Matka Courage i jej dzieci" są obrazem wojny widzianym oczyma jej trzecio- i czwartorzędnych zwykle aktorów. Nie ma tu bohaterskich żołnierzy, braterstwa broni, ciężaru odpowiedzialności spoczywającego na barkach dowódców, patriotyzmu, walki w imię wyższych celów etc., etc., etc.

To nawet nie wojskowe tabory, nie ci, o których mówi się pogardliwie, ciury, ale najniższy szczebel drabiny wojny, spojrzenie na wojnę oczami kogoś, kogo zwykle się nie zauważa, w oficjalnych dokumentach wstydliwie przemilcza jako coś zupełnie nieznaczącego. A tu okazuje się, że to też ludzie, że żyjąc z wojny, są jednocześnie jej ofiarami, a to co można traktować jako przejaw bezduszności to mechanizm obronny, który ma zapewnić przeżycie. Bohaterami "Matki Courage" są zwykli ludzie, których jedynym marzeniem jest wieść spokojne życia a na których wojna wywiera swoje złowrogie piętno, tak jak Eilifie, ale też zachowujący, mimo doznanych krzywd, tak jak Katarzyna, wrażliwość i pragnienie miłości.

Dla postaci Brechta wojna pozbawiona jest patosu i sceptycznie podchodzą one do jej jakoby wyższych celów - "Z jednej strony jest to wojna, w której pali się, morduje i plądruje wszystko, trochę pogwałcić też czasem nie zawadzi; a różni się od wszystkich innych wojen tym, że jest wojną o wiarę, to jasne. Ale i ona też suszy gardło, to musicie przyznać". "Gdy się tak słucha, co możni tego świata gadają, wydawałoby się, że prowadzą wojnę jeno z bojaźni bożej i tylko w obronie tego co piękne i szlachetne. Ale jak im się lepiej przyjrzeć, widać, że nie są tacy głupi, że wojują dla zysku. Gdyby było inaczej, to by tacy mali ludzie jak ja nie chcieli mieć z tym nic wspólnego". Oni tylko chcą przeżyć i żyć, nie czują się jakoś uszlachetnieni w walce o wiarę. To wszystko to tylko ideologia, teoria, pretekst dorobiony przez tych, którzy żądzą i podejmują decyzje dla niech zupełnie bez znaczenia.

Ale nie wykluczone, że zbyt optymistycznie zapatruję się na tytułową "matkę odwagę". Może rzeczywiście należy postrzegać ją jako kogoś kto chciałby żyć z wojny, trzymając się od niej możliwie z daleka. Dla niej to jedyna w swoim rodzaju okazja do zrobienia interesu i zapewnienia sobie względnego dostatku - "Nie obrzydzicie mi wojny. Jak to mówią, wojna niszczy słabych, ale tacy giną przecież i w czasie pokoju. Jedno pewne: wojna swoich tuczy." Ale w sumie jaką ma alternatywę samotna matka z trojgiem dzieci, w dodatku z każdym z innego ojca?

Ta wojna to dla niej nadzieja. Jasne, że chętnie skorzystałaby z innej szansy na odmianę losu, taką jak choćby prowadzenie gospody, ale nie za cenę porzucenia kalekiej córki, nie zniża się też do frymarczenia własnym ciałem. Nie jest więc tak, że nic oprócz pieniędzy dla niej się nie liczy. Chce swoje życie przeżyć możliwie przyzwoicie, na ile tylko się da, w spokoju i nie wyrządzając nikomu krzywdy, nie burząc innym ich życia - "Jesteśmy porządnymi ludźmi, trzymamy się razem, nie kradniemy, nie mordujemy, nie podpalamy! I przez to właśnie, można powiedzieć, staczamy się coraz niżej, (...) a gdybyśmy byli inni - złodzieje i mordercy - to może bylibyśmy syci! Bo cnoty nie opłacają się, tylko niecnota, taki jest ten świat, a mógłby takim nie być!".

Nie wiem, czy ten pesymistyczny obraz świata, w którym człowiek pozbawiony jest ideałów a cały jego wysiłek sprowadza się do troski o przetrwanie, wygrywa u Brechta. Z jednej strony tak - Anna Fierling traci przecież ostatnie ze swoich dzieci, z drugiej jednak strony, przecież matka Courage trwa, wydaje się niezniszczalna ze swoim wozem, nieważne komu i co ale ważne by sprzedawać i zarabiać -  "czasem już widzę siebie, jak jadę przez piekło z moją budą i sprzedaję smołę, albo przez niebo i wydaję posiłki zbłąkanym duszom" ale czy znowu to aż taka optymistyczna wizja?