piątek, 30 listopada 2018

Tajny agent, Joseph Conrad

Cóż za nieconradowska powieść Conrada! Tematyka pisarstwa Conrada utożsamiana jest z problematyką wierności samemu sobie i etosu pracy, tymczasem „Tajny agent” tylko w niewielkim stopniu, jeśli w ogóle zahacza o te sprawy. Reszta dotyczy, jak sam pisze "pospolitej ohydy". Dzisiaj poziom absmaku jest mniejszy. Czasy i ludzie są bardziej cyniczni, a stara prawda, że "nie należy oglądać jak się robi kiełbasę i politykę" do nikogo już nie przemawia. Za sprawą wszechobecnych mediów możemy oglądać codziennie to co dzieje się w "masarni". 


Ale "Tajnego agenta" niekoniecznie trzeba traktować tylko jako polityczną powieść z myszką, choć bez dwóch zdań jako powieść polityczna często jest odbierana i za sprawą takiego odbioru należała w okresie minionej epoki do literatury „źle obecnej” (ale co trzeba uczciwie przyznać, że bywała wówczas także drukowana). 

Wiadomo, że zapewnienie Conrada na temat jego twórczości trzeba traktować z dystansem, zwłaszcza te które odwołują się do jego osobistych doświadczeń przelanych na papier. Według jego zapewnień także "Tajny agent" ma w nich swoje źródło, a wziął się z dyskusji z przyjacielem dotyczącej anarchizmu i zamachu terrorystycznego na obserwatorium astronomiczne w Greenwich. Poglądy Conrada są jasne, mówi o "przestępczej daremności anarchizmu, jego doktryny, działań i mentalności, jak również pożałowania godnej, na poły obłąkanej pozy bezczelnego oszusta, żerującego na bolesnych nieszczęściach i uczuciowej łatwowierności człowieka, (...)." 

I gdy czyta się powieść, nie ma co do tego wątpliwości, rzecz w tym, że w gruncie rzeczy to nie powieść o anarchizmie czy tytułowym bohaterze lecz jego żonie. Gdy zda się sobie z tego sprawę, dopiero widać jak kuriozalnie pobrzmiewają zarzuty seksizmu stawiane Conradowi. Feministki zapewne oburzą się, bo jakże to, przecież Winnie Verloc zbiera cięgi od życia. To nie ona jest tu demiurgiem. Ale przecież Conrad stworzył kobietę dokonującą wyborów, wyborów dramatycznych, ale zależnych wyłącznie od jej woli. To ona instrumentalnie traktuje małżeństwo nie jako zwieńczenie miłości lecz jako instytucję mającą zapewnić względne bezpieczeństwo jej upośledzonemu bratu. Trudno odmówić temu poświęceniu szlachetności ale Adolf Verloc pewnie byłby zdziwiony, podobnie jak każdy mąż, gdyby dowiedział się, że żona wyszła za niego za mąż, nie dla niego samego ale z pobudek, o których nie wspomniała przed ślubem ani słowem i o których nie miał pojęcia. 

Fakt, wydaje się, że pani Verloc nie oczekuje tak wiele za cenę rezygnacji z miłości - chce spokojnego, stabilnego i bezpiecznego życia. Jest jej obojętne, co robi mąż - nie docieka, nie wnika "pod powierzchnię zjawisk". Tak została wychowana i z tym jej w gruncie rzeczy dobrze (chyba). Rzecz w tym, że druga strona nic o tym "układzie" nie wie. Przyjmuje wszystko jako coś naturalnego, bez świadomości, że jego stosunki małżeńskie nie są tak oczywiste jak mu się wydaje.

Zawód jaki sprawił, katastrofa do której się przyczynił sprawia, że "układ" przestaje obowiązywać. Pan Verloc nie jest już potrzebny, nie spełnił swojej roli, choć nie wiedział, że taka mu została przypisana. W swojej naiwności sądził, że Winnie wyszła za niego za mąż dla niego samego, o sancta simplicitas! O męska naiwności! Widać, że nie czytał "Myszeidos" bo wiedziałby, że "my rządzim światem a nami kobiety".

Pani Verloc źle skalkulowała, dokonała złego wyboru a jej nadziej zawiodły. Poczucie bezpieczeństwa okazało się złudne. Karę za jej zły wybór i jego konsekwencje, owszem wymierzyła sobie sama, wcześniej jednak poniósł ją pan Verloc. Okazało się, że w kobiecie, którą mało kto by o to podejrzewał tkwią pokłady emocji, których nie potrafiła okiełznać, a które w ogóle nie pasowały do postawy, którą przybrała na użytek innych.

Co tu dużo mówić, świetna książka ale tylko dla tych, którzy lubią dobrą literaturę! 

piątek, 23 listopada 2018

Ucho igielne, Wiesław Myśliwski

Rzuciłem się na "Ucho igielne" Wiesława Myśliwskiego niczym cham na pasztetową albo gimbaza na powieść Twardocha ale już od pierwszych stron lekturze towarzyszyły tak zwane mieszane uczucia, mniej więcej takie jakie towarzyszą zięciowi widzącemu jak teściowa spada w przepaść w jego nowym samochodzie. Niby jest to Myśliwski taki, jakiego znamy ale trudno oprzeć się wrażeniu, że coś tu jednak zgrzyta, zwłaszcza jeśli się zna jego cztery poprzednie powieści. Może gdyby było to moje pierwsze zetknięcie z pentologią o przemijaniu wrażenie byłoby inne, a tak czytałem "Ucho igielne" z narastającym przeświadczeniem, że właściwie nie ma w nim niczego nowego (jakby w ogóle mogło być coś nowego w upływającym czasie).


To co bardzo nieprzyjemnie mi zazgrzytało, to mądrości na miarę Paulo Coelho w rodzaju "każde życie jest powtarzaniem życia po kimś", "Słowa cierpią, gdy są nadaremne", "Życie to błądzenie za sobą bez nadziei, że się kiedykolwiek siebie odnajdzie""Każdy jest przecież niekończącym się dziedziczeniem" czy "Nie jesteśmy już ci sami co w młodości. - Jeśli się kocha, zawsze jest się tym samym". Nie wątpię, że taka poetyka ma swoich admiratorów ale mnie jakoś to nie kręci. Za to tym co wydało mi się w powieści Myśliwskiego najciekawsze, to gra z czytelnikiem, któremu Autor zdradza poprzez narratora swój stosunek do dzieła.

Jest ono tak jak "wykład, który miał za chwilę wygłosić, a który, jak sądził, był starannie przygotowany, rozlatywał mu się, że już nie wiedział, co ma być początkiem, co środkiem, a co końcem. Miał na wszelki wypadek przygotowanych kilka anegdot rozweselających, gdyby dostrzegł znużenie na twarzach słuchaczy, lecz zwątpił, czy kogokolwiek by rozweseliły", bo rzeczywiście, gdy czyta się "Ucho igielne" ma się wrażenie niedopowiedzenia, przeplatania się motywów, których początku i końca trudno się doszukać. Znalazła się nawet anegdota (raczej zaskakująca niż rozweselająca i która chyba jest nawiązaniem do "Klucznika" a może i do "Pałacu") i czytelnik pozostaje z lekka skonsternowany nie bardzo wiedząc jaki (i czy w ogóle) jest finał tej historii.

O tym, że Mistrz zabawia się z nim, czytelnik jest zresztą przez niego powiadamiany. Wie przecież o tym, że "granice między rolami [bohaterów powieści] (...) płynne", że nic tu nie jest tak do końca pewne, że "każda rzecz ma dwie strony, każda myśl i każde słowo" (to też chyba ukłon w stronę Coelho). No i jeszcze ta sprawa autobiograficzności książki, która wydaje się oczywista a fakty biograficzne "twarde" ale którą Myśliwski bez pardonu komplikuje oświadczając, że "prawdy nie powinno się podawać na tacy. Trzeba ją zawsze doprawić. Żeby tak rzec, trochę soli, trochę pieprzu. Prawda musi smakować. Z prawdą jest jak ze złotem, ile musi przejść zabiegów, nim stanie się biżuterią. I zależy, kto tę biżuterię wykonuje. Mistrz czy patałach". I tak dla jasności nie ma wątpliwości, że w przypadku "Ucha igielnego" mamy do czynienia z wykonaniem Mistrza, nawet wówczas gdy przy bliższym oglądzie gdzieniegdzie wychodzą na jaw niewielkie skazy.

Nie przesłaniają one podstawowego atutu powieści, widocznego także w poprzednich książkach Myśliwskiego - a mianowicie stworzenia bardzo sugestywnej atmosfery tęsknoty (?) za minionym, utraconym światem, której poddaje się czytelnik jeśli tylko ma za sobą jako taki bagaż doświadczeń życiowych. Bo "Ucho igielne" nie jest powieścią dla każdego, trudno wczuć się w rolę postaci, która ma już za sobą półmetek życia, komuś z pokolenia iphone'a ale ci którzy wiedzą już co nieco o życiu z pewnością mają szansę na odnalezienie powinowactwa z głównym bohaterem.

Tak jak on wiemy, że "w dzieciństwie gdy się coś wryje w pamięć, nigdy już tej pamięci nie opuści", mamy świadomość tego, że "bliskie miejsca to kula u nogi" i z upływem kolejnych lat ta świadomość staje się coraz silniejsza. Gdy osiągnie się półmetek życia coraz częściej oglądamy się wstecz bo entuzjazm młodości i nadzieja nowych perspektyw pozostała już za nami. "Ucho igielne" jest jak gdyby kursem MBA dla słuchaczy, którzy mają doświadczenie w businessie - w sumie nie dowiadują się niczego, czego by wcześniej nie wiedzieli ale z pewnym zaskoczeniem konstatują, że ich doświadczenia, na które nie zwracali uwagi mają o większe znaczenie niż im się wydawało. Odnajdują wspólnotę doświadczeń, zwłaszcza czytelnicy płci męskiej, bo któż chociaż raz nie przeżył szkolnej nieszczęśliwej (a może i szczęśliwej) miłości. A wspólne doświadczenia, te same kody kulturowe budują poczucie wspólnoty losu.

Mistrz zdaje sobie sprawę z tego, że jego książka nie jest książką dla wszystkich. Dla wielu pogląd, że "są tylko dwie perspektywy życia: młodość i starość. Kiedy człowiek jest młody, nie wierzy że będzie stary, a gdy jest stary, nie wierzy, że był młody" może wydawać się śmieszy. Ale do czasu. Kiedyś zrozumieją, że "młodość starzeje się równie szybko jak moda" i druga z perspektyw życia to tylko kwestia lat (oczywiście jeśli tylko nie jest się miłośnikiem "Ex na plaży" czy "Warsaw shore" bo to przypadki raczej beznadziejne), wszak "(...) młodość to jest wiara, że się zawsze młodym będzie. Ale to przemijająca wiara." Z czasem, z tej drugiej, przyznaję mało kuszącej perspektywy, zdajemy sobie sprawę jak, może nie tyle głupim, co zdradzającym ignorancję, bezmyślność (brak mi lepszego słowa) jest pytanie "po co nam to wszystko wiedzieć, co tam kiedyś było" i że jeśli nawet "warunkiem wolności jest pozbycie się pamięci" jak pusta i jałowa z czasem okazuje się ta wolność.

W gruncie rzeczy czytelnik wiedział to też i przed lekturą "Ucha igielnego" ale zawsze to przecież inaczej jeśli potwierdzenie własnych przemyśleń znajdujemy u kogoś drugiego.

niedziela, 4 listopada 2018

Joseph Conrad i narodziny globalnego świata, Maya Jasanoff

Stało się. Trzeba to zapisać kredą w kominie - na Festiwalu Conrada jednym z jego punktów była dyskusja tocząca się wokół książki poświęconej Conradowi - no, wreszcie coś się zadziało "w temacie" Conrada. Nie zaraz, żeby książka Mayi Jasanoff była kamienieniem milowym w poznawaniu pisarza i jego twórczości. Owszem, zaproponowała, jak głosi tytuł, osadzenie jej w kontekście globalizmu ale jest to mniej więcej tak samo intelektualnie nośne jak słynne spojrzenie Boya-Żeleńskiego na "Zemstę" poprzez pryzmat sytuacji robotników, którym nie zapłacono za pracę przy budowie muru. 


Robiono z Conrada seksistę, robiono rasistę, to i łatka protoglobalisty, że się tak wyrażę, pewnie mu nie zaszkodzi. Każdy kto czytał jago książki, wie że traktują one nie o narodzinach globalnego świata ale o tak archaicznych dzisiaj wartościach jak honor, wierność samemu sobie i poczucie obowiązku. Jednak w trakcie lektury to tytułowe osadzenie Conrada w narodzinach globalnego świata okazuje się trochę na wyrost, a książka Mayi Jasanoff jest po prostu zgrabnie napisaną biografią pisarza w wydaniu popularnym, przykrojonym pod strychulec politycznej poprawności. I tyle.

Jeśli ktoś czytał "Ducha króla Leopolda" Adama Hochschilda i którąś z nowszych biografii Conrada, nie mówiąc już o "Życiu Josepha Conrada-Korzeniowskiego" Zdzisława Najdera to w gruncie rzeczy, poza odnalezieniem "narodzin globalnego świata" w twórczości Conrada, niczego nowego tu nie znajdzie. Może to i jest najlepsza książka 2017 roku New York Timesa ale z pewnością nie jest to najlepsza biografia Conrada.

Książka jak klamrą, jest spięta wrażeniami Autorki z morskiej podróży do Kongo, która miała..., no właśnie, nie bardzo wiadomo co miała na celu - poczucie się jak Conrad, znalezienie jego śladów? Litości, to nie schyłek XIX ale początek XXI wieku. Te dwa okresy dzieli przepaść, także technologiczna, o której pisze zresztą sama Maya Jasanoff w odniesieniu do wypierania żaglowców przez parowce już za życia Conrada. Cóż można znaleźć w rejsie po Kongo z atmosfery rejsu sprzed 130 lat? Nawet nie będę próbował odpowiadać bo to pytanie retoryczne dla każdego, kto ma choćby minimalny zasób wiadomości o współczesnym świecie. No, ale to w końcu sprawa Mayi Jasanoff na co wydaje pieniądze i jak spędza czas.

Gorzej, że zajmuje czas czytelników dokładnie streszczając, niektóre z utworów Conrada, w stylu, jakiego nie powstydziliby się autorzy bryków. Nie bardzo wiem, jaki jest cel tego zabiegu, oprócz przyziemnego "nabijania" wierszówki, oczywiście. Nie wprowadza to niczego nowego ani do poznania życia pisarza ani do rozumienia jego twórczości. I tu dochodzimy do sedna, jak już wspomniałem Jasanoff powtarza banialuki - przy okazji omawiania "Jądra ciemności" - o rasizmie i seksizmie Conrada. Jej argumenty są tak - powiedzmy bardzo eufemistycznie - nieprzekonujące, że aż ręce opadają. Otóż przejawem rasizmu ma być to, że w opowiadaniu Conrad wspomina o wyszczerzonym, spiłowanych zębach Murzynów. A przecież niektóre plemiona rzeczywiście piłowały zęby, a ich członkom zapewne nie raz zdarzyło się wykrzywić twarz w grymasie. Od Mayi Jasanoff dowiedzieliśmy się właśnie, że wzmianki o tym są przejawem rasizmu. Najlepiej więc by chyba było, by Conrad nie wspominał o spiłowanych zębach.

Jeszcze lepiej jest z seksizmem - ci, którzy czytali "Jądro ciemności" być może pamiętają, że Marlow chcąc oszczędzić bólu narzeczonej Kurtza, nie mówi jej prawdy na temat śmierci narzeczonego i twierdzi, że ostatnim słowem zmarłego było jej imię. A to już, zdaniem Jasanoff, seksizm. Rzucenie w twarz zakochanej kobiecie brutalnej prawdy o człowieku, którego kochała, a który zginął i zostawienie jej samej z kolejną raną oto postawa "równouprawnieniowa". No, ale taki mamy teraz trend, wygląda na to, że można zostać seksistą przepuszczając w drzwiach kobietę.

Wreszcie przyszedł czas na tytułowe "narodziny globalnego świata". Otóż w książce Mayi Jasanoff pojawiają się one przy okazji "Nostroma", jej argumentację można sprowadzić, w dużym uproszczeniu, do tego, że w czasie powstawania powieści Stany Zjednoczone wykazywały duże zainteresowanie Kanałem Panamskim a odzwierciedlenie tego znajduje się także u Conrada, jako że Amerykanie pomagają secesjonistom z Sulaco. Rzecz w tym, że tego rodzaju "narodzin globalnego świata" można doszukiwać się na dużo wcześniej przed Conradem by przypomnieć choćby amerykańską wojnę o niepodległość 1775-83, ustalenie porządku w Europie w Wiedniu 1815 r., czy wojnę krymską 1853-56. Każde z tych wydarzeń było przecież wydarzeniem "multinarodowym", w które zaangażowane były państwa leżące daleko od pola konfliktu, w który się włączały choć wcale ich bezpośrednio nie dotyczył. Równie dobrze można by powiedzieć, że "W pustyni i w puszczy" dotyczy "narodzin globalnego świata" bo przecież ociera się o budowę Kanału Sueskiego będącego dla Brytyjczyków tym samym co Kanał Panamski dla Amerykanów.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że Maya Jasanoff dostosowuje wymowę powieści do z góry przyjętej tezy. Nie kwestionuję istnienia w "Nostromo" elementów, na których skupia się Autorka "Josepha Conrada...", ale przecież nie bez kozery Conrad zatytułował powieść przezwiskiem głównego bohatera. Wiadomo, że każdy ma prawo do własnej interpretacji ale wydaje się, że są jakieś granice, w tym przypadku postawione przez samego Conrada, których nie powinno się ignorować.