niedziela, 22 kwietnia 2018

Murzyn z załogi "Narcyza", Joseph Conrad

Wiadomo, że książki książki Conrada nie są jednowymiarowe i oprócz dosłownej warstwy jest w nich drugie dno i "Murzyn z załogi "Narcyza"" nie jest tu wyjątkiem. Wróciłem do niego po latach i nie dziwię się, że dzisiaj popada w zapomnienie, w niczym bowiem nie przypomina lekkostrawnych bestsellerów z cyklu "co tydzień nowy hit książkowy" czytanych z zapartym tchem. Twórczość Conrada ma to do siebie, że, łagodnie mówiąc, nie trzyma w napięciu i zapewne spora część czytelników podpisałaby się pod opinią inżyniera Mamonia "proszę pana, to jest tak: nuda... Nic się nie dzieje, proszę pana. Nic. Tak, proszę pana... Dialogi niedobre... Bardzo niedobre dialogi są. W ogóle brak akcji jest. Nic się nie dzieje" odnosząc je do "Murzyna z załogi "Narcyza"", bo nawet gdy się coś w nim dzieje, to jakoś tak jakby nic się nie działo.


I mówiąc szczerze niespecjalnie byłbym tym zdziwiony, bo kto dzisiaj ma czas wgłębiać się jakieś stuletnie ramotki, żeby zrozumieć o co w tym chodzi. Może "Murzyn z załogi "Narcyza"" i jest arcydziełem ale gdzie mu tam do kolejnego tomu sagi i Lipowie Katarzyny Puzyńskiej czy czego tam jeszcze, co aktualnie króluje na blogaskach.

W sumie, niby wszystko jest w "Murzynie..." jest jasne; rejs powrotny do domu, przeciwności losu, śmierć jednego z członków załogi, szczęśliwy powrót pozostałych a w tym wszystkim tkwi marynarski etos. A jednak czuje się, że to nie o morską przygodę a na pewni nie tylko. Czerwona lampka zapala się już przy wstępie - "Do moich czytelników w Ameryce", który sprawia wrażenie jakby Conrad pisał o rzeczach, których był świadkiem. Tymczasem nic z tego, owszem Conrad służył na "Narcyzie" ale historia, którą przedstawia nie została, oględnie mówiąc, opisana z kronikarską dokładnością. W "Murzynie..." co najwyżej jest to swobodnie przetworzona historia, która wydarzyła się naprawdę, którą Conrad znał wyłącznie ze słyszenia.

Dwa są kluczowe momenty dla zrozumienia "Murzyna z załogi "Narcyza"", pierwszy to scena, w której stary wilk morski czyta ówczesny bestseller (i w której Conrad przy okazji "przejechał się" po autorze "Ostatnich dni Pompei") i drugi, to perora, w której ląd (niektórzy twierdzą, że chodzi tylko o Anglię) zostaje porównany do statku.

W pierwszym, prosty człowiek morza wydany jest na pastwę uczuć, z którymi w życiu nad którymi w swoim codziennym życiu w ogóle się nie zastanawia i które budzą w nim poczucie winy i niższości - "Jakież myśli budzą jego wygładzone i tak dziwnie nieszczere zdania w prostych umysłach dużych dzieci, co zaludniają owe mroczne, wędrowne zakątki ziemi? Jakie znaczenie mogą ich surowe, niedoświadczone dusze znajdować w wytwornym werbalizmie kart jego książki? Jaką podnietę - jakie zapomnienie - jakieś ukojenie? Tajemnica! Czyżby to była fascynacja rzeczy niezrozumiałych? Urok niemożliwości? Czy te osoby żyjące poza nawiasem życia wzruszają się tymi opowieściami jako niepojętym objawieniem błyskotliwego świata, który istnieje poza granicami hańby i plugawości, brudu i głodu, nędzy i rozpusty, co zewsząd zbiegają na brzeg nieskalanego oceanu i są jedyną rzeczą, jaką ci dożywotni więźniowie morza wiedzą o życiu i dostrzegają na dookolnym lądzie? Tajemnica!".

W drugim - "ciemny ląd leżał samotnie wpośród wód niby potężny okręt wygwieżdżony czujnymi światłami - okręt niosący brzemię milionów istnień, ładowny śmieciem i klejnotami, stalą i złotem. Piętrzył się ogromny i silny, strzegący bezcennych tradycji i niewymownych cierpień, mieszczący w sobie pełne chwały wspomnienia i nikczemną niepamięć, haniebną cnotliwość i wspaniałe występki. Wielki to okręt!".

Wygląda więc na to, że dla Conrada każdy człowiek na swój sposób jest marynarzem, a prozaiczne i twarde cechy tego zawodu stoją ponad współczuciem. Solidna praca i poczucie obowiązku, tak pospolite wygrywają z czymś, co wydawałoby się, zbudowane jest z lepszego kruszcu, a co okazało się "mocną, skuteczną i szacowną więzią sentymentalnego kłamstwa", którą wyzwolił tytułowy bohater "Murzyna z załogi "Narcyza""

niedziela, 15 kwietnia 2018

Pozytonowy detektyw, Isaac Asimov

"Pozytonowego detektywa" Isaaca Asimova traktuje się jak kryminał, którego akcja toczy się w anturażu science fiction. Nic w tym dziwnego, bo to pierwsze co się nasuwa w trakcie lektury i tym samym sprowadza tę powieść do rangi literatury rozrywkowej, jak wszystkie zresztą książki tego gatunku. A że na dodatek jest jeszcze świetnie napisana, z wartką i niebanalną akcją więc nie wychodzi się poza tą formułę bo czego chcieć więcej? Ale "Pozytonowy detektyw" to jednak coś więcej niż klituś bajduś dla starych koni, którzy ciągle nie wyrośli ze sentymentu do lektury z lat licealnych. 


Owszem, wizja przyszłości Ziemi i ludzkości, w której "w imię (...) wydajności i oszczędności ludność Ziemi wyrzekła się wielu dawnych przyzwyczajeń: przestrzeni, życia prywatnego a poniekąd i wolnej woli" w "Pozytonowym detektywie" jest ciekawa ale to przecież tylko takie bla, bla, bla, ani lepsze, ani gorsze od wielu innych powieści traktujących o przyszłości gatunku ludzkiego. To co w powieści Asimova jest naprawdę interesujące, to zagadnienia społeczne będące obecnie bardzo trendy, chodzi mianowicie o stosunek do Innego oraz feminizm (a raczej antyfeminizm). Ten pierwszy rozgrywany jest na dwóch polach; stosunku do ludzi zamieszkujących na innych planetach w powieści nazywanych Przestrzeńcami i stosunku do... robotów.

Tak, tak to nie pomyłka. Niechęć do obcych jest jasno deklarowana "mamy poczucie niższości wobec Przestrzeńców, chcemy wynagrodzić to sobie poczuciem wyższości wobec kogoś innego i wścieka nas, że nie czujemy się wyżsi od robotów", ale to nie tylko kompleksy lecz także wprost zdiagnozowany strach, który "przed nieznanym jest zawsze ogromny". Oczywiście dzisiaj jojczenie na temat "my - Inny" to politycznie poprawny samograj ale blisko 70 lat temu to było coś, w dodatku nadanie statusu Innego robotowi zakrawało na kuriozum i nawet dzisiaj wydaje się to pomysłem bardzo ekscentrycznym. Kiedy się zważy na jego absurdalność, można pomyśleć, że Asimov "pogrywa" sobie z czytelnikiem bo jak może komuś przyjść do głowy myśl by postawić robota i człowieka na tym samym poziomie. Maszynę, choćby nawet najdoskonalszą i istotę ludzką. Tego się przecież nie da obronić - ale po lekturze "Pozytonowego detektywa" można mieć już pewne wątpliwości.

Co zrobił Asimov? Otóż rozpatruje relację maszyna - człowiek, nie w odniesieniu do tego co dla nas oczywiste i co przekreśla z góry znak równości, a więc życia i pierwiastka duchowego lecz inteligencji. Gdy powiada, że "różnica między człowiekiem a robotem (...) nie jest może tak ważna jak między inteligencją a jej brakiem" i czytelnik zaakceptuje tę tezę, to widzi się, że to już całkiem inna para kaloszy. Trzeba naprawdę uważać by nie zacząć grać w grę, którą zaproponował Asimov i której poddał się jego główny bohater Elijah Baley, z wszystkimi jej minusami. Z tego nie będzie nic dobrego, owszem na pierwszy rzut oka wygląda to nieszkodliwie, owszem widać doraźne korzyści ale w warstwie imponderabiliów już niekoniecznie, bo co maszyna, nawet najdoskonalsza może mieć w tej sferze do zaproponowania człowiekowi? Chyba nie slogan, "dla dobra ludzkości trzeba się godzić z krzywdą jednostki", który w realnym świecie kosztował życie milionów, a który jest kwintesencją działań tytułowego bohatera.

Drugi ciekawy wątek socjologiczny, który jest aktualnie modny a został poruszony przez Asimova, to pozycja kobiet w świecie przyszłości. Asimov, mam wrażenie, traktuje tę kwestię z dużym przymrużeniem oka, co udziela się także czytelnikowi, przenosząc do powieści obserwacje z lat pięćdziesiątych XX wieku, a które okazują się ponad czasowe, tak jak pogaduszki pań w damskiej toalecie będącej w powieści forum wymiany plotek, czy odkrycie, że "kobieca torebka (...) to jedyna rzecz, jaka od czasów średniowiecza opiera się wszelkim technicznym udoskonaleniom" czy męską konstatację wyjaśniającą naturę pań - wiadomo "Kobiety to kobiety" zrozumiałą tylko dla mężczyzn i nie będącą dla nich przykładem logicznego błędu! 

sobota, 7 kwietnia 2018

Góra urodziła mysz czyli Jerzy Haszczyński o "Królu" Szczepana Twardocha

Niewiele dzieje się w polskiej literaturze współczesnej, ośmielam się przypuszczać, że najciekawsze co w ostatnich latach się wydarzyło, to pokazanie od kuchni specyficznej metody promocji pisarza Ignacego Karpowicza przez krytyczkę Kingę Dunin i jeremiada Kai Malanowskiej nad finansowym fiaskiem jej książki (ktoś kojarzy to niedocenione dzieło pisarki?), aż do wczoraj, kiedy to Jerzy Haszczyński ośmielił się napisać, że powieść "Król" Szczepana Twardocha, oględnie mówiąc, nie grzeszy oryginalnością.


Ale to, że oryginalność nie jest mocnym punktem pisarstwa Twardocha to akurat żadne odkrycie.  To co mnie zaskoczyło, to to, że "Król" uznawany jest za jedną z najważniejszych książek ostatnich lat w Polsce. Realy? Oczywiście jest wolność sądów i nie zdziwiłbym się, gdyby była to opinia licealistów uczących się w trybie zaocznym i którzy na dodatek niespecjalną wagę przywiązywali do lekcji języka polskiego ale żeby zaraz ich opinia do tego stopnia miała siłę przebicia? Równie dobrze można twierdzić, iż Zenon Martyniuk jest najwybitniejszym kompozytorem ostatnich lat w Polsce.

Tekst Jerzego Haszczyńskiego, wbrew temu, co można było wyczytać w internetowych publikacjach, nie zarzuca Szczepanowi Twardochowi popełnienia plagiatu, odebrałem to bardziej jako wytknięcie powielenia pomysłów i przeniesienie ich na nasz grunt. Ale tak jak pisałem u Szczepana Twardocha to nic nowego, jego dwie powieści opierały się przecież na tym samym, więc skoro wcisnął czytelnikowi odgrzewane kotlety już wcześniej, to dlaczego nie miałby zrobić tego po raz kolejny, z czegoś przecież trzeba żyć. 

Szczepan Twardoch odpowiedział krytykowi, a jego odpowiedź sprowadza się mniej więcej do tego, że w powieści wykorzystuje motywy, które inni pisarze już wcześniej z powodzeniem wykorzystywali. Muszę przyznać, że zaskoczył mnie tym. Pewnie nie każdy pisarz potrafi tak szczerze i prawdziwie powiedzieć o swojej książce, no, może nie wprost, że w gruncie rzeczy jest zlepkiem, owszem zgrabnie skomponowanym, cudzych pomysłów przetworzonych na użytek polskiego czytelnika.

A już zupełnie ujął mnie Szczepan Twardoch odwołując się do... "Iliady" Homera, gdy chodzi o brutalne sceny w jego książce. No, no... gratuluję samooceny, żeby jeszcze napisał, że "inspirował" się Kosińskim czy Littellem, bo seks i brutalność w ich powieściach dobrze się sprzedawały, to bym zrozumiał ale żeby zaraz Homer?! Trzeba być nie lada bufonem, żeby swoją książkę, która może i robi wrażenie na licealistach, ale o której zrobiło się cicho (aż do teraz) jak tylko skończyła się kampania marketingowa, stawiać w jednym szeregu z dziełem tej rangi co "Iliada".

W ogóle, mówiąc szczerze, to dziwne, że Jerzy Haszczyński robi takie wielkie halo wokół "wtórności" "Króla", przecież to nic nowego ani na naszym rodzimym literackim podwórku (warto porównać choćby "Pętlę" Hłaski i "Pod wulkanem" Lowry'ego, a jakiś czas temu "pisarka" Pakosińska "zapomniała" wziąć w cudzysłów cytaty z innych autorów), ani światowym i to tym z najwyższej półki. W każdym razie Szczepan Twardoch nie powinien się przejmować a wręcz przeciwnie, powinien być zadowolony, przecież chyba zna starą zasadę marketingu "obojętnie, dobrze czy źle, byleby po nazwisku".