poniedziałek, 30 marca 2015

Diuna, Frank Herbert

Zaryzykuję przypuszczenie, że dla pań "Dune" kojarzy się przede wszystkim perfumami Christiana Diora, tymczasem dla panów to przede wszystkim nazwa powieści Franka Herberta, ale to pewnie dlatego, że jak to ktoś powiedział, science-fiction to literatura dla licealistów a faceci, jak wiadomo, nigdy do końca nie dorastają. Z jak dużym przymrużeniem oka nie podchodzić by do tego, to muszę przyznać, że "Diunę" poznałem właśnie w liceum i długi czas była to jedna z moich ulubionych lektur. Podejrzewam, że nie tylko moja.


To przecież takie miłe, kiedy odnajdując liczne, i nie ma co ukrywać przejrzyste odniesienia do różnorodnych elementów kultury, nastolatek może poczuć się dowartościowany a czegóż to w "Diunie" nie można znaleźć, jest tam bowiem: ukraińska sicz, starogreccy Atrydzi, średniowieczna kultura rycerska nie mówiąc już o odwołaniu do Bizancjum, cywilizacji arabskiej, motywu mesjasza wywodzącego się z judaizmu i chrześcijaństwa, kontrolujące losy świata niby masoneria siostry Bene Gesserit z ich eugeniką itd. itd. Nie da się ukryć, Herbert nie grzeszy oryginalnością, ale też atuty jego powieści wcale nie polegają na odkrywczej myśli i ten jego synkretyzm ma nawet swój urok.

Mimo, że akcja książki Herberta rozgrywa się w odległej przyszłości, za ponad osiem tysięcy lat, gdy podróże międzygalaktyczne będą już czymś powszednim, to jej bohaterowie są zaskakująco archaiczni. Nie dość, że ciągle jeszcze walczą wręcz, to tak naprawdę nie bardzo różnią się od nas. Żądza władzy i bogactwa, miłość, duma, rozpacz i zemsta zachowały się zaskakująco dobrze, świat się zmienił ale natura ludzka pozostała taka sama i kształtowana jest przez warunki, w jakich ludzie żyją. Wystarczy porównać prostolinijną i prymitywną społeczność Fremenów i "plany w środku planów wewnątrz planów w planach" tych, którym się wydawało, że nad nimi panują.

Zaletą "Diuny" jest przede wszystkim sprawnie poprowadzona, wartka akcja, której nie przeszkadza nawet stary, oklepany schemat: najpierw kryzys i klęska, potem mozolne stawanie na nogi, wreszcie zwycięstwo i happy end, która w zestawieniu z fabułą sprawia, że powieść jest bajką dla "starych koni", którą czyta się z przyjemnością.

Tych, którzy "z definicji" scince-fiction nie znoszą, z pewnością Herbert ani nie olśni ani tym bardziej do gatunku nie przekona, ale tych, którzy z niego nie wyrośli jeszcze bardziej upewni, że nie ma nic lepszego. 

sobota, 28 marca 2015

Babcia na jabłoni, Mira Lobe

"Wszystkie dzieci na całej ulicy miały babcię. Niektóre nawet dwie. Tylko Andi nie miał babci - i bardzo się z tego powodu martwił." Miałem wielkie szczęście w życiu. Nie miałem powodu do zmartwień tak jak Andi, główny bohater książki Miry Lobe - miałem prawdziwą Babcię. Nie taką nowoczesną ale taką staroświecką, która zawsze miała dla mnie czas. I pewnie dlatego rozumiałem to, czego nie mogli zrozumieć najbliżsi Andiego, to jak ważna była dla niego babcia.


Usłyszałem o tej książce jeszcze w podstawówce od swojej szkolnej koleżanki i nie chciałem by moje dziecko też na nią tyle czekało, a może i nie w ogóle nie poznało. Babcie są przecież takie ważne. Tak ważne, że główny bohater "Babci na jabłoni" tworzy ją samemu i lgnie do babci "przyszywanej". Owszem wyrasta się z tego (choć chyba nie do końca), starszy brat przecież z niego się naśmiewa ale mama rozumie, mimo stoi twardo na ziemi i wie, że minionego czasu nic już nie wróci. Jednak zanim dorośnie, coś przecież dzieje się z tą jego tęsknotą do postaci, której nie zna.

Ale to książka nie tylko o uczuciowych potrzebach i marzeniach małego chłopca, który nie słyszał jeszcze o komórkach, tabletach i komputerach. Jego marzenia i oczekiwania są z dzisiejszego punktu widzenia archaiczne: karuzela, piraci, podróże i całkiem przyziemne: by babcia potrafiła zacerować skarpetę (ciekawe ile pań posiada jeszcze tę umiejętność) i upiec ciastko, któremu nie mogą się oprzeć także ci, którzy czują się już tak "dorośli", że babcia nie jest im do niczego potrzebna.

To również książka o samotności starej kobiety tęskniącej do oddalonych i niewidzianych wnuczek, która tę tęsknotę przelewa na chłopca potrzebującego tego uczucia. Spotkanie dwóch osób czujących się samotnie i odczuwających potrzebę bliskości. Okazuje się, że to, czego nie może dokonać mama i tata dokonuje babcia. Nie nakazami, nie groźbami ale rozumiejąc, traktując w sferze uczuciowej chłopca jak kogoś równoważnego, kogo uczucia są równie ważne jak jej. Dzięki niej chłopiec się zmienia, odkrywa że ci że niekoniecznie ci, których uważał za złych są tacy w rzeczywistości, okazuje się, że przyczyny tego jak jesteśmy traktowani przez innych tkwią przede wszystkim w nas samych - przecież pani Kwaśniewska okazuje się normalną, życzliwą kobietą gdy tylko wyjdzie się jej oczekiwaniom, wcale nie wygórowanym na przeciw.

Ciepła, mądra książka a przy okazji kurs ortografii "na wesoło".

wtorek, 24 marca 2015

Nie oświadczam się, Wiesław Łuka

Wojciech Tochman w ślad za Mariuszem Szczygłem w przedmowie do książki zestawia ją z "Z zimną krwią" ale nie należy mieć złudzeń, Wiesław Łuka to nie Truman Capote (Wojciech Tochman wpływa też na rafy zagadnienia kary śmierci - ale jeszcze mniej przekonująco). Powiedzmy to sobie szczerze, to nawet nie Ryszard Kapuściński. Ale wcale nie znaczy, że "Nie oświadczam się" jest przez to gorsze, ono jest po prostu inne, nawet nie za sprawą opisu samej zbrodni, bo nie jest to zbrodnia bez precedensu (siedem lat wcześniej w Rzepinie koło Starachowic trzech członków rodziny Zakrzewskich zamordowało ośmioosobową rodzinę Lipów) ale postawy wiejskiej społeczności. Niepotrzebnie swego czasu Bronisław Malinowski wybrał się na Wyspy Trobriandzkie a Alfred Radcliffe-Brown na Andamany. Gdyby żyli trochę później, równie dobrze by prowadzić badania nad zachowaniami prymitywnych społeczności mogliby się wybrać do Zrębina koło Połańca.


Samo zestawienie: pasterka, wódka, zbiorowy mord, którego ofiarą pada m.in. młoda kobieta w błogosławionym stanie i dziecko, przysięga na krew i krzyż dla normalnego człowieka jest szokujące. Dla normalnego człowieka ale nie dla mieszkańców Zrębina, wydawałoby się zwykłej wsi, zasiedziałej z dziada pradziada, w której dyrektor szkoły, który mieszka tam od 30 lat ciągle nie jest uznawany za swego. Przecież to kwintesencja ludu polskiego, to przecież w tamtej okolicy Kościuszko wydał uniwersał połaniecki i nie tak daleko stamtąd do stron, które w swoich powieściach opisują Olga Tokarczuk i Wiesław Myśliwski. Wreszcie to nie rok 1836 kiedy rybacy w Chałupach pławili czarownicę tylko rok 1976. Ale prymitywizm ten sam. O, naprawdę Józef Chałasiński powinien był się wstrzymać ze swoim "Młodym pokoleniem chłopów" jeszcze te czterdzieści lat!

Tu już nie chodzi nawet o samą zbrodnię, jakkolwiek odrażającą i samych morderców. Nie z tak błahych powodów jak urojona obraza rodziny, zdarzają się zabójstwa i w każdej zbiorowości znajdą się jednostki patologiczne. Bo to nie chodzi już o morderców lecz świadków, wieś, kilkudziesięciu ludzi, którzy najpierw nie reagują na zbrodnię, która rozgrywa się na ich oczach a potem chronią morderców.

Borynowie, ludzie prości i impulsywni ale w swych odruchach szlachetni i z gruntu dobrzy. Nic z tego stereotypu chłopa polskiego nie pasuje do mieszkańców Zrębina, a przynajmniej do sporej części z nich. I na kogo by tu zrzucić odpowiedzialność by choć w części zrzucić z siebie odium winy? Może to problem degeneracji, jaki występuje w zamkniętych społecznościach, w której krowa okazuje się ważniejsza od człowieka, a dobrosąsiedzkie stosunki z mordercą i jego rodziną ważniejsze niż śmierć wnuków i elementarna sprawiedliwość. Kim trzeba być, by powiedzieć swemu synowi, ojcu zamordowanych dzieci "Wiesz co, Wacek, Wojda wczoraj przyszedł i za flaszkę miodu pomógł naszej krowie się wycielić. On dobry, daleki kuzyn, on krowę uratował, wy na niego nie gadajta, nieładnie. Dzieci nikt nie wróci, a twoja żona niech nie lata na posterunek..."? Chciałoby się powiedzieć, że to nowy typ babki w literaturze, tylko że to nie literatura a życie. Czy przyczyną tego jest tylko strach i przekupstwo, czy też zanik zdolności odróżniania dobra od zła? To już nie byłaby "moralność Kalego", gdy czyta się książkę Łuki ma się wrażenie, że mieszkańcy Zrębina mogliby pobierać u Kalego lekcje etyki, tyle że nie wiadomo czy byliby w stanie coś sobie przyswoić.

Wiesław Łuka podaje tylko fakty, z mozaiki zdarzeń i osób, wyłania się obraz malowany grubymi pociągnięciami pędzla. Nie ma tu żadnej finezji, tak samo bezceremonialnie opisuje ojca ofiar, chłopca który pierwszy miał odwagę wykrzyczeć prawdę, mataczących świadków jak i samych morderców czy ich rodziny. Nie wnika w tajnie duszy żadnego z nich i chyba tylko raz, rozpacz ojca zamordowanych porusza czytelnika, gdy "przybył na to miejsce pod Zrębinem i zobaczył: - No tak, w tym rowie śnieg wyżłobiony od ciepłoty główki mego synka! No tak, to jego krew, mnie nie trzeba lekarza żeby to potwierdzał, bo ja, ojciec, to wiem, co mego synka, a co nie mego", ale i to wystarczy.

To co zdumiewa, to całkowity brak refleksji u morderców i ich rodzin nad tym co się wydarzyło. Gdy wreszcie zmowa milczenia pęka, zeznania i dowody układają się w logiczny ciąg zdarzeń, gdy już prawda wyszła na jaw a wyrok został wydany czeka się podświadomie na chwilę skruchy, wyznania grzechów, oczyszczenia sumienia. Przecież chęć wyrzucenia z siebie prawdy musi doskwierać człowiekowi i to jeszcze takiej prawdy. Ale okazuje się, że nie doceniamy morderców (z niewiadomych powodów w książce ich nazwiska są zmienione, choć wielokrotnie były podawane do publicznej wiadomości) - oni, tak jak pozostali skazani, są niewinni. Są ofiarami spisku władzy, która potrzebowała sukcesu i dla której stali się kozłami ofiarnymi.

Nie jest może książka Wiesława Łuki arcydziełem reportażu, to nie jest książka od której nie można się oderwać - można, ale też i jej siła nie polega na walorach literackich a na przekazaniu prawdy o mieszkańcach Zrębina, prawdy nie mniej ponurej niż zbrodnia, której byli świadkami. 

sobota, 21 marca 2015

Widnokrąg, Wiesław Myśliwski

Starzeję się, tak..., nie da się ukryć, starzeję się. Ta niewesoła konstatacja, wbrew temu co głosi piosenka wykonywana przez Wiesława Michnikowskiego, nachodzi mnie zawsze po lekturze książek Wiesława Myśliwskiego. A to wszystko za sprawą jego niezwykłego pisarstwa, sprawiającego że czytelnik odnajduje w jego książkach ślady własnej tożsamości. Dodajmy - nie każdy czytelnik, bo adresatami książek Myśliwskiego wydają się ci, którzy pamiętają lata, w których czas jakby biegł wolniej a świat poza linią widnokręgu był tylko abstrakcją. To sprawia, że choć Piotr, narrator "Widnokręgu" należy do pokolenia moich rodziców, a w Sandomierzu byłem przejazdem ze dwa razy w życiu i to w czasie gdy po Rybitwach i domu panien Ponckich (choć "podobno wcale się nie nazywają Ponckie, tylko jednak Śliwka, a druga Kasprzyk. To i siostrami nie są, bo jak?") nie było już śladu, jest mi tak bliski.


Tak... widnokrąg, "O, ta linia dookoła między ziemią a niebem, która nas zamyka. Chociaż to tylko złudzenie. Gdybyś chciał do niej dojść, będzie się zawsze od ciebie odsuwała, zachowując tę samą odległość. A ty będziesz zawsze w środku. I nigdy nie dojdziesz." Będzie się w środku własnego świata budowanego ze wspomnień ludzi, miejsc i rzeczy. Tego co przemija, bo po rzeczach nie ma śladu, miejsca uległy zmianom a ludzie, którzy coś dla nas znaczyli odeszli. Ale świadomość istnienia własnego świata, ma się dopiero poniewczasie, po latach, tak jak bohater Myśliwskiego, alter ego Autora, który mówi odwiedzając dom nieżyjących już dziadków, będący kiedyś chwilową tylko przystanią - "właściwie to nigdy nie opuściłem tego miejsca. Bo choć to ich groby, to mój znak, gdzie jestem. A kto wie nawet, czy to nie jest środek mojego widnokręgu, bo jedynie tu jestem w stanie doznać tej bolesnej dotkliwości, jak umieram za nimi i ja, a nie tylko świat dookoła mnie. I to tak zwyczajnie, pospolicie, że ta dotkliwość przeradza się w zachwyt, jakbym oto stał twarzą w twarz przed najwznioślejszą tajemnicą piękna. Chce mi się aż zanurzyć w tym umieraniu jak w kwitnącej łące i patrzeć na słońce gasnące nade mną."

Kiedy my się dowiemy, gdzie jest środek naszego świata ograniczonego widnokręgiem? Pewnie wówczas, gdy zatęsknimy za zrzędzeniem matki (której pisarz wystawił swoją powieścią wspaniały pomnik) i koniecznością pomocy ojcu. Gdy będziemy wiedzieli jak ważne to były chwile. Ale wówczas będzie już za późno, mimo że niejedno by się oddało by tamte chwile wróciły, by można było nadrobić bezpowrotnie stracone okazje pomocy i wyręczenia a czasami tylko wysłuchania "gorzkich żali", tych którzy już odeszli. Teraz poświęciłoby się dużo więcej niż tylko przerwaną zabawę byleby tylko o to ktoś poprosił, bo dzisiaj, wraz z dojrzałością dostrzega się więcej i więcej rozumie. Tyle, że czas już minął a pozostał jedynie żal do samego siebie, że cóż nam wtedy szkodziło poświęcić tę chwilę, której od nas oczekiwano, ale to przecież czasu nie cofnie i niczego już nie zmieni. I ten smutek i żal pozostanie w zawieszeniu, no bo komu o tym powiedzieć, skoro tych którzy by to zrozumieli już nie ma. Stoimy więc jak Piotr z "Widnokręgu" ze swoim synem na schodach prowadzących na Rybitwy, tak samo jak on kiedyś ze swoim ojcem, przekazując pałeczkę zarówno bliskości jak i niezrozumienia, naszemu dziecku.

To nic, że ten nasz świat nie olśniewa ogromem, nie musi - przecież takie Dwikozy, "niby wieś, a bagno nieprawości rodzaju ludzkiego, pięć sfer wtajemniczenia, dziesięć kręgów pokuty"  i zbudowany jest wokół wspomnień o rzeczach, które innym umknęły jako nieistotne ale to właśnie sprawia, że jest on nasz, własny i niedostępny dla innych, bo tego co widzimy, "nikt inny nie widzi. Choćby widział dużo więcej". My też mamy w sobie historię swojego zgubionego buta, pierwszej zabawy czy szkolnej miłości. To jest centrum naszego świata, którego granice wyznacza widnokrąg naszej pamięci.

wtorek, 17 marca 2015

Najpopularniejsze polskie pisarki

Zgroza, zgroza! Trafiłem na listę najpopularniejszych polskich pisarek. To dosyć dołujące zestawienie zwłaszcza, że panie - wg pomysłodawcy listy - podobno "władają kulturą". Honor ratuje (choć jak wiadomo, wg Boziewicza kobiety nie są osobami honorowymi, co zdaniem niektórych - nie moim, zastrzegam - prowadzi do wniosku, że honoru nie mają) Olga Tokarczuk, Joanna Bator (?) i z pewnymi wątpliwościami po jej ostatniej książce, Inga Iwasiów.  


Na szczęście zawsze można schronić się w okopach klasyki, także i tak, która stworzyły panie. Ale gdy próbowałem stworzyć listę pisarek (poetek nie liczyłem), które w nieodległej przeszłości (ostatnie sto lat) tworzyły kulturę polską mocno skonsternowany odkryłem, że mam kłopot nie tylko by dociągnąć do 15 ale nawet by doliczyć do 10 (w kolejności alfabetycznej):

Helena Boguszewska,
Maria Dąbrowska,
Maria Kuncewiczowa,
Zofia Nałkowska,

Niezależnie od piętna, które wywarły na polskiej literaturze i czytelnikach, nie się ukryć, że to jednak trochę mało. 

niedziela, 15 marca 2015

Tortilla Flat, John Steinbeck

Bohaterów "Tortilla Flat" widuję prawie codziennie, to panowie o obrzękłych twarzach, którzy stają każdego dnia przed nie lada wyzwaniem; skąd wziąć pieniądze by móc się napić. Steinbeck usiłował z nich zrobić arturiański krąg rycerzy okrągłego stołu ale przyznam się - jakoś tego nie widzę i trudno mi wykrzesać sympatię do tego rodzaju postaci, może dlatego, że Steinbeck trochę przesadza w apologii swoich bohaterów, którym zresztą jest bliżej do całej listy literackich chłopków-roztropków niż rycerzy króla Artura.


Bo też bohaterów "Tortilla Flat" poprzedza cały literacki orszak ze Starego Świata, chociażby Sancho Pansa, Colas Breugnon czy Dyl Sowizdrzał a zważywszy na stoicyzm także chyba i Kubuś Fatalista, którego cień można odnaleźć w filozofii Danny'ego - "Gdyby dom się nie spalił - pomyślał - stałbym się chciwy, myśląc ciągle o komornym. Moi przyjaciele i tak już ochłodli w stosunku do mnie, ponieważ winni mi byli pieniądze. Teraz i ja, i oni nie mamy już żadnych wzajemnych zobowiązań, możemy więc znów być szczęśliwi, jak byliśmy przedtem."

Steinbeck stworzył ich amerykańskie odpowiedniki, którzy sami o tym nie wiedząc, praktykują Horacjańskie "carpe diem" a ich codzienna troska, jak by tu coś wypić, w przypadku gdy została już zażegnana, doczekała się nawet teoretycznego opisu, w którym "poszczególne etapy opróżniania gąsiorków można stopniować następująco: nieco poniżej szyjki pierwszego gąsiorka - rozmowa poważna i skoncentrowana; dwa cale poniżej - smutne, romantyczne wspomnienia, trzy cale poniżej - analiza minionych sycących miłości, cal niżej - analiza minionych niezaspokojonych namiętności; dno pierwszego gąsiorka - ogólny, niesprecyzowany smutek. Nieco poniżej szyjki drugiego gąsiorka - czarna rozpacz; dwa palce poniżej - pieśń śmierci i tęsknoty; kciuk poniżej - każda inna znana pieśń. Na tym system stopniowania kończy się, następuje specjalizacja. Od tej chwili wszystkiego można się spodziewać".

Ale u bohaterów powieści hołd składany Bachusowi idzie w parze ze szlachetnymi odruchami serca. Właśnie one; epizod ze śmiercią dziecka, pomocy rodzinie stojącej przed widmem głodu, obraz Pirata codziennie przemierzającego miasto z towarzyszącą mu gromadą psów sprawiają, że choć książka "jest śmieszna, ale kiedy człowiek otwiera usta, żeby się śmiać, jakaś zimna ręka zaciska mu serce" i stanowi gorzkie ostrzeżenie "pod adresem człowieka, że pozostawiony jest samemu sobie, samotny między ludźmi, że znikąd nie przyjdzie pocieszenie".

Steinbeck patrząc na swoich bohaterów widzi w nich nie, nie bójmy się tego słowa, meneli, alkoholików, margines społeczny ale przede wszystkim ludzi. To jak żyją jest ich wyborem, do którego mają prawo jak każdy. I jak każdy mają prawo do wzruszeń, radości i smutków. Dostrzega i wybacza im ich słabości, bo kimże jesteśmy by osądzać innych.

Jeśli się zna dwie najważniejsze powieści Steinbecka "Grona gniewu" i "Na wschód od Edenu" (uważni czytelnicy znajdą w "Tortilla Flat" wzmiankę o "burdelu ciotki Jenny w Salinas", który to przybytek jest wzmiankowany w "Na wschód od Edenu"), to nie ma co ukrywać książka zaskakuje i rozczarowuje. Nie znaczy to, że jest zła ale wiadomo - lepsze jest wrogiem dobrego.

czwartek, 12 marca 2015

Planeta małp, Pierre Boulle

W zamierzchłych czasach, kiedy w TV można było oglądać tylko dwa programy, kolorowy telewizor to było coś a o kinie domowym nikt jeszcze w Polsce nie słyszał (tak, tak - były takie czasy) jaśniejszym punktem programu telewizyjnego było nadawane raz w miesiącu Studio 2, a w jego ramach seriale, których emisja powodowała że pustoszały ulice, w stopniu znacznie większym niż na przykład w czasie meczu o Mistrzostwo Świata w piłce siatkowej Polska - Rosja.

Jednym z jego gwoździ programu był serial "Planeta małp" (oglądałem go kilka lat temu lekko ogarnięty zgrozą). Kto wówczas go widział, pewnie do dzisiaj nie zapomniał i w każdym razie jak pamiętam, podobnie jak i to, że mimo wszystko nie mógł się on mierzyć z wrażeniem, jakie wówczas zrobiła wtedy na mnie powieść Boulle'a, na którą, pamiętam trafiłem zupełnie przypadkowo.


Dzisiaj to już zupełnie coś innego. Serial po 40 latach ogląda się nie z przejęciem a najwyżej z rozbawieniem graniczącym z politowaniem, zaś przypomniana po latach książka nie niesie już takiego dreszczyku emocji i zaskoczenia suspensowym zakończeniem. To, tak jak zdecydowana większość literatury science-fiction bajka dla dorosłych, opowiadająca o świecie przyszłości, w którym ewolucja przybrała odmienny od znanego nam, kierunek.

Człowiek został upokorzony przez istoty od siebie niższe. Jakże to bolesne dla naszego gatunkowego ego i nie ma się co dziwić głównemu bohaterowi Ulissesowi Mérou (w którego imieniu można odnaleźć aluzję do eposu Homera, biorąc pod uwagę, że Mérou skazany jest na błąkanie się w kosmosie w poszukiwaniu domu), gdy skonsternowany zdaje sobie sprawę z tego, że małpa traktowała go "jak zwykłego człowieka, czyli po prostu jak zwierzę". 

Coś czego istnienie ledwo zauważamy - zwierzęta, okazują się sprawować nad nami władzę. Ten kluczowy motyw książki Boulle'a nie jest jego oryginalnym pomysłem. Wystarczy przypomnieć "Podróże Guliwera" Swifta (także w "Inwazji jaszczurów" ludzkość jest w odwrocie), w których odpychający Jahusowie (ludzie) stoją o kilka szczebli niżej niż Houyhnhnmowie (konie), którym służą. I tak jak powieść Swifta można "Planetę małp" odczytywać jako gorzką satyrę na ludzką naturę. Jak memento brzmi finałowe niedowierzanie "Rozumni ludzie? Światli, mądrzy? Ludzie uduchowieni? Nie, to niemożliwie." a patrząc na niektóre "wyczyny" człowieka trudno się temu sceptycyzmowi wobec ludzkie natury dziwić.

Można się trochę nieswojo poczuć gdy główny bohater, żyjący wraz z innymi ludźmi poza społecznością inteligentnych istot przy pierwszej nadarzającej się okazji odczuwa potrzebę demonstrowania  swojej władzy i siły, wyłącznie tylko dla samego jej demonstrowania - "Mój prestiż wyraźnie wzrósł. Naużywałem go z okrucieństwem i z czasem pozwalam sobie bez powodu terroryzować światłem moją towarzyszkę. Łasi się potem do mnie i prosi o przebaczenie."  - jakież to ludzkie.

Dostaje się zresztą nie tylko naturze ludzkiej w ogólności. Boulle wziął sobie szczególnie na ząb świat kultury i nauki. Zapewne nie przypadkiem jego reprezentanci są "nadęci, uroczyści, pedantyczni, pozbawieni oryginalności i zmysłu krytycznego, zaciekli tradycjonaliści, ślepi i głusi na wszystko co nowe. Rozmiłowani w komunałach i utartych frazesach są filarami wszystkich Akademii." A profesor Antelle luminarz ziemskiego świata nauki nadspodziewanie szybko wyzbywa się poloru cywilizacji i przystosowuje się do prymitywnych zwyczajów plemienia, w którym się znalazł.

A przecież o naszej wartości świadczy właśnie cywilizacja i kultura, którą ona za sobą niesie. To ona zapewnia nić porozumienia z innymi. Dzięki niej możliwe jest też w powieści Boulle'a, powinowactwo dusz pomiędzy istotami stojącymi na tym samym poziomie, niezależnie od różnic gatunkowych, które je dzielą, ocierające się, o zgrozo, o miłość. Tymczasem okazuje się, że to co stanowi o naszej wartości jest zatrważająco nietrwałe i powierzchowne i niewiele trzeba by człowiek o tym zapomniał.  

sobota, 7 marca 2015

Lato w Jagódce, Katarzyna Michalak

Po lekturze "Studni bez dnia""Trędowatej" i "Pogoni za rozumem" sądziłem, że o poziomie "literatury kobiecej" wiem już prawie wszystko. Myliłem się. I to bardzo. "Lato w Jagódce" wprowadziło mnie w świat dotychczas mi nieznany i zdumiewający, tak jak twórcza inwencja jego Autorki. Bo czegóż tu nie ma:
- porzucone na wycieraczce kalekie niemowlę;
- próba porwania, odmienionej dzięki reality show, bohaterki przez piątego księcia Królestwa Marokańskiego;
- powstańczy (w czasie Powstania warszawskiego) ślub trzynastoletniej sanitariuszki;
- odnalezienie się małżonków po ponad pół wieku z okładem;
- spotkanie po blisko 30 latach rozłąki rozdzielonych sióstr bliźniaczek, itd., itd., itd...

Gdybym był krytykiem literackim albo "współpracował" z Wydawnictwem Literackim, które wydało powieść Katarzyny Michalak to "dekodując" "Lato w Jagódce" napisałbym, że pod pozornie błahą powłoką Autorka porusza niesłychanie istotne kwestie społeczne, takie jak obecność osób niepełnosprawnych w społeczeństwie, toksyczni rodzice, znieczulica społeczna, kompleksy pokrywane bezwzględnością w dążeniu do odniesienia sukcesu materialnego etc., ale ponieważ książki czytam wyłącznie dla przyjemności, to mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że podobnych bzdur jak powieść Katarzyny Michalak nigdy wcześniej nie czytałem, choć mam za sobą nawet lekturę "Gender dla średniozaawansowanych".


Sensu w "Lecie w Jagódce" lepiej nie próbować dociekać, to iście syzyfowy trud - czemu pracownica kiosku Ruchu z PGR-Dobryczyn spod Rzeszowa rodzi w szpitalu przy ulicy Karowej w Warszawie? Ile lat ma główna bohaterka: 23 jak wynika z chronologii zdarzeń, czy 28 jak twierdzi Autorka? Jakim cudem jej rodzice po 28 latach trafiają do kobiety, której ją podrzucili, zważywszy na to, że kobieta zmieniała w tym czasie adres? Dlaczego Gabriela/Gabrysia/Gabula/Gabrina/Gabi wychowywana od niemowlęcia przez Stefanię (czyżby to ukłon w stronę Heleny Mniszkówny?) zwraca się do niej per "ciociu"? Jakim cudem Stefania była "śmiertelnie zmęczona po kilkugodzinnej podróży samolotem na Cypr" skoro do Larnaki leci się ok. 3 i pół godziny? Albo jak to się stało, że rodzicom Stefanii zabrano 30 hektarowy majątek, skoro wiadomo, że parcelacji podlegały majątki o powierzchni przekraczającej 50 hektarów? Na żadne z tych pytań nie znajdzie się w książce odpowiedzi.

Ale w sumie nie ma się co dziwić bo widać, że Autorka chwilami traci kontrolę nad swoim dziełem - oto Gabriela/Gabrysia/Gabula/Gabrina/Gabi ma od urodzenia szpotawą stopę (co można wywnioskować z książki) chodzi więc o kulach lub w specjalnym bucie ortopedycznym ale jak się okazuje kalectwo nie przeszkadza jej biegać, maszerować dziarskim krokiem a nawet brodzić "po kostki w ciepłej, słonej wodzie" w czasie spaceru na plaży. Ma się wrażenie, że kalectwo stanowi w powieści tylko szczególny rodzaj sztafażu i zostało potraktowane bardzo przedmiotowo, co może budzić niesmak u co wrażliwszych czytelników. Podobnie zresztą jak i "żarcik" Gabrieli, która mówi swojej przybranej matce, kobiecie po 70-ce - "Ty z Gabrielem-Rogerem będziesz nadrabiała stracone lata, nie mam nic przeciwko siostrzyczce czy braciszkowi..." 

Zresztą nie ma się co czepiać takich drobiazgów, skoro z powieści Katarzyny Michalak można się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy. Gdyby ktoś nie wiedział, to "każdy normalny noworodek, na dobry początek życia powinien otrzymać od losu kochających rodziców i ciepły dom, a w nim własny pokoik pomalowany na pastelowy róż, łóżeczko z baldachimem, może nawet kolebusi..." Muszę ze skruchą przyznać, że niestety moje dzieci nie były normalnymi noworodkami bo nie dostały własnego pokoiku pomalowanego na pastelowy róż, że o kolebusi nie wspomnę. Zupełnie jednak zdruzgotany poczułem się, gdy zorientowałem się, ilu cech typowo męskich mi brakuje i że aby nadrobić te braki powinienem pójść po naukę do szefowej głównej bohaterki, która "w jednej ręce trzymała papierosa, w drugiej szklankę piwa, trzecią obracała kartki periodyku dla koniarzy, czwartą rozgarniała dym, a piątą miarowo uderzała szpicrutą o cholewę wysokich oficerek".

Wiadomo, że romanse jako lektura dla pań mają mniej więcej ten sam poziom prawdopodobieństwa co science-fiction czy fantasy jako lektura dla panów, nie mniej jednak wydawało mi się, że można w nich oczekiwać pewnego rysu realizmu. Okazało się jednak, że moje oczekiwania w odniesieniu do "Lata w Jagódce" były całkowicie nieuzasadnione. Nie wiem, gdzie Autorka poznała wiejskiego parolatka, dla którego doglądanie krów, kóz i drobiu, cięcie pokrzyw dla prosiąt, sieczkę dla koni, gniecenie ziemniaków w parowniku to nie "praca, ale wspaniała zabawa" i w jakim sądzie widziała by adwokat wchodząc na salę sądową witał "się z sędzią, jak ze starym znajomym". W zestawieniu z tym fakt, że główna bohaterka po zażyciu cukierków na przeczyszczenie przeznaczonych dla niedźwiedzi (tak, tak), co było u niej reakcją na wybudzenie po ataku narkolepsji, "toaletę opuściła późnym wieczorem. O parę kilo lżejsza" jest doprawdy drobiazgiem. Swoją drogą, miała kobieta szczęście (nomen omen - nazywała się Szczęśliwa a ostatecznie zamieszkała w Szczęśliwicach) - mogła się przecież odwodnić.

Co tu dużo pisać (a można jeszcze, można) - lektura "Lata w Jagódce" na długo wyleczyła mnie z chęci kolejnego bliższego spotkania z literaturą dla pań. Ostrzegam! 

piątek, 6 marca 2015

Zamojszczyzna 1944-1959, Zygmunt Klukowski

Nie tak dawno minął "Dzień żołnierzy wyklętych" a ja dziwnym zbiegiem okoliczności byłem w trakcie lektury dzienników Zygmunta Klukowskiego obejmujących lata 1944-1959. Mówiąc ściśle, regularne zapiski diariusza kończą się we wrześniu 1946 roku potem pojawiają się już nieregularnie by zostać zastąpione wspomnieniami (jako więzień Klukowski z oczywistych względów nie mógł prowadzić notatek) by w ostateczności zostać zwieńczone listami m.in. do narzeczonej syna, który został skazany na śmierć jako członek organizacji podziemnej.

Ta część dzienników, w przeciwieństwie do tych dotyczących okresu okupacji niemieckiej nie miała naturalnie żadnych szans na opublikowanie do 1989 roku. To szokująca lektura, pokazująca trudną do uwierzenia skalę zakłamania powojennej historii Polski, zwłaszcza dla kogoś, kto uczył się najnowszej historii Polski z podręczników wydanych "za komuny", kiedy obowiązywała wersja o zwalczaniu reakcyjnych band przez bohaterskich funkcjonariuszy MO i UB. Z drugiej strony, dzisiaj to książka niewygodna dla tych, którzy bolesną prawdę na temat "żołnierzy wyklętych" traktują jako próbę dezawuowania ich odwagi i poświęcenia.


Można być zszokowanym  gdy czyta się pod datą 1 września 1945 roku - "Zaczynamy dziś szósty rok wojny. Chociaż pozbyliśmy się straszliwego wroga - Niemca, to jednak w dalszym ciągu mamy przed sobą wielką niewiadomą. Bo trudno przewidzieć, jak się w końcu ułożą nasze stosunki z Sowietami i czy nie wypadnie jeszcze staczać z nimi ciężkiej walki." W dzienniku Klukowskiego nie ma żadnego poczucia wyzwolenia, dla niego była to kolejna okupacja, wcale nie mniej dotkliwsza niż niemiecka - "Wojna z Niemcami się skończyła, w wielu krajach ludzie swobodnie odetchnęli, tylko my w dalszym ciągu żyjemy w ciężki warunkach niewoli, stale narażeni na gwałt, terror i barbarzyńskie napady rzekomych przyjaciół-sojuszników, a w rzeczywistości - okupantów nie lepszych od Niemców."

Nie mniej jednak mimo zdecydowanie wrogiego stosunku do nowej władzy Klukowski dostrzega różnice, które wykorzystywali też komuniści - "Mimo całej obecnej nagonki na AK, odczuliśmy wszyscy, że jednak duża jest różnica wobec okupacji niemieckiej, bo przy Niemcach nie do pomyślenia była żadna kulturalna impreza polska." I chociaż społeczeństwo wyraźnie było przeciwne komunistycznej władzy, oznaki tego wielokrotnie przewijają się w dzienniku, to jednak szafowanie przez nią narodowymi symbolami musiało robić na ludziach wrażenie. "Szeregi organizacyjne topnieją coraz bardziej: coraz więcej oficerów i podoficerów idzie do wojska, bardzo dużo jest aresztowanych, a reszta traci grunt pod nogami i nie wie, co ma ze sobą robić. Tylko nieliczna garstka trwa na swoim niezłomnym, bezkompromisowym stanowisku." 

Sam Klukowski aczkolwiek był zdecydowanym przeciwnikiem komunistów to jednak nie do końca ignorował nowe porządki. Mimo, że on sam chyba tego tak nie traktował i do tego się nie przyznaje, to jednak w jakiś sposób się z nimi godził bo przecież uczestniczył w życiu kulturalnym, wydawał książki czy z ramienia Polski zeznawał jako świadek w Norymberdze. Widać że musiał dostrzegać rozdźwięk w społeczeństwie, które z czasem coraz bardziej zapewne pragnęło "świętego spokoju" bo pojawiają się u niego passusy o "myślącej części społeczeństwa", która "jest zgnębiona, jak nigdy nie bywało nawet za okupacji niemieckiej. Panuje wszechobezwładniająca bezradność. Nie widzimy przed sobą jaśniejszego jutra, ale nie chcemy też poddać się biernie tokowi wydarzeń i podporządkować garstce rządzących, będących całkowicie na usługach Moskwy. Wszystko się w nas przeciwko temu buntuje." Tak jakby była jeszcze niemyśląca część społeczeństwa, dla której jest to obojętne albo dla której taki stan jest do zaakceptowania.

I chyba nie należy się temu społecznemu zmęczeniu dziwić bo swoją rolę w nim odegrały ciemne strony działalności podziemia. Klukowski dostrzegał je, zwłaszcza że sam padł ich ofiarą i tylko przypadkowi zawdzięczał, że wyszedł z opresji cało - "Walka z bandytyzmem jest ogromnie trudna. Obecne władze państwowe są bezsilne. Niestety, nie widzę, aby i dowództwo podziemne starało się tępić tę straszną plagę. Mam nawet wrażenie - zresztą całkiem uzasadnione - że na tego rodzaju wyczyny dowództwo patrzy dziwnie pobłażliwie, najwyraźniej przez palce." Przyczyn tego stanu rzeczy dopatrywał się w fakcie, że "do berlingowskiego wojska chłopcom naszym iść nie pozwolono, nie zaopiekowano się nimi tak, jak należało, puszczono samopas, żołd wypłacano w wysokości niewystarczającej, by się utrzymać, zwłaszcza dla tych, którzy lubią i wypić, i zabawić się. Przy słabszych więc podstawach moralnych, odzwyczajeniu od zwykłej pracy, zaprawieni w różnych gwałtach, niektórzy łatwo zaczęli pozbywać się skrupułów i stali się faktycznie bandytami. Dlatego podobne napady rabunkowe, dokonywane przez byłych żołnierzy dywersji, w ostatnich czasach są zjawiskiem niemal codziennym." 

Można mówić o postępującej z czasem ambiwalencji jego stosunku do ludzi podziemia, gdy pisze: "zauważyłem, że kilkuletnia konspiracja i specjalne warunki pracy wycisnęły na tych ludziach swoiste piętno. Przeważnie żyją w stosunkowo ciasnym świecie, widzą tylko walkę podziemną, oderwani są od nurtu normalnego życia społecznego, w większości zarozumiali, bardzo pewni siebie, niektórych opanowała wyraźnie mania wielkości. Jedynie siebie uważają za posłanników ideowych, gotowi pomiatać i pogardzać każdym, kto nie bierze udziału w ruchu konspiracyjnym. Są to swego rodzaju fanatycy, apodyktyczni w sądach, nawykli do rozstrzygania wielu spraw za pomocą siły, o przytępionej wrażliwości na dokonywane z ich rozkazu akty gwałtu i bezprawia, jak na przykład rozmaite ekspropriacje, likwidowanie szkodliwych ludzi na mocy własnej decyzji. Lecz równocześnie są pełni poświęcenia, stale narażeni na wielkie niebezpieczeństwo, ścigani i prześladowani, nie mają od wielu lat własnego kąta, pędzą tułacze życie, często brudni i zawszeni. Przed sobą mają jeden jedyny cel i dążą do niego z fanatyczną wiarą w zwycięstwo." Nie ma jednak wątpliwości co do tego, po której stronie się ostatecznie opowiada.

To co w dzienniku Klukowskiego zwraca uwagę, to ezopowy język opisujący działalność podziemia - nigdy nie pisze o mordach, rzadko o zabójstwach, znacznie częściej można przeczytać o likwidacji, uziemieniu, załatwieniu, rozwaleniu, rąbnięciu itp. itd. Wydaje mi się, że wynikało to z jednej strony ze świadomości, że często zabójstwa te były aktami bandytyzmu, z drugiej strony trudno było komuś, kto opowiedział się po stronie podziemia nazwać wprost w ten sposób działalność jego członków, choć i to się zmieniło po tym jak na sobie doświadczył tego rodzaju indywidualnej "inicjatywy" żołnierzy państwa podziemnego.

"Zamojszczyzna" stanowi pasjonujący obraz "w pigułce" Polski tuż "po wyzwoleniu", także dla tych, którzy, tak jak ja nigdy jej choćby tylko przejazdem, nie odwiedzili. Polecam.