sobota, 30 listopada 2013

Schopenhauer. Dzikie czasy filozofii, Rüdiger Safranski

Dzięki uprzejmości Autorki, Iwony E. Rusek miałem okazję zapoznać się z jej książką "Pragnienie, symbol, mit. Studium o Próchnie Wacława Berenta", osadzającą powieść Berenta w filozofii Schopenhauera. Ale nie ma co ukrywać, żeby się do niej zabrać trzeba odrobić lekcje zarówno z samego Berenta jak i Schopenhauer'a. O ile przeprosiłem się z "Próchnem" zbierającym od lat kurz na półce to oceniając realistycznie swoje siły ze "Światem jako wolą i przedstawieniem" dałem sobie spokój i ułatwiając sobie życie zdecydowałem się na biografię Safranskiego, tym bardziej że chodziła za mną już od "Madame", a niedawno przeczytany "Castorp" sprawiły, że wreszcie postanowiłem zaległość nadrobić.

 
Mnie w biografii Schopenhauer'a najbardziej interesowały relacje z matką, Joanną, o której pisał "Znam kobiety. Małżeństwo to dla nich wyłącznie przytułek. Mój biedny i zniedołężniały ojciec, z powodu choroby przykuty do fotela, zostałby zupełnie sam, gdyby nie stary sługa, czujący wobec niego obowiązek miłosierdzia. Moja matka przyjmowała gości, gdy on umierał samotnie, bawiła się, gdy on cierpiał gorzkie udręki. Oto miłość kobiety.", a której "Gdańskich wspomnienień młodości" tak namiętnie poszukiwał główny bohater "Mademe" Antoniego Libery, a były to relacje których opis nadawał by się na niezłą powieść obyczajową, i to głównie za ich sprawą powstało do książki Safranski'ego posłowie Marii Janion.

Okazuje się, o dziwo, że może istnieć krytyka feministyczna, formułująca swoje spostrzeżenia bez emfazy, patrząca na świat rzeczowa i sine ira et studio. Nie żeby zaraz anonsowany na okładce tekst, mający chyba w zamierzeniu wydawcy stanowić wisienkę na torcie, rzucał na kolana. Żadne takie, w dużej części stanowi on streszczenie wątków biograficznych, które przedstawia Safranski, proponuje natomiast inne spojrzenie na relacje matki i syna. Bo o ile w "Dzikich czasach filozofii" tej pierwszej wystawione jest nienajlepsze świadectwo to Janion daje inną interpretację faktów równie racjonalną, choć i ona jest niepozbawiona słabszych punktów. Spór, jeśli w ogóle można o nim mówić, dotyczy prawa do samodzielności i niezależności kobiety, która jest żoną i matką.

Jego rozstrzygnięcie wcale nie jest oczywiste, nie wiem czy w ogóle możliwe, zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę opinie współczesnych. Jeśli córka, która mieszka z matką pisze, że ta "mówiła o ojcu w sposób, który niemal złamał mi serce, strasznie też wyrażała się o Arturze i stwierdziła, że "właściwie powinien był zależeć od niej"." i nie jest to świadectwo odosobnione "(...) wszyscy wolą matkę, a Adelę uważają zwykle za odpychającą, bo też taka jest, i ja nie mogłam przez długi czas z nią wytrzymać, ale kiedy zna się je obie długo i dokładnie, to widać, że charakter matki w równym stopniu nie zasługuje na szacunek, jak godny szacunku jest charakter córki. (...) Z cierpliwością wzruszającą do głębi, nie skarżąc się nawet najlepszym przyjaciołom, znosi głupotę matki, która potrafi wprawdzie być miła, ale (...) kiedy jest sama, prawie umiera z nudów i złego humoru, mimo wszystkich wygód życia z córką nic jej nie obchodzi jej samopoczucie, cały dzień ją musztruje i, czego nieraz byłam świadkiem, często, kiedy nuda stawała się nieznośna, kazała jej wstawać w gorączce i iść z sobą do ludzi: - majątek swojej córki (wszystko należy do Adeli) po prostu przejada, kupując smakołyki albo wydając na swoje zachcianki, ze skandaliczną obojętnością, bo kiedy uprzytomnić jej, że doprowadza w ten sposób Adelę do nędzy, odpowiada zupełnie zimno, że Adela jest lubiana i na pewno znajdą się ludzie, którzy ją przygarną. Jak Ci się to podoba?" to można mieć wątpliwości czy to tylko despotyzm i grubiaństwo Schopenhauer'a był przyczyną ich złych relacji. Zwłaszcza, że trafiła kosa na kamień, co świetnie widać w anegdotycznej historyjce, którą pozostawił potomnym jej postronny świadek, a która rozegrała się po tym jak została wydana pierwsza poważna praca Schopenhauer'a "Czworaki korzeń zasady racji dostatecznej": "Matka, po tym jak dostała do ręki rozprawę Artura "Czworaki korzeń": "To chyba coś dla aptekarza".
Artur: "Będzie się ją czytać, gdy z twoich książek nie zostanie w graciarni już ani jeden egzemplarz"
Matka: "Z twoich będzie można jeszcze dostać cały nakład"."
Okazało się, że miała rację, drugie wydanie opus magnum Schopenhauer'a wielokrotnie było odkładane w czasie i doszło do niego m.in. dzięki temu, że pierwsze wylądowało na makulaturze.

Zresztą jego pycha brała baty także i przy innych okazjach. Kiedy został wykładowcą filozofii na uniwersytecie w Berlinie, pytany o godziny wykładów, które najbardziej by mu pasowały stwierdził, że byłyby "najlepsze (...) te, w których swoje główne wykłady ma pan prof. Hegel". Skończyło się na tym, że na jego wykłady przychodziło w porywach pięciu studentów podczas gdy do Hegla dwustu.

Ten z jednej strony miłośnik gry na flecie, wybitny intelekt a z drugiej gruboskórny egocentryk i bufon miał jasno określone zdanie na temat kobiet - "Dla kobiety ograniczanie się do jednego mężczyzny, przez krótki okres swej płodności i przydatności, nie jest stanem naturalnym. Ma zachować dla jednego to, czego on może nie potrzebować, a czego wielu innych od niej pragnie: nawet w takim przypadku ma postępować cnotliwie. To właśnie należy pojąć!" Specyficzne wyczucie taktu, sprawiło m.in. że nie omieszkał poinformować Goethe'go, z którym przyjaźniła się jego matka (a z którym i on sam się nieźle znał), że jego dzieło życia jest tylko co najwyżej wycinkiem tego, co on ujął całościowo.

Formułując zalecenia dla innych - "Tym, co w sposób niemal nieunikniony czyni z nas śmieszne osoby, jest powaga, z jaką traktujemy każdorazową teraźniejszość, która nieuchronnie ma w sobie pozór ważności. Zapewne tylko nieliczne wielkie umysły poradziły sobie z tym i stały się z osoby śmiesznej roześmianą." - sam zapominał o stosowaniu się do nich, robiąc się śmieszny choćby oświadczając się ponad dwukrotnie młodszej dziewczynie dopiero co poznanej.

Jak na kogoś, kto uważał, że "Każde tchnienie odsuwa stale napierającą śmierć, i tak w każdej sekundzie walczymy ze śmiercią: w szerszej perspektywie każdy posiłek, każdy sen, każda chwila ciepła itd. są narzędziem walki ze śmiercią itd. Jako że przez sam fakt narodzin należymy do niej i całe nasze życie nie jest niczym więcej jak odwlekaniem śmierci." był w życiu zaskakująco prozaiczny i jak pisze Safranski "Swój status społeczny zawdzięcza ojcu, dzięki ojcu może żyć dla filozofii, nie martwiąc się o codzienne utrzymanie. Z punktu widzenia norm społeczeństwa mieszczańskiego jest nieudacznikiem, żyjącym wyłącznie z majątku odziedziczonego po ojcu."

Żeby wszystko było jasne - to bardzo dobra książka, której lektura możliwa jest w dwóch wariantach; pełnym, od deski do deski wymagającym od czytelnika trochę wysiłku, bo książka Safranski'ego omawia też poglądy filozoficzne Schopenhauer'a i tych, którzy wywarli na niego wpływ. Jest to omówienie dosyć przystępne i jeśli chodzi o jasność wywodów porównywalne z "Historią filozofii" Tatarkiewicza, aczkolwiek w części poświęconej Schopenhauer'owi znacznie bardziej pogłębione, ale i tak nie wychodzi poza możliwości czytelników amatorsko interesujących się filozofią. Ale i tak mniej zainteresowani tajnikami jego myśli mogą spokojnie ułatwić sobie lekturę i skupienić się tylko na wątkach biograficznych (wyłuskanie części filozoficznych nie sprawia większego problem), a czyta się je nieomalże z zapartym tchem, niczym wariację jakiejś powieści Manna czy Fontane (zresztą w twórczości obu można znaleźć wpływ poglądów Schopenhauer'a).

środa, 27 listopada 2013

Modne bzdury. O nadużywaniu pojęć z zakresu nauk ścisłych przez postmodernistycznych intelektualistów, Alan Sokal, Jean Bricmont

Przy okazji "Gender dla średnio zaawansowanych" wspomniałem o książce Alana Sokala i Jeana Bricmonta "Modne bzdury" i przywołanym tam przykładzie seksualności fizyki cieczy i ciał stałych, na które to odkrycie wpadła Luce Irigaray. Okazuje się, że nie jest to jej jedyny wkład w "naukę" i postmodernistyczny ogląd świata, bo rozważa także inny niesłychanie istotny problem, mianowicie "Czy E=mc2 to seksistowskie równanie?" dochodząc do wniosku, że "na seksistowski charakter tego równania wskazuje nie tyle jego znaczenie dla budowy jądrowej, ale raczej uprzywilejowanie tego co najszybsze ..." cokolwiek miałoby to znaczyć.


W sumie czytając takie bzdury można tylko roześmiać się, wzruszyć ramionami albo popaść w stupor w zależności od wrażliwości, choć te reakcje dotyczą przeciętniaków - wyłączeni z nich są niektórzy przedstawiciele świata nauki. Problem w tym, że Luce Irigaray podobnie jak Jacques Lancan, Julia Kristeva, Bruno Latour, Jean Baudrillard, Gilles Deleuze, Felix Guattari są guru nie tylko w Zakładzie Literatury Polskiej XX wieku w Instytucie Polonistyki i Kulturoznawstwa Uniwersytetu Szczecińskiego.

Sokal i Bricmont oparli się pokusie wyszydzenia tego rodzaju idiotyzmów, jak te o których wspomniałem. Podchodzą do problemu poważnie i zupełnie na serio obnażają intelektualne szalbierstwa ograniczając się do nauk ścisłych, którymi zajmują się na co dzień, a z których pojęcia zostały "zagospodarowane" przez postmodernistów. Ich książka jest więc jak najbardziej serio-serio i błędem jest nastawiać się na lekturę szybką, łatwą i przyjemną, chociaż z drugiej strony, trzeba autorom oddać sprawiedliwość, że starają się pisać "prostym językiem o trudnych sprawach", na ile to oczywiście w przypadku zaawansowanej matematyki i fizyki jest możliwe. 

Wszystko zaczęło się od prowokacyjnego artykułu Sokala, który opublikował w jednym z ważniejszych periodyków dotyczących nauk społecznych - "Social Text", artykuł "Transgresja granic: ku transformatywnej hermeneutyce kwantowej grawitacji", który był parodią tekstów "naukawych" wykorzystującą oryginalne cytaty autorytetów nauk społecznych XX wieku (Prowokacja podobna do tej dokonanej przez Sokala miała miejsce także i u nas. Tomasz Witkowski opublikował w październiku 2007 w popularnonaukowym miesięczniku "Charaktery" wyssane z palca teorie psychologiczne w artykule "Wiedza prosto z pola".). Po odkryciu mistyfikacji wybuchła burza a Sokal, który obnażył pustkę myślową został ... skrytykowany. Głosy krytyczne podniosły się także i u nas. Mnie rozbawiła recenzja Bogny Choińskiej zamieszczona z Słupskich Studiach Filozoficznych (7/2008), w której najpoważniejszym zarzutem były ... intencje autora, co przypomina mi to trochę dociekanie przez urzędy skarbowe; czy darowizny dokonywane przez podatników są dokonywane z potrzeby serca, czy dla tego by skorzystać z ulgi podatkowej, a co oczywiście nie ma żadnego znaczenia dla ich skuteczność.

Zarzuty Sokala i Bricmonta wobec postmodernistów, których wymieniłem sprowadzają się do tego, że:
- snują oni rozważania na temat teorii, o których mają "w najlepszym razie bardzo mgliste pojęcie";
- wykorzystują w naukach humanistycznych pojęcia z nauk ścisłych w oderwaniu od znaczenia, które jest im tam nadane jednocześnie nie definiując ich dla potrzeb dyscypliny, w której są używane;
- demonstrują powierzchowną erudycję "metodą bezwstydnego rzucania naukowych terminów w kontekście, w którym nie mają one żadnego znaczenia" oraz
- manipulują "zwrotami i zdaniami, które w rzeczywistości są bez sensu".

Trudno im odmówić racji jeśli czyta się, że "Gdy głębia czasu zastępuje głębię zmysłowej przestrzeni, gdy komutacja interfejsów zastępuje delimitację powierzchni; gdy przezroczystość na nowo ustanawia pozory, wtedy zaczynamy zastanawiać się, czy to, co uparcie nazywamy przestrzenią, nie jest w rzeczywistości światłem, sublimitarnym paraoptycznym światłem, którego jedną fazą lub odbiciem jest światło słoneczne. To światło pojawia się w czasie mierzonym natychmiastowym czasem naświetlania, nie zaś historycznym i chronologicznym upływem czasu. Czas tej chwili bez trwania jest "czasem naświetlania", niezależnie czy jest to prześwietlenie, niedoświetlenie. Fotograficzne i kinematograficzne techniki już przewidziały istnienie i czas kontinuum, ogołoconego ze wszystkich wymiarów fizycznych, w którym kwant energii działania i punkt kinematycznej obserwacji nagle stały się pozostałościami nieistniejącej już morfologicznie rzeczywistości. Ta prędkość światła przeniesiona do wiecznej teraźniejszości teorii względności, której topologiczna i teleologiczna grubość i głębia należą do tego ostatniego instrumentu pomiarowego, ma jeden kierunek, który jest jego wielkością i wymiarem i który rozchodzi się sam z taką samą prędkością we wszystkich kierunkach radialnych, będących miarą Wszechświata." a warto wziąć pod uwagę, że w oryginalne jest to jedno zdanie.

Odnoszę wrażenie, że przynajmniej niektóre z zarzutów Sokala i Bricmonta stosują się polskiego literaturoznawstwa czego przykładem oprócz wspomnianej już książki Ingi Iwasiów może być praca Leny Magnone a pewnie ci, którzy "siedzą w temacie" mieliby znacznie więcej do powiedzenia.

No i już na zakończenie. Wiadomo, że najłatwiej jest "wyśmiać i wyszydzić", pamiętając o tym, autorzy nie poszli na łatwiznę i przedstawili w książce "wartość dodaną" w postaci recepty (której zresztą nie są twórcami) na sukces w postmodernistycznym stylu - "wystarczy znaleźć podręcznik matematyki, skopiować mniej skomplikowane fragmenty, dodać trochę odnośników do literatury w jednym lub dwóch działach nauk społecznych, nie martwiąc się przy tym nadmiernie, czy wypisane wzory matematyczne rzeczywiście mają jakikolwiek związek z rzeczywistymi ludzkimi działaniami, oraz wybrać dobrze brzmiący tytuł, który sugeruje, że autor odnalazł klucz do ścisłej nauki o zbiorowym zachowaniu ludzi." Czego i Wam życzę!

wtorek, 26 listopada 2013

Myszka Pik, Witalij Bianki

Nie dawno, w czasie dyskusji z Anną zebrało mi się, na wyznanie, że literatura rosyjska czasów ZSRR to "czarna dziura" i podobnie jak u nas lata PRL - zmarnowany czas. Ale jest coś chyba w tym, że radykalne sądy bywają radykalnymi uproszczeniami i nawet mi się nie śniło, że tak szybko będę weryfikował tą swoją "pryncypialną" opinię choć na szczęście daleko jej do kuriozum Cejrowskiego, który zabrał się za ocenę nawet nie literatury radzieckiej ale ludzi bliżej zainteresowanych kulturą rosyjską.


Zarzuciłem lekturę "Pinokia" w nowym świetnym wydaniu z ilustracjami Roberto Innocentiego i w tłumaczeniu Jarosława Mikołajskiego bo okazało się, że dziecko zbyt przeżywa przygody pajacyka, tak że porównanie z "klasyczną" wersją ilustrowaną przez Szancera a w przekładzie Zofii Jachimeckiej obiecane Lirael odsunęło się w bliżej nieokreśloną przyszłość. 

By w ramach wieczornego czytania nie wałkować w kółko Macieju "Baśni" Andersena zaryzykowałem "Myszkę Pik", o zgrozo, autorstwa Rosjanina, który był u nas wydawany w czasach najgłębszej komuny - Witalija Bianki. Ale ryzyko nie odnosiło się do tego, że był Rosjaninem ani do tego, że jego książki były wydawane w latach stalinowskich (pierwsze wydanie w 1949 r., okładka pochodzi z wydania czwartego z 1972 r.) - otóż pamiętałem jak sam byłem poruszony przygodami myszki-badylarki, która musi samotnie stawić czoła przeciwnościom losu, która za sprawą dzieci traci swój dom ale ostatecznie też i u nich znajduje schronienie, tak że na szczęście wszystko kończy się dobrze. 

Obawy okazały się płonne i to pomimo tego, że książeczka stanowiła kiedyś lekturę klas trzecich a tymczasem miała być czytana siedmiolatkowi. Historia Pika choć obfituje w wiele dramatycznych wydarzeń, podkreślonych jeszcze cokolwiek chyba jednak miejscami zbyt brutalnym realizmem i dopełniona jest utrzymanymi w mrocznej tonacji ilustracjami Marii Orłowskiej-Gabryś, znalazła wdzięcznego słuchacza. Okazuje się, że można było i w tamtych czasach napisać pouczającą i ciekawą książkę dla dzieci, do tego stopnia, że i ja byłem zawiedziony, że tak szybko się skończyła, nie mówiąc już o moim dziecku, która nie nosi żadnych znamion propagandy i w której wszystko jest dla dziecka zrozumiałe, no może z dwoma wyjątkami. Musiałem wytłumaczyć co znaczy "oswoić" i kto to był Robinson - signum temporis! 

Zaskakujące, że książka od lat 70-tych nie była wznawiana (chyba), podobnie zresztą chyba jak i pozostałe jego utwory - w przypadku "Myszki Pik" na pewno szkoda. 

niedziela, 24 listopada 2013

Ferdydurke, Witold Gombrowicz

Nie dawno, przy okazji postu o wierszu Kazimierza Wierzyńskiego, Beata wspomniała o tomie poezji "Czarny polonez" Wierzyńskiego wydanym przez Instytut Literacki w Paryżu. Dzisiaj książki tego nieistniejącego już legendarnego wydawnictwa, które w czasach "komuny" nobilitowały jako "owoc zakazany" każdą szanującą się domową bibliotekę nie budzą już takich emocji. Wiadomo - można wydać co się i co się chce czytać. Ja jednak do "Biblioteki Kultury" wydawanej przez Instytut z charakterystyczną okładką z deseniem płóciennego worka mam duży sentyment, za sprawą osobistych przeżyć. 


Jedną z pierwszych książek z tej serii, która do mnie trafiła było "Ferdydurke" Gombrowicza, nie miałem już wówczas 16 lat ale i do trzydziestki sporo mi brakowało ale książka zrobiła na mnie wrażenie bo opisywała to, co sam pamiętałem z nie tak dawnej jeszcze przeszłości. Dzisiaj gdy znacznie bliżej mam do wieku profesora Pimki ciągle wydaje mi się, że "Ferdydurke" niewiele straciła ze swojej aktualności a z całą pewnością była aktualna w moich latach szkolnych.

To były czasy gdy do chwalebnych wyjątków należeli ci nauczyciele, których nie obejmowało Gombrowiczowskie "ciało pedagogiczne" te "najtęższe głowy w stolicy", z których żadna "nie ma jednej własnej myśli (...). To zgoła nieszkodliwe niedołęgi, nauczają tylko tego, co w programach, nie, nie postoi w nich myśl własna."

Nie wiem z czego wynika to ponadczasowe belferskie dążenie do przykrojenia młodego pokolenia do jednego, z góry narzuconego, słusznego szablonu, ta niechęć do potraktowania młodzieży na serio, jako partnerów w dyskusji, mających prawo do własnego, samodzielnego zdania. Mam wrażenie, że "temat wypracowania domowego. "Dlaczego w poezjach wielkiego poety, Juliusza Słowackiego, mieszka nieśmiertelne piękno, które zachwyt wzbudza w nas zachwyt i miłość?"" jest "wiecznie żywy" a następcy profesora Bladaczki ciągle oczekują w odpowiedzi na zadany temat jedynie wyuczonych sloganów. W szkole Gombrowicza samodzielne myślenie ucznia i nawet nie tyle niechęć co niemożność/nieumiejętność zrozumienia klasyki - "Ale kiedy ja się wcale nie zachwycam! Wcale nie zachwycam! Nie zajmuje mnie! Nie mogę wyczytać więcej jak dwie strofy, a i to mnie nie zajmuje. Boże ratuj, jak to mnie zachwyca, kiedy mnie nie zachwyca?" - nie ma szans sensowną ripostę i pracę u podstaw. Co najwyżej oznacza tylko problem dla oportunisty, który ma przecież "żonę i dziecko". Ale to w końcu nic dziwnego skoro szkoła nie kształtuje człowieka myślącego a infantylne intelektualnie klony i jest miejscem, w którym "pupa" zwycięża "dupę".

Z tym "niezrozumieniem" klasyki współbrzmi krytyka kanonu literackiego - "wspominałem owe piękne, romantyczne lub klasyczne zbrodnie, gwałty, wyłupianie oczu w poezji i w prozie - masło z konfiturą, to wiem, że jest straszne, a nie wspaniałe i piękne zbrodnie u Szekspira.", która upomina się o "zwykłość tematyki", która korespondowałaby z tym co czytelnik widzi dookoła siebie, a jednocześnie kwestionowanie szczególnej roli twórców i ich pretensje do sprawowania "rządu dusz". Wreszcie obrywa się tym, którzy tylko wtórnie, odtwórczo żyją z literatury, osławionym ciotkom, ciotkom kulturalnym, tych ćwierć-autorkom i doczepionym pół-krytyczkom, wypowiadającym "sądy swe po czasopismach. Gdyż kulturę świata obsiadło stado babin przyczepionych, przyłatanych do literatury, niezmiernie wprowadzonych w wartości duchowe i zorientowanych estetycznie, najczęściej z jakimiś swoimi poglądami i przemyśleniami (...)."

Nie ma co ukrywać, "Ferdydurke" stanowi zamach na przyjęte ogólnie wartości "niedługo zdamy sobie sprawę, że już nie to jest najważniejsze: umierać za idee, style, tezy, hasła, wiary; i nie to także: utwierdzać się w nich i zamykać; ale co innego, ale to: wycofać się o krok i zdobyć dystans do wszystkiego, co nieustannie wydarza się z nami." Taki dystans mógł być przydatny w polskim piekiełku lat międzywojennym, tym "odzyskanym śmietniku" jak pisał Kaden-Bandrowski, w którym  "dziesiątki koncepistów, doktrynerów, demagogów i agitatorów przerabiają i urabiają, zasiewając swoje koncepcje, poglądy, doktryny, idee, a wszystkie specjalnie uproszczone i przyrządzone dla maluczkich" a spory ideologiczne okazywały się całkowicie jałowe - "Analiza właściwie zwyciężyła ale cóż z tego? Zupełnie nic. Mogła równie dobrze zwyciężyć synteza i też by z tego nic nie było." Ale wkrótce po ukazaniu się "Ferdydurke" wybuchła II wojna światowa i rozpoczęła się w Polsce okupacja niemiecka a później nastała "komuna" a w odniesieniu już do tych lat "wycofanie się o krok" i "zdobycie dystansu" brzmią mocno dwuznacznie, choć z drugiej strony trudno mieć do Gombrowicza pretensje o to, że nie przewidział tego, czego także i nikt inny nie przewidywał.

Drugą po szkole instytucją, która poddana została krytyce, jest dom w jego "ekstremalnych" przejawach. Na jednej szali mamy dom "nowoczesny" w sferze deklaracji głoszących, że "Kult dziewictwa ustał! My, inżynierowie konstruktorzy nowej rzeczywistości społecznej, nie uznajemy kultu dziewictwa dawnych hreczkosiejów",  które okazują się tylko pozą, wychodzącą na jaw kiedy zostaną naruszone stare, dobre konwenanse. Zajmującym się "feministyczną dekonstrukcją" pozostawiam analizę opresyjnych reguł społecznych, zgodnie z którymi "dziewczyna (...) idzie do starego, ponieważ jest pensjonarką ... Dziewczyna, (...) która oddaje się młodemu, ponieważ jest nowoczesna ...". Na drugiej zaś dla przeciwwagi postawiony został tradycyjny dom szlachecki, anachroniczny i zakłamany, w którym "odwieczna hierarchia opierała się na dominacji części pańskich i był to system natężonej i feudalnej hierarchii, gdzie ręka pana równała się gębie sługi, a noga wypadała w pół chłopa. Hierarchia ta była pradawna. Układ, kanon i prawo odwieczne. Była to klamra mistyczna spajająca części w powyższym układzie mogli państwa państwo dotykać się i stykać z chamstwem."

Wyobrażam sobie, co to musiało się dziać gdy książka się ukazała, dzisiaj paradoksalnie, choć mu się przeciwstawiała, sama jest częścią kanonu, a co gorsza nawet szkolną lekturą, co pamiętając przypadek Gałkiewicza, nie wróży jej dobrze wśród uczniów a szkoda.

czwartek, 21 listopada 2013

Castorp, Paweł Huelle

Powtórna lektura zawsze jest opatrzona sporą dozą ryzyka, czytanie po latach owszem czasami wychodzi nam na dobre bo dojrzalsi i bogatsi wiedzą i doświadczenie dostrzegamy rzeczy wcześniej dla nas niewidoczne ale jest to broń obosieczna, bo sprawia że to czym kiedyś się zachłysnęliśmy wcale nie jest tak wspaniałe jak się to kiedyś nam wydawało. Z tego punktu widzenia nie jest to najlepszy pomysł bo może czasem lepiej zachować w pamięci to pierwsze wrażenie oczarowania lekturą. A różnie z tym bywa, tak na przykład o ile powtórna lektura "Kota i myszy" dała mi szansę docenić drugą część trylogii Grassa, a w przypadku "Weisera Dawidka" Huelle utrwaliła opinię to już powtórna lektura "Hanemanna" Chwina zdarła mi trochę łusek z oczu. 


Sięgałem więc po "Castorpa" Pawła Huelle trochę z duszą na ramieniu ale jak się okazało zupełnie nie potrzebnie, bo to jedna z lepszych "gdańskich" książek polskich autorów - Grass ze swoją trylogią ciągle jest bezkonkurencyjny.

To trzeci pastisz pisarza, po "Weiserze Dawidku" i "Mercedes-Benz" inspirowanych odpowiednio Grassem i Hrabalem, tym razem nawiązujący do Manna i choć niedwuznacznie odwołuje się do postaci głównego bohatera "Czarodziejskiej góry", to mi kojarzy się także z "Buddenbrookami" (może to za sprawą "Effi Briest", która jest dosyć ważnym rekwizytem) i nie ma w tym nic dziwnego bo w Gdańsku anno domini 1905 opisanym w powieści, czuje się ducha Hanzy której członkiem był nie tylko Hamburg, z którego przyjechał Castorp, ale także i Lubeka.

Skojarzeń, zresztą bardzo różnych, jest tu bez liku bo to i stan gdańskich chodników przypominający te z "miasta N." z Gogolowskich "Martwych dusz", daleki cień "Jądra ciemności" przebijający przez belgijską spółkę kolonialną, nawiązanie do "Wspomnienia" Hölderlina, wykorzystanie istniejącego w literaturze niemieckiej stereotypu "pięknej Polki" etc. etc. etc.

Są także skojarzenia całkiem nie literackie jak choćby opis ulicy, przy której zamieszkał tytułowy bohater - "ulica Kasztanowa była ostatnią, jak się zdawało, zabudowaną częścią miasta. Za kamienicą rozciągały się bliżej nie określone składy, kilka fabrycznych szop, dalej ogrody i wreszcie pola, wśród których znikająca linia tramwajowa robiła szczególne, bo całkiem nierealne wrażenie." przywołuje na myśl "Zbieraczki chrustu" Heinricha Zille (mimo, że fotografia została zrobiona została w Charlottenburgu prawdopodobnie w  1898 r.). A swoją drogą, czy spódnica kobiety widocznej na zdjęciu nie kojarzy się trochę ze spódnicami babki Koljaczkowej?


To wszystko sprawia, że Autorowi udało się zbudować główny atut powieści - jej klimat. Trochę oniryczny, chwilami trochę kafkowski i zagadkowy, w którym zanurzona jest mroczna tajemnica gospodyni Hansa Castorpa i jej służącej a przede wszystkim powolnie snująca się piękna opowieść o pierwszej, młodzieńczej i nieśmiałej miłości, jeszcze czystej i nieskalanej fizycznym pożądaniem, trochę kojarząca się z "Madame" Libery (pojawia się zresztą Joanna Schopenhauer) . 

Nic z tego, tak częstego epatowania niemieckością, które w powieściach tego typu zwykle nie wychodzi dalej niż przedwojenne nazwy ulic. Huelle z tego zrezygnował, pojawiają się one tylko gdzieniegdzie, jakby przez przeoczenie, koncentruje się za to na opisie miasta i jego mieszkańców sprzed ponad 100 lat z jego typowymi ówczesnymi akcentami.

Piękna nostalgiczna książka, tęskniąca za światem, którego ani Autorowi ani żadnemu z nas nie dane już było poznać.   

środa, 20 listopada 2013

Kondotierzy, Rafał Gan-Ganowicz

"Kondotierzy" to jedna z tych książek, o których mówi się - kultowe, choć nie do końca wiadomo co to znaczy. W tym przypadku dla jednych kultowość wiąże się z postacią autora, zadeklarowanego antykomunisty, który swoje poglądy potwierdzał z bronią w ręku, mnie jednak książka intrygowała ze względu na jej temat, bo wojna w Kongo związana z secesją Katangi, której w połowie jest poświęcona, to u nas terra incognita, nie licząc dwóch zapoznanych zupełnie i chyba słusznie pozycji; "Kongo-Müller. Wyznania mordercy" Waltera Heynowskiego i Gerhard Scheumann rozmowy/wywiady z jednym z żołnierzy walczących w Kongo z 1968 r. i "Operacji Lampart" Tadeusza Pasierbińskiego z 1980 r. 


O ile z tej drugiej da się jeszcze wyłuskać trochę ciekawych informacji to pierwsza to typowa propagandowa elukubracja, z której niewiele można się było dowiedzieć. Niestety, okazało się, że wspomnienia Gan-Ganowicza tą "białą plamę" wypełniają tylko w niewielkim stopniu.

Kojarzyć się mogą z "Psami wojny" Forsytha, tyle że podlana antykomunistycznym sosem. Na i ile został on dodany przez Gan-Ganowicza, którego widać, że uwierała łatka bezideowego najemnika, trudno ocenić - faktem jest, że miał za sobą epizod antykomunistycznej konspiracji w latach 40-tych (ale chyba przez nikogo nie potwierdzony) później udział w wojnie w Jemenie i pracę w Radiu Wolna Europa.

Ten antykomunizm nie musiał być dominującym powodem, dla którego autor zdecydował się zaciągnąć w szeregi najemników. Sam wszakże pisze "w Kongu pokochałem przygodę i broń. Ciężko było wrócić pomiędzy zwykłych zjadaczy chleba, do których żywiłem podświadomie pewną pogardę i głębokie lekceważenie dla ich codziennych, ludzkich problemów. "Lepiej przeżyć jeden dzień jak lew, niż całe życie jak zając" - myślałem. I nie chciałem się zgodzić na pożegnanie z bronią. Od kilku miesięcy rosła we mnie tęsknota. Tęsknota do słońca, do wojny, do przygody. Do życia, jakie poznałem w Kongu. Bałem się powrotu do cywila. (...) Błagałem boga wojny o jeszcze jedną przygodę." Nie da się w tym doszukać słowa o walce z komunizmem ...

Zresztą akcenty ideowe, które pojawiają się, we wspomnieniach nie są specjalnie nachalne, powiedziałbym, że wyglądają raczej blado (antykomunizm Gan-Ganowicza w czasie konfliktu w Kongo sprowadza się w zasadzie do tego, że jemu i niektórym z jego towarzyszy broni groziło w Polsce niebezpieczeństwo ze strony UB a przeciwnicy byli wyposażeni w broń pochodzącą z ZSRR i Chin) przy żenująco zacietrzewionej przedmowie Henryka Skwarczyńskiego, nie wnoszącej żadnej "wartości dodanej". Zamiast niej aż prosiłoby się o rzetelne wprowadzenie historyczne dotyczące konfliktu w Kongo i Jemenie, zwłaszcza że chwilami w "Kondotierach" trudno się połapać, po której stronie autor walczył w Kongo, Gan-Ganowicz pisze bowiem o przeciwnikach per "rebelianci" - tymczasem, jakby nie patrzyć, to akurat Czombe, do wojsk którego się zaciągnął, sam początkowo był secesjonistą, choć w 1965 r. rzeczywiście był premierem rządu zdymisjonowanym w październiku 1965 r. przez prezydenta Kasavubu.

Dużą przesadą jest też sprowadzenie tego konfliktu do walki wolnego świata z ekspansją komunizmu. Zwykle gdy nie do końca wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze a Katanga należy do najzasobniejszych w bogactwa naturalne regionów na świecie. Widać zresztą, że Gan-Ganowicz zdawał sobie z tego sprawę, napomykając o konfliktach plemiennych i napomykając o interesach gospodarczych państw zaangażowanych w wojnę, choć nie do końca wyraźnie to artykułuje. Jeszcze gorzej idzie mu z oceną kolonializmu i dekolonizacji, na szczęście takim politycznym rozważaniom poświęca w części książki poświęconej swojemu pobytowi w Kongo tylko jednej rozdział.

W większości mamy za to męską przygodową prozę pomieszanie Forsytha i Sienkiewicza aczkolwiek na znacznie skromniejszą miarę i w formie epizodów z walk czy wspomnień o towarzyszach broni, wśród których jest zaskakująco wielu Polaków (po stronie Czombego walczył m.in. Jan Zumbach, którego może niektórzy pamiętają z "Dywizjonu 303" Arkadego Fiedlera ale o nim akurat Gan-Ganowicz nie wspomina). Z dzisiejszego punktu widzenia trochę zaskakuje, że ludzie, których wspomina to prawie bez wyjątku biali a przecież dowodził czarnym żołnierzami. Nie dowiemy się też z "Kondotierów" jak na prawdę wyglądało życie najemnika ani tym bardziej jak wyglądało życie mieszkańców kraju, w którym walczył bo wygląda na to, że nie byłoby to nic czym chwalić zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę dwa zdjęcia sprzymierzeńców, tubylców którzy pozują do nich z odciętymi dłońmi, przypominające najgorsze czasy króla Leopolda II.

Okazało się, że "kultowa" książka jest co najwyżej nieco rozczarowującą ciekawostką, przynajmniej jak dla mnie.  

niedziela, 17 listopada 2013

Generał Barcz, Juliusz Kaden-Bandrowski

Zdążyłem. Co prawda nie na Święto Niepodległości ale jednak w listopadzie udało mi się zmieścić. W literaturze powojennej jakoś temat odzyskania niepodległości nie miał szczęścia, tak naprawdę nie potrafię przytoczyć żadnego tytułu, który były temu poświęcony, choć nie ma się co dziwić. Zacieranie pamięci o niepodległym, niekomunistycznym państwie zrobiło swoje ale też i okrutne doświadczenia II wojny światowej, jako świeższe i bardziej namacalne przytłumiły pamięć konsekwencji Wielkiej wojny. 


Ale nawet we wcześniejszych latach nie powstała książka, która podejmowałaby bezpośrednio temat odzyskania niepodległości i o której można by z czystym sumieniem powiedzieć, jeśli już nie arcydzieło, to chociaż, że jest to wielka powieść. Owszem jest "Przedwiośnie" Żeromskiego, "Pokolenie Marka Świdy" i "Mogiła nieznanego żołnierza" Struga ale dzisiaj nie rzucają one na kolana. Chyba najwybitniejszą powieścią związaną z tą problematyką jest "W polu" Stanisława Rembeka (przymierzam się do ponownej lektury ale tym razem mądrzejszy o wiedzę zawartą w  "Między historią a biografią. O prozie Stanisława Rembeka" Mirosława Lalaka), o której skutecznie przez lata zagłuszano pamięć, ale chyba najbardziej znany jest "Generał Barcz" Juliusza Kaden-Bandrowskiego (nawiasem mówiąc, nomen omen, Rembek uważał, że to m.in. Kaden-Bandrowski rzucał kłody pod nogi jego literackiej karierze w okresie międzywojennym).

Nie wiem, czy ktoś jeszcze tę powieść czyta, obawiam się, że prawie jak cała twórczość okresu dwudziestolecia międzywojennego trafiła do lamusa, bo komu by się chciało męczyć z kojarzącym się z Młodą Polską stylem, który chwilami jako żywo przypomina Przybyszewskiego "- zamach, zamach, - śmiała się, przyłożywszy ucho do jego piersi. Ogarnęły ją niespodziewanie wesołe, radosne ulgi, że serce to bije, młode, zdrowe, dźwięczne ... Że dzięki niej bić nie przestanie tej nocy ... Że między tłum spiskowców a to serce ona dziś rzuci ... To właśnie, co paczy zażarte spory samców ... Ponętny czar uroku ..."

Dzisiaj to raczej literacka pamiątka tamtych czasów, wyblakła powieść z kluczem osnuta wokół m.in. zamachu Januszajtisa. Owszem wszyscy wiedzą kim był Józef Piłsudski ukryty pod nazwiskiem tytułowego bohatera ale kim byli generałowie Dowbor-Muśnicki i Roja, już niekoniecznie, a o innych postaciach raczej w ogóle nie ma co wspominać, może poza Rasińskim, którego pierwowzór stanowił podobno sam pisarz.

Nie wątpię, że swego czasu "Generał Barcz" narobił niezłego rabanu skoro także i w książce Kaden-Bandrowski ogłasza, że "trzeba, aby się w naszej literaturze skończyła raz ta laksa liryczna ... Ten rzewny bełkot przez łzy ... I dotykanie przez bibułkę i gadanie przez watę ...". Trzeba przyznać, że jak na tamte czasy o "dotykaniu przez bibułkę" nie ma mowy biorąc pod uwagę choćby erotyczne epizody.

Trudno dopatrzeć się także liryzmu, a na pewno nie w portrecie Piłsudskiego, który stał "wysoki, szeroki, w spoconej, pomiętej koszuli, we włóczkowych gatkach niebieskich, rozerwanych w kroku, z piętami, niczem różowe policzki niespodzianie wychodzącemi z dziurawych skarpetek." Obrazu dopełnia romans tytułowego bohatera i próba samobójcza żony zakończona jej śmiercią. Z drugiej strony to postać pomnikowa "nie taka znowu u nas częsta, czy tania figura ... Barcz - to żelazna ręka, to podporządkowanie drugich i siebie potężnej świadomej woli ...", która stoi "w równej linji z żołnierzami posterunku, docna pośród tego wiernego honoru samotny i zbłąkany ..." przez nikogo nie zrozumiana i która podporządkowała swoje życie i ludzi dobru Polski, tak jak je rozumiała.

A Polska, świat polityki, w powieści to kłębowisko żmij, gdzie "świnia ze świętym za pan brat", w którym "niemasz nagrody (...) ani za wielkie czyny, ani za wzniosłe słowa"  a zdobycie niepodległości to "radość, - szalona radość z odzyskanego śmietnika ... - Który my w salon przemienimy, - uśmiechnął się Barcz". Niewesoły to obraz, choć przebija z niego nadzieja na przyszłość, i mam wrażenie, że jakoś ciągle zaskakująco aktualny i trwały tak jak trwałe jest nasze polskie piekiełko ...

piątek, 15 listopada 2013

Alicja w Krainie Czarów, Lewis Carroll

Moje pierwsze spotkanie z powieścią Carrolla jest nie do powtórzenia, to była wersja komiksowa z tygodnika "Świerszczyk" (kto to jeszcze pamięta?) prenumerowanego w szkole. Pamiętam, jak bardzo byłem niepocieszony, gdy okazało się, że nie wszystkie numery docierały do szkoły i w starannie zbieranych, dziurkowanych i nanizanych na wstążkę numerach powstawały luki i nie mogłem śledzić przygód Alicji. Było - minęło. Na pocieszenie została mi książka mojej siostry, wzięta na wieczne nieoddanie - wydanie z 1986 r. w tłumaczeniu Roberta Stillera.  


To podobno najlepsze tłumaczenie obok przekładów Macieja Słomczyńskiego i Antoniego Marianowicza. Rzeczywiście pozwala wyraźnie dostrzec warstwę, na którą nie zwraca się w pierwszej chwili uwagi koncentrując się na śledzeniu przygód Alicji, niestety ma tę wadę, że jest mało przyjazne najważniejszym odbiorcom czyli dzieciom. Za to dorośli mają zabawę gwarantowaną bo czyż nie są urocze "proste reguły wpajane przez przyjaciół", które mówią, że "rozpalony do czerwoności koniec pogrzebacza sparzy cię, jeśli go za długo trzymasz; i że jeśli bardzo głęboko zatniesz się w palec nożem to przeważnie krwawi; (...) jeśli wypijesz za dużo z butelki z napisem "Trucizna", to prawie na pewno prędzej czy później ci to zaszkodzi."

Choć zapewne krytyka feministyczna już zazgrzytałaby zębami na spostrzeżenie Gołębia - "(...) zrozum, że dziewczynki jedzą tak samo dużo jajek jak węże. Nie wierzę - odpowiedział Gołąb - ale gdyby tak było, to są też pewnym rodzajem żmij; tyle mogę powiedzieć. (...) no i co mi za różnica, czy jesteś dziewczynką, czy żmiją?" Pisząc "Alicję" Carroll był już po trzydziestce, tak że nie wykluczone, że zawarł w tej konstatacji przemyślenia na temat płci pięknej na podstawie własnych doświadczeń.  

Rozbrajająca jest również prostota diagnozy stanu ludzkiej psychiki - "A może to w ogóle pieprz powoduje, że ludzie są tacy zapiekli - ciągnęła, bardzo zadowolona, że wymyślił nową regułę - a od octu robią się skwaszeni, a od rumianku im gorzko w środku, a - a od cukierków i tym podobnych rzeczy dzieci są takie słodkie."

Jednak szczególnie lubię nie pozbawione słuszności spostrzeżenie, że "cóż jest warta książka (...) w której nie ma rozmów ani obrazków", co prawda moje wydanie jest ilustrowane przez Dušana Kállay'a ale może nadejdzie czas, że ktoś zdecyduje się wykorzystać świetne fotografie Katarzyny Widmańskiej (dwie pierwsze poniżej) przeznaczone raczej dla pełnoletnich, ewentualnie te, których autorami są Tomasz Sikora i Marcin Mroszczuk (tytułem przykładu ostatnie zdjęcie).


www.behance.net


To jednak raczej, jak mawiają prawnicy, zdarzenie przyszłe i niepewne (jak dożycie do emerytury) a jako dorośli z perspektywy czasu możemy wyrazić tylko uznanie dla etymologicznych rozważań bohaterów książki, bo i takie można znaleźć - "A ile mieliście jednego dnia lekcji? Spytała Alicja, (...). Pierwszego dnia dziesięć - odpowiedział Fałszywy Żółw - a następnego dnia dziewięć i tak dalej. Jaki to dziwny plan zajęć! Wykrzyknęła Alicja. Dlatego to się nazywa lekcje - wyjaśnił Gryfon - bo codziennie jest lekcej i lekcej." odrobinę przy tym żałując, że dowiadujemy się o nich tak późno, bo być może gdybyśmy wiedzieli o nich wcześniej, byłoby by nam w szkole choć trochę "lekcej" ...   

wtorek, 12 listopada 2013

Ostatnie rozdanie, Wiesław Myśliwski

Po przeczytaniu recenzji "Ciemno, prawie noc" Joanny Bator pomyślałem sobie - przecież Wiesław Myśliwski dwukrotnie otrzymał nagrodę Nike a przecież jest świetnym pisarzem i naturalnie życzę mu trzeciej, bo jakby powiedziała "zacna ciotka" Marlow'a "każda praca zasługuje na zapłatę", a z pewnością zasługuje na to "Ostatnie rozdanie". 


Długie, listopadowe wieczory to czas w sam raz na nie. Ale nie należy mieć złudzeń, to nie jest książka dla wszystkich. I granica wcale nie musi przebiegać wzdłuż podziałów na miłośników tego czy innego rodzaju gatunku powieści. To przede wszystkim książka dla tych, którzy już mniej spoglądają z nadzieją do przodu a bardziej zaczynają spoglądać wstecz. Bo "Ostatnie rozdanie" jest książką o przemijaniu, to jakby ciąg dalszy/uzupełnienie/wariacja tematów podjętych w "Traktacie o łuskaniu fasoli". Zbyt słabo pamiętam "Traktat" by móc dokładnie określić wzajemną relację tych dwóch powieści ale skojarzenie z nim, to pierwsza myśl, która się nasuwa przy lekturze książki.

Tym razem łuskanie fasoli zostało zastąpione pokerem z szewcem ale ważniejszy wydaje się, pełniący rolę proustowskiej magdalenki zamoczonej w herbacie, wysłużony notes, spięty gumką, który głównemu bohaterowi - narratorowi towarzyszy nieomalże przez całe życie. Literackich skojarzeń jest zresztą więcej. Wszak w stosunku Marii do narratora widać podobieństwo relacji Haliny Janowskiej i Andrzeja Czajkowskiego i bez większego trudu odnaleźć również można niespecjalnie nawet zawoalowaną aluzję do dramatu "Klucznik".

Gier z czytelnikami jest chyba więcej - takie na przykład powtórzenia, jak choćby to o odręcznym pisaniu listów. Ot, wydaje się starszy człowiek pisał książkę, pewnie przeoczył, zapomniał. A potem redakcja nie zauważyła. Albo nawet i zauważyła ale nikt nie śmiał zwrócić uwagi. Bo Mistrz, bo Autorytet. Nie wypada. Więc to powtórzenie jest. Niby mała rzecz, nieważna ale jakoś w głowie siedzi i już przychodzi myśl, że powieść może nie jest taka całkiem bez skazy, no bo przecież powtórzenia to jednak jakieś tam niedopracowania. Aż tu nagle odkrywamy, że główny bohater też przecież się powtarza opowiadając bajkę małemu chłopcu. Powtarza się z rozmysłem i już wcale to przeoczenie nie jest takie pewne, bo może to właśnie nie jest żadne przeoczenie, tylko tak specjalnie, na którym to my w pierwszej chwili się nie poznaliśmy.

Albo tak jak z tym niedokończonym rozdziałem, niedokończony, ale dlaczego, co to znaczy? Bo przecież na jak niedokończony ostatni rozdział to i książka od razu niedokończona. A jak niedokończona to niedopracowana czyli jakaś taka niepełna i niedoskonała. Ale na ten niedokończony rozdział patrzy się inaczej jeśli pamięta się, co mówił narratorowi Joachim Steiner, że "czasami taki niedokończony jest lepszy", a i pamięć o symfonii "Niedokończonej" Schuberta też chyba nie zaszkodzi. I tak zostajemy wydani na pastwę domysłów i własnej wyobraźni.

To co jednak szczególnie mnie urzekło do aluzje do stron rodzinnych z lat dzieciństwa i młodości. Nie trzeba wielkiej dociekliwości by w opisie zrujnowanego domu matki odnaleźć rodzinny dom Myśliwskiego w Dwikozach (na zdjęciu poniżej) - "Dom nie miał ani jednej szyby w oknach, tak na górze, jak i na parterze, a z balkonu wystawały tylko szyny. (...) W tym wszystkim najdziwniejsze było, że na drzwi od ulicy nikt się nie pokusił, a były dębowe. Robił je stolarz Zamojski."

zdjęcie ze strony www.polskaniezwykla.pl

Ale to wszystko, to detale które są jak rodzynki, które tak bardzo lubiłem wydłubywać jako dziecko z surowego "rosnącego" ciasta, zanim moja Babcia zdążyła wstawić je do pieca, a od takich wspomnień przy lekturze "Ostatniego rozdania" nie da się uciec.

To właśnie dlatego, moim zdaniem, nie jest to książka dla wszystkich. Bo co można wspominać mając -naście czy -eścia a nawet i -eści lat? To przychodzi z wiekiem, bo dopiero patrząc na własne życie, można zrozumieć sens stwierdzenia, że "dobre czasy to nie te, w których się żyło, ale które się wspomina."

A zaczyna się wszystko zwykle pod wpływem impulsu, może częściej jest to fotografia, może list, który zostawiliśmy w książce nieczytanej od lat, który z niej wypadł przy okazji robienia porządków, może bilet wstępu, który zostawiliśmy sobie na pamiątkę. W "Ostatnim rozdaniu" to notes. 

Nie dowiemy się "czy ten zbiór przypadków, w którym mało co ma z sobą związek, jak te wszystkie imiona, nazwiska, adresy, telefony w (...) notesie, jest skłonny poddać się naszej woli" a skłonni raczej jesteśmy w to wątpić, bo wszakże "porządek alfabetu jest umowny, kolejność liter w nim przypadkowa, jednej z drugą nic nie wiąże, tak że można by je dowolnie poprzestawiać, a nic by się nie zmieniło".

Ale do wszystko widać dopiero z perspektywy czasu, gdy nabraliśmy już dystansu do ludzi i zdarzeń. Kiedy z latami wiedzy i doświadczenia, patrząc wstecz wcale nie jesteśmy tacy pewni "czy nie zajmujemy się jedynie własnymi złudzeniami. Nie mamy żadnej władzy nad życiem, wbrew temu co się nam wydaje. To ono rządzi nami przez różne przypadki, zbiegi okoliczności i temu podobne." A i to nie jest takie pewne, bo Myśliwski raczej mnoży pytania i problemy pozostawiając poszukiwanie odpowiedzi czytelnikowi. Owszem, czasami coś podpowiada ale tak jak narrator jego powieści nie poddaje swoich przypuszczeń ostatecznej weryfikacji. Bo trudno o stanowcze sądy gdy okazuje się, że "być sobą tak na prawdę nic nie znaczy. Aby być sobą, trzeba być kimś, to znaczy wiedzieć kim się jest. A jak możemy to ustalić, zagubieni wśród ciągle zmieniających się wyobrażeń siebie?"

A co my w końcu wiemy? Co wie bohater "Ostatniego rozdania" - całkiem współczesny człowiek sukcesu ale jednak rozdarty pomiędzy przyszłością i przeszłością? Samotny nomada zajęty robieniem pieniędzy, który już wie, że "człowiek musi z kimś czuć, z kimś myśleć, z kimś rozmawiać, aby wiedzieć że istnieje" ale zdaje sobie z tego sprawę zbyt późno ale może rzeczywiście "może czasem warto być i nieszczęśliwym. Szczęście nie jest najważniejsze. Czasem ważniejsze jest, co się przeżyło".

Wiesław Myśliwski "przerywa milczenie" w wielkim stylu. Polecam. 

piątek, 8 listopada 2013

Baśnie. Słowik, Hans Christian Andersen

Zgadało się nie dawno z Lirael o wątkach "ornitologicznych" u Andersena, wiadomo: "Brzydkie kaczątko", "Dzikie łabędzie", "Kogut podwórzowy i kogucik na dachu", jaskółka w "Calineczce", skowronek w "Stokrotce" itd., itp. ... A że mimo nowych czasów jedną z ulubionych bajek mojego synka jest "Słowik" to zebrało mi się na napisanie kilku słów o nim.
 

Sam jestem zaskoczony, że Andersen okazał się "wiecznie żywy" i to bez żadnych przeróbek, które tradycyjny tekst mają "dostosować" w zamyśle ich autorów do potrzeb współczesnych dzieci. Okazuje się, że klasyka mistrzowskiej klasy trzyma się mocno. W domu, tak się jakoś złożyło, mam kilka wydań "Baśni". Jest wydanie z 1988 r. z ilustracjami Pauliny Garwatowskiej, wydanie z 1997 r. z ilustracjami Miloslava Dismana a chrześniakowi, przy z jakiejś okazji dostała się edycja z 2010 r. z ilustracjami Kamili Štanclovej i Dušana Kállay'a.

Mimo, że dla mojego dziecka kanon stanowi  dwuczęściowa edycja z 1999 r. ilustrowana przez Michael'a Fiodorov'a, to zawsze w pamięci miałem swoje "zaczytane" "Baśnie" z klasycznymi już dzisiaj ilustracjami Jana Marcina Szancera, w których Hans Christian był swojsko brzmiącym Janem Christianem. Zginęły gdzieś w "pomroce dziejów" ale wreszcie udało mi się kupić egzemplarz  wydania z 1965 r. (pierwsze ukazało się chyba w 1955 r.), do którego mam ogromny sentyment, a poza tym wiadomo; męska wspólnota pokoleń, ojciec - syn, te klimaty ...


W każdym razie w domowym "obiegu czytelniczym" są te dwa wydania, bo niezależnie od sentymentu, wybór baśni nie pokrywa się w nich a czytelnik jest znacznie obficiej raczony świetnymi ilustracjami Fiodorov'a niż Szancera.

Przy okazji okazało się, że i lektura biografii Andersena na coś się przydała, bo patrzę teraz na "Baśnie" trochę więcej widzącym wzrokiem i choćby wątków autobiograficznych dopatrzyłem się nie tylko w "Brzydkim kaczątku" (bo o nich wie chyba każdy) ale także w "Ogrodniku i jego chlebodawcy" i jeszcze kilku innych utworach, które można odbierać jako parabole nawiązujące do doświadczeń Hans Christiana.

Z pomiędzy tych opowieści bawiących dzieci, co jakiś czas daje wyłuskać zaskakujące spostrzeżenia, czasami gorzkie, czasami sarkastyczne, których adresatami, mam wrażenie, nie byli dziecięcy słuchacze lecz dorośli lektorzy.   

zdjęcie ze strony www.tramwajnr4.pl
 
I to właśnie z tego ulubionego przez mojego syna "Słowika" kilka takich fragmentów przytaczam "ku przypomnieniu, zabawie a może i ku nauce":

"(...) był on tak wytworny, że kiedy ludzie niżsi od niego pochodzeniem ośmielali się zadać mu jakieś pytanie, odpowiadał im tylko "p!", a to przecież nic nie znaczy."

"Wrócił więc marszałek do cesarza i powiedział, że to z pewnością bajka wymyślona przez tych, co napisali książki.
- Wasza cesarska mość niechaj nie wierzy temu, co piszą, bo to wszystko wymysły, po prostu czarna magia!

"To on! - powiedziała dziewczynka. - Słuchajcie! Słuchajcie! Oto tam siedzi! - i pokazała małego, szarego ptaszka wysoko na gałęzi.
- Czyż to możliwe! - zawołał marszałek. - Inaczej go sobie wyobrażałem! Jakże pospolicie wygląda. A może stracił swą barwę na widok tylu wytwornych osób!"

"Cóż to mówić! Nawet lokaje i pokojówki byli zadowoleni, a to dużo mówi, bo im najtrudniej dogodzić. Tak, słowik naprawdę zdobył powodzenie."

I jak Wam się podoba?!

środa, 6 listopada 2013

Gender dla średnio zaawansowanych. Wykłady szczecińskie, Inga Iwasiów

Przyznaję - nie ogarniam gender i z tego właśnie powodu sięgnąłem po książkę Ingi Iwasiów, mając nadzieję, że dowiem się co to właściwie takiego jest. Pewnie też i przeceniłem własne możliwości błędnie biorąc tytuł "Gender dla średnio zaawansowanych" za rodzaj "profesorskiego blefu". Tymczasem takim "blefem" okazała się opinia prof. Smulskiego zamieszczona na okładce, wg którego "Inga Iwasiów dysponuje rzadkim talentem - potrafi pisać o skomplikowanych problemach współczesnej humanistyki w sposób niehermetyczny, frapujący, ale wolny od wszelkich uproszczeń."


Naturalnie to kwestia osobistej wrażliwości, ale według mnie passus, z którego dowiaduję się, że "Krytykę Woolf próbuje przenicować Toril Moi w tekście "Kto się bo Virginii Woolf". Moi dokonuje analizy krytyki feministycznej pod kątem jej związków z dekonstrukcjonizmem, a przede wszystkim z lekturą Jacques'a Derridy i Julii Kristevej. Twierdzi, że zarzuty Elaine Showalter należą tyleż do przezwyciężonego etapu feminizmu, co do jego odmiany anglosaskiej (związanej z praktyką i mniej skłonną do teoretyzowania). Efektywną interpretację uprawiają zaś zorientowane na francuską (świadomą, wypracowaną i teoretyczną) krytykę czytelniczki." nikogo (oprócz Profesora) raczej nie zafrapuje i jest świetnym przykładem tekstu hermetycznego i konia z rzędem temu, kto wie jakiego to "skomplikowanego problemu współczesnej humanistyki" dotyczy.

Odnaleźć też można myśli (?), które choć hermetyczne to są jednocześnie i frapujące, jak chociażby twierdzenie, że "Ekonomia męskiego oznaczania jest (...) jednym z fantazmatów samozwrotnego pożądania fallogocentryzmu", aczkolwiek moim zdaniem, jeszcze bardziej frapujący jest pogląd, że "Kobieta mogłaby być o wiele lepszym znaczącym porządku symbolicznego niż mężczyzna, odczuwający przede wszystkim fallusem, czy raczej tym, co fallus funduje. Wagina, zakamarki macicy, niezmierzone terytorium niemające nawet dobrej nazwy w polszczyźnie, dałoby nam obraz świata, przyznajmy, ciekawszy od tego, który wypełniają fabryczne kominy."

Nie wiem, czy znajdzie się ktoś dla kogo "fantazmaty samozwrotnego pożądania fallogocentryzmu" nie są frapujące, albo ktoś komu "wagina i zakamarki macicy" nie dadzą ciekawszego obrazu świata.

Mam wrażenie, że dzięki tego rodzaju "treściom intelektualnie nośnym" książka zasługuje na osobny rozdział w jakiejś polskiej wersji "Modnych bzdur. O nadużywaniu pojęć z zakresu nauk ścisłych przez postmodernistycznych intelektualistów" A. Sokala i J. Bricmonta (które, a jakże, spotkały się z "odporem" także u nas), gdzie oberwało się wspomnianej wyżej Julii Kristevej, która tłumaczyła się, że banialuki, które wypisywała popełniła gdy miała 25 lat "w studenckim pokoiku, chora na grypę, dmuchając nos w gorączce". Dostało się nie tylko jej bo obnażono "blefy", a mówiąc wprost idiotyzmy, innych autorytetów (?) które mają uwiarygadniać "Gender dla ... ", m.in. J. Lacana, L. Irigaray i J. Derridy.

Do frapujących zapewne zaliczyłby profesor Smulski przemyślenia Luce Irigaray, która odkryła jeden z bardziej "wstydliwych sekretów współczesnej fizyki - jeśli fizycy zajmowali się dotąd mechaniką ciała stałego w większym stopniu niż mechaniką cieczy, to z pobudek seksistowskich. Mechanika cieczy jest bowiem dziedziną kobiecą, podczas gdy mechanika ciała stałego to sprawa typowo męska - jak wiadomo, kobiece narządy płciowe wydzielają czasem płyny, męskie zaś wystają i sztywnieją."

Po tym wszystkim łatwo chyba zrozumieć dlaczego nie potrafię nawet powiedzieć, że się nie zgadzam z Ingą Iwasiów. Trudno się z kimś zgodzić (lub nie), jeśli nie rozumie się o czym ten ktoś pisze. Ale tak jak już wcześniej wspomniałem, zakładam, że to moja wina, skoro wyraźnie nie jestem adresatem książki jako niebędący "średnio zaawansowany". Niestety Autorka nie daje szansy czytelnikowi, który chciałby przejść "krótki kurs" dla początkujących, bo próby dowiedzenia się czym chociażby jest gender kończą się na zetknięciu z klasycznym błędem logicznym w wyjaśnieniu, w którym ""Gender" jest (...) płcią kulturową, a więc niejako nabytą, zsocjalizowaną, performatywnie ustanowioną, skonstruowaną." Czym jest ta opatrzona licznymi przymiotnikami "płeć kulturowa" nie udało mi się z wykładów zawartych w książce dowiedzieć.

Są jednak dwie rzeczy, z którymi wypada się z Autorką zgodzić. Podobnie jak Ona nie wiem "dlaczego nie mamy w Polsce książek akademickich (...) przystępnych i zarazem pożytecznych" i nie wiem tego tym bardziej po lekturze "Gender", chociaż mogę zrozumieć, że napisanie takiej książki może przerastać umiejętności Ingi Iwasiów. Umiejętność pisania prostym językiem o trudnych sprawach jest trudną sztuką i nie każdy ją posiada.

Po drugie, nie sposób kwestionować spostrzeżenia, iż genderyści "mają określone cele, mówiąc między sobą innym językiem - szukają w tekstach kultury dowodów istnienia "obozu przeciwnego", metod kamuflowania jego celów oraz śladów oporu.". Potwierdzeniem tego jest właśnie "Gender dla ...". Jakim językiem mówi Autorka - można się było przed chwilą przekonać, a jeśli chodzi o resztę to w książce rzuca się w oczy, to że nie ma w niej mowy o starciu się poglądów, nie mówiąc już o ich wymianie. Poglądy przeciwne po prostu nie istnieją. Żaden problem, żaden tekst, którym zajmuje się Autorka nie jest analizowany w powiązaniu z innymi możliwymi interpretacjami. Dyskusja i wątpliwości zostały wykluczone, nie ma tu klasycznego - "a z jednej, a z drugiej strony", jakichkolwiek wątpliwości, tak że można odnieść wrażenie, że poza jedynie słuszną interpretacją genderową, żadna inna nie istnieje.

"Tekst jest jak zbiór poplątanych nitek: wyjmiesz jedną, dowiesz się wszystkiego po kolei, a zwłaszcza do jakiego światopoglądu i modelu społeczeństwa owa nitka nas doprowadzi. "Płeć" jest takim unerwionym obszarem, który powiedzieć może najwięcej." nie dowiadujemy się jednak dlaczego to akurat płeć ma powiedzieć o tekście najwięcej.

Wszyscy wiedzą, że nie tak dawno obszarem, który mógł powiedzieć najwięcej o tekście była klasa społeczna a był przecież także czas, że obszarem tym była rasa. Ci którzy w ten sposób objaśniali wszystko, w tym także teksty literackie uzurpowali sobie monopol na słuszność. Oczywiście można i tak, mi jednak takie pretensje jakoś źle się kojarzą ale to może dlatego, że pamiętam co mówił Stary Żyd z Podkarpacia (o zgrozo mężczyzna, którego na domiar złego wprowadził na trwałe do obiegu kulturalnego inny mężczyzna) - "Jeżeli dwóch kłóci się, a jeden ma rzetelnych 55 procent racji, to bardzo dobrze i nie ma co się szarpać. A kto ma 60 procent racji? To ślicznie, to wielkie szczęście i niech Panu Bogu dziękuje! A co by powiedzieć o 75 procent racji? Mądrzy ludzie powiadają, że to bardzo podejrzane. No, a co o 100 procent? Taki, co mówi, że ma 100 procent racji, to paskudny gwałtownik, straszny rabuśnik, największy łajdak."

Dla jasności - skojarzenia, o których wspomniałem wcale nie są na wyrost, gender w wykonaniu Ingi Iwasiów nie jest próbą poznania i objaśniania świata, jej zdaniem "trzeba wykonać krok od teorii do etyki; od spekulacji do świadomości. Od deklaracji pluralizmu, społeczeństwa otwartego - do jego praktykowania". Ale byłoby to praktykowanie szczególnego rodzaju pluralizmu.

Otóż Inga Iwasiów poddaje krytyce  Wojciecha Kuczoka, który w jakiejś swojej powieści naraził się jej zdaniem "brzydka, pretendująca do miana kobiety pielęgniarka" i być może naraził się słusznie. Ale tymczasem Autorka sama oto pisze o innej kobiecie, którą spotkała w czasie wakacji "wyglądała jak ekspedientka ze spożywczego na rogu, z czasów samoobsługi". Jaki w tym jest ładunek pychy, poczucia wyższości i wzgardy wobec drugiej osoby! Wobec takiej postawy, aż się prosi by zacytować opinię Ingi Iwasiów o Kuczoku stosując ją do niej samej - "Mogę z dużym prawdopodobieństwem założyć, że (...) nie przejmuje się hasłami równości, nie lubi feministek, ma seksistowską wyobraźnię". Dostaje się też "mieszczańskiej publiczności" za jej gust, co jakoś nie współgra z wywodami na temat "cudzej inności" bo okazuje się, że akceptacja "cudzej inności" nie obejmuje poglądów innych niż te, które głosi Profesorka.

Zdecydowanie najciekawsza i mająca przewagę nad tekstem Iwasiów dzięki swej zrozumiałości jest część książki zawierająca teksty słuchaczek wykładów. Wyłania się z nich przygnębiający obraz Uniwersytetu Szczecińskiego, jako impregnowanego na bądź co bądź intelektualne nowinki. Tym zapewne można w dużej mierze tłumaczyć postawę "oblężonej twierdzy" bo traktowanie gender jako równoprawnego kierunku (niezależnie od tego, że moim zdaniem, stanowi on ślepą uliczkę objaśniania świata, wyrosłą - mam wrażenie - z frustracji i kompleksów) wydaje się oczywistością.

I już całkiem na zakończenie, Paniom - blogerkom poddaję pod rozwagę jeden z ciekawszych dylematów Ingi Iwasiów - "Czy można (...), dziś napisać coś kobiecym ciałem? Niekonkludywnie, cyrkularnie, fragmentarycznie, macicznie, preedypalnie." Ja - przyznaję - nie potrafię!

wtorek, 5 listopada 2013

Intruz, William Faulkner

Każdy pretekst jest dobry by przewietrzyć trochę półki z książkami. Tym razem skorzystałem z nieudolnej próby Mady z "Zapałki na zakręcie", usiłującej poderwać chłopaka na "Absalomie, Absalomie ..." Faulknera


Co prawda czas podrywania mam już za sobą a "Absalomie, ..." przeczytane dwukrotnie, ostatni raz nawet nie tak dawno ale postanowiłem pozostać przy Faulknerze. Jak się okazało słusznie.

Pierwsze skojarzenie jakie budzi "Intruz" to "Zabić drozda" (Murzyn oskarżony o zabójstwo białego, którego obrony pod wpływem kilkunastoletniego siostrzeńca, podejmuje się biały adwokat, okazuje się niewinny) ale na tym podobieństwo się kończy.

"Intruz" jest książką bez porównania brutalniejszą, jego akcja rozgrywa się w latach 30-tych ubiegłego stulecia w okręgu  Yoknapatawpha, zadupiu stanu Missisipi, gdzie ludzie wierzą w "powinowactwo, które, jak mówią, istnieje między Murzynem a mułem" a lincz na czarnym za zabicie białego jest czymś oczywistym dla białych i czarnych. To świat, w którym odmienność jest czymś gorszym bo panuje tu przekonanie, że "tylko z homogeniczności rodzą się wartości trwałe i nie podlegające zmianom, wartości z ludu i dla ludu - literatura, sztuka, nauka, owo minimum rządów i polityki oznaczające wolność i swobodę, i może najcenniejsze ze wszystkiego: charakter narodu, rekompensujący wszystkie straty podczas kryzysu, kryzysu, wobec jakiego staniemy któregoś dnia, kiedy zmierzymy siły z nieprzyjacielem mającym nie mniej ludzi niż my i nie mniejsze środki niż my i - któż to wie? - może nawet umiejącym przechwalać się i chełpić tak, jak my przechwalamy się i chełpimy."

Czy w ogóle taka książka może być dzisiaj dla nas interesująca? Z taką lokalną egzotyką i w której nawet wątek kryminalny trzeba wyłuskiwać z faulkner'owskiego "strumienia świadomości"? Otóż takie pytanie można potraktować jako pytanie retoryczne bo "Intruz" jest książką o niezgodzie na obowiązujący porządek i walce o zachowanie godności, czymś co pozostaje aktualne bez względu na miejsce i upływ czasu.

Jedyną winą tytułowego bohatera jest nieprzyjęcie do wiadomość, że jest kimś gorszym, gorszym bo tak stanowią reguły społeczne, którym nikt się nie przeciwstawia, tolerowany może być tylko za ceną samoupokorzenia i pogodzenia się z rolą jaką przypisano mu bez jego zgody - "Najpierw musimy go nauczyć, że jest czarny. Musi przyznać, że jest czarny. A potem może przyjmiemy go takiego, jakim on chce być przyjęty." Rolą ustanowioną przez "lepszych - białych" ale aprobowaną bez sprzeciwu przez "gorszych - czarnych". Okazuje się, że miejsce człowieka nie zależy od niego ale od społeczności, która o nim decyduje.

Z drugiej strony, widzimy chłopaka, w którym poczucie wyższości białego, zasada uznana przez społeczność w której żyje, walczy z poczuciem przyzwoitości jako człowieka, czymś co tkwi w nim samym, co jest przyrodzone z samej natury człowieka. Jego dylemat, w końcu znajduje rozwiązanie - "Nigdy nie wolno ci się zgodzić na znoszenie pewnych rzeczy. Niesprawiedliwości i przemocy, i hańby, i wstydu. Obojętne, czy jeszcze jesteś młody, czy już jesteś stary. Ani dla opinii morowca, ani dla forsy, fotografii w gazecie czy majątku w banku. Po prostu nie wolno ci się z nimi pogodzić." Nawet jeśli ta niezgoda wynika z pewnego rodzaju egoizmu, bo "to co każe się człowiekowi skręcać z bezsenności po nocach, to nie krzywda wyrządzona drugiemu człowiekowi, ale własna pomyłka; samą krzywdę (jeśli nie można jej usprawiedliwić tym, co się nazywa logiką) człowiek potrafi wymazać niwecząc i ofiarę, i świadków tej krzywdy, ale pomyłka z nim zostaje, i to jest właśnie ten szczur, którego zawsze będzie wolał zadławić na śmierć darowanym żarciem."

Świetna książka, choć oczywiście jak to u Faulknera stanowi wyzwanie dla czytelnika, ale warto zdobyć się na odrobinę wysiłku - satysfakcja gwarantowana.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Wypędzone. Historie Niemek ze Śląska z Pomorza i Prus Wschodnich. Trzy szczere świadectwa kobiet bezbronnych wobec zwycięzców.

Wydawnictwa Ośrodka Karta są gwarancją rzetelnej, w najlepszym gatunku prozy dokumentalnej - serie "Żydzi polscy" i "Świadectwa" w pełni to udowodniły, i choć w tej pierwszej zdarzają się słabsze pozycje, to traktuję je jako wyjątki potwierdzające regułę, tak że bez większych wahań zdecydowałem się na "Wypędzone" wydane wraz z PWN w serii "Karty historii".

 
Na książkę składają się na relacje trzech kobiet, "reprezentujących" wypędzone z Prus Wschodnich, Dolnego Śląska i Pomorza. Różnią się one zarówno od strony formalnej (dwa dzienniki i wspomnienia), poziomem literackim (u Esther von Schwerin da się wyczuć, przynajmniej w początkowych partiach jakby nawiązanie do klimatu wspomnieniowych książek Marion Dönhoff) i przede wszystkim dramaturgią przeżyć.

O ile wspomnienia Esther von Schwerin pisane po latach, nie robią większego wrażenia, to już drastyczność dziennika Helene Plüschke w niektórych momentach niemalże odrzuca od lektury. To one są chyba też najbardziej "patriotyczne" - widać jak trudno pogodzić się jego autorce z utratą swojego miejsca na ziemi i oderwaniem go od Niemiec. Nie mniej ważne niż relacje kobiet jest posłowie/rozdział/komentarz Ewy Czerwiakowskiej zamykający książkę i jak w soczewce skupiający najboleśniejsze doznania kobiet. W moim przekonaniu wraz z zapiskami Ursuli Pless-Damm to najbardziej interesujące części książki, choć to oczywiście dziennikowi tej ostatniej przyznałbym palmę pierwszeństwa.

Aż niewiarygodne wydaje się, że mogła ona znajdując się w takich okolicznościach, w jakich była, prowadzić dziennik. To co zaskakuje, to niemalże fatalistyczny, stoicki spokój z jakim znosi cierpienia i jakby poczucie "sprawiedliwości dziejowej" w odpłacie zwycięzców za doznane wcześniej od pokonanych krzywdy. To chyba nie było wówczas poczucie odosobnione, bo wystarczy przypomnieć chyba najbardziej znaną książkę dotyczącą wypędzeń "Czas kobiet" Ch. von-Krockow, której bohaterka pochodziła zresztą mniej więcej z tych samych stron co Ursula Pless-Damm. Interesująca w tych dziennikach jest nie tylko relacja ze "spotkania" z Rosjanami ale także opis stosunków z Polakami, daleko różnych od "podręcznikowej" jednowymiarowości: nienawiści lub współczucia. Raz jeszcze potwierdza się prawda, że narodowość sama w sobie nie przesądza o wartości człowieka.

Dla kogoś, kto trochę bardziej interesuje się losami wypędzonych, nie ma co ukrywać, to czego dowiaduje się z książki nie jest niczym nowym. Nowością jest natomiast przytoczenie bezpośrednich relacji w całości (lub prawie w całości, bo zaznaczone są ślady redakcyjnych ingerencji) dotychczas bowiem czy to w "Wielkiej ucieczce" J. Thorwalda czy "Wypędzeniu Niemców ..." M. Podlasek mieliśmy do czynienia w najlepszym razie z ich fragmentami, ale w każdym razie jest to poruszająca książka, po raz kolejny dotykająca niewygodnego dla nas tabu. Zdecydowanie warta uwagi.  

sobota, 2 listopada 2013

Zapałka na zakręcie, Krystyna Siesicka

Wyraźnie przeceniłem swoje możliwości i błędem było z mojej strony zlekceważenie "Zapałki na zakręcie" ze względu na jej objętość. Mordowałem się z nią przez dwa dni. Dwa dni z powieścią, z którą powinienem się uporać w trzy godziny - oto co znaczy dla faceta czytanie "babskiej" książki.


Rozumiem teraz swój brak zachwytu, gdy pod wpływem ochów i achów koleżanek, skusiłem się na nią w szóstej czy siódmej klasie podstawówki. To dowód na to, że w czasie gdy chłopaki biegają po podwórku z patykiem w ręku udającym, w zależności od potrzeb, karabin albo miecz, dziewczyny zajęte są już "dorosłymi" tematami, bo "Zapałka na zakręcie" to w sumie książka nie dla dzieci.

Po niewielkich przeróbkach mogłaby to być - nie przymierzając - chociażby któraś z powieści Stanisławy Fleszarowej-Muskat, tej Hedwig Courths-Mahler czasów peerelu. Wystarczy trochę postarzeć bohaterów, nieco zmienić scenografię i gotowe. Styl, zatrącający o grafomanię mógłby pozostać bez zmiany - "Pierwszy raz byliśmy tak blisko siebie, z dala od ludzkich spojrzeń, zdani tylko na łaskę własnych instynktów. Pomyślałam o tym przymykając oczy. Poczułam każdy milimetr kwadratowy swojej skóry, ogarniające ciepło, oczekiwanie, zatrważająca świadomość obecności Marcina ... Była w tym wszystkim jakaś bezwzględność, bo nad żadnym z doznawanych wrażeń nie umiałam zapanować. Umiałam tylko pytać samą siebie bezładnie i uporczywie: czy to jest miłość? Czy to jest właśnie miłość?" by nie wspomnieć o wzruszeniu jakie dostarczył "dół jego twarzy pociemniały niewyraźnym jeszcze zarostem."

Taaaa ... ale co się dziwić, to w gruncie rzeczy, tak jak pisałem książka adresowana do pań, no może rzeczywiście dla młodszych pań, monotematycznie obracająca się wokół jednego. Jest coś w tym, gdy jedna z koleżanek głównej bohaterki mówi - "Swoją drogą, jakie my jesteśmy dziwne! (...) Jak nam coś dają, to nie bierzemy, a jak tylko napotykamy trudności, zaraz ogarniają nas mordercze apetyty. Nawet gdybyśmy miały zwymiotować po konsumpcji." A podwójna perspektywa z jakiej czytelnik śledzi losy pogmatwanego związek Mady i Marcina takie wrażenie tylko wzmacnia.

Jedynym problemem dziewczyny jest jak złapać chłopaka a następnie związek skomplikować na wszelkie możliwe sposoby. O ile dla Marcina jest on jednym z elementów jego życia, to w jej przypadku, w sumie nie ma niczego innego (może oprócz incydentu z niedoszłym do skutku spotkaniem z ojcem). Przy okazji rzuciła mi się w oczy trwałość kalki w postrzeganiu mężczyzn widocznej w powieści. Mada przerzuca na swój związek opinię o ojcu. Coś zbliżonego mogłem zobaczyć w niedawno przeczytanym "Bambino" Iwasiów a przecież obie książki dzieli ponad 40 lat.

Jest też "Zapałka na zakręcie" dokumentem swoich czasów, bo mamy tam "kolektyw biblioteczny", szkolną klasę, która jest "komórką społeczną" i kieruje "akcją do walki z chuligaństwem na terenie (...) liceum i w ten właśnie sposób włącza się do akcji ogólnopaństwowej!". Miałem szczęście, że nie chodziłem do niej, bo jej sąd nad Marcinem, jako żywo, przypomina osławione krytyki przeprowadzane na posiedzeniach organizacji partyjnych, a już "wisienką na torcie" jest kapitan milicji w roli "wujka dobra rada".

Mimo, że zdecydowanie wolę powieści Niziurskiego, to jednak muszę oddać Siesickiej sprawiedliwość. Owszem jej książka nie jest adresowana do chłopaków i muszą wykazać się oni nie lada cierpliwością przy jej lekturze, ale nie jest to książka ani nudna (może z wyjątkiem początkowych partii) i wierzę, że dla dziewcząt mogła być zajmująca.