środa, 30 lipca 2014

Pożoga, Zofia Kossak

Byłem niedawno w domu moich Rodziców i pogrzebałem trochę w ich bibliotece. Eh, ile wspomnień młodości. Dzisiaj można się tylko uśmiechnąć na wspomnienie swoich ówczesnych ekscytacji. Do nich należały m.in. wspomniane niedawno "Czerwone noce", "Księga urwisów" i "Pożoga".


Tą ostatnią czytałem w wydaniu z 1923 r., co w "tamtych czasach" dodawało książce dodatkowego smaczku (niestety książka nie ma zachowanej oryginalnej oprawy i nie nadaje się na skan więc zastępczo serwuję okładkę z wydania z 2008 r.) ale i bez tego pewnie, biorąc pod uwagę jej tematykę, pochłonąłbym ją pewnie jednym tchem. Wówczas był to temat tabu, a dzisiaj wiadomo, gdy tematów tabu już nie ma, to już nie to ... Kresy stały się jakąś mityczną krainą, o której w najlepszym wypadku coś się tam słyszało od dziadków, o ile pochodzili z tamtych stron, ale wiedza o nich nie wychodzi daleko poza to co pamięta się z "Pana Wołodyjowskiego" i "Ogniem i mieczem", no może jeszcze, że Wilno, że Lwów, że ludobójstwo na Wołyniu ... Z tego punktu widzenia wspomnienia Kossak dotyczące lat 1917-1919 (obok "Burzy od Wschodu" Marii Dunin-Kozickiej) są książką wyjątkową.

To obraz zagłady małej ojczyzny, którą stanowią wyspy szczęśliwości w postaci polskich ziemiańskich dworów, pałaców i zamków otoczone rusińskimi wsiami, w którym Kossak daje wyraz także macierzyńskiej miłości i co w dzisiejszych czasach pobrzmiewa egzotycznie - miłości do męża. Może to sprawia, że przedstawia ten obraz w sposób bardzo emocjonalny, ale przecież trudno się temu dziwić wobec utraty przez nią rodzinnego domu, nie zmienia to jednak faktu, że książce nie wychodzi to na dobre, a wizerunek Kresów jest jednostronny, chwiejny i pełen zapewne niezamierzonych skaz.

Mimo ewidentnych mankamentów nie zaryzykowałbym stwierdzenia, że "Pożoga" to zła albo słaba książka, bo taka nie jest, jest to raczej książka budząca tak zwane mieszane uczucia. Owszem są w niej bardzo ciekawe, dramatyczne partie opisujące mordy i grabieże jakich dopuszcza się ukraińskie chłopstwo (Kossak wspomina też o katolikach - czytaj: Polakach), walkę z rabacją a później z Rosjanami w obronie życia i majątku polskiego ziemiaństwa, które czyta się z zapartym tchem i one stanowią trzon wspomnień. Ale wiele jest też pseudosocjologicznych obserwacji i emfazy, której styl niebezpiecznie bliski jest Helenie Mniszek, jak wówczas gdy czyta się, że "Potężnym czarem sugestii przed oczyma wszystkich rozzłocił się nagle jasny dzień majowy, dzień niezapomniany, kiedy świetny dywizjon szwoleżerów przeciągał, odchodząc, przez miasto." albo "Nieomylny instynkt narodowy na odgłos czynu, który był tegoż samego instynktu imperatywnym wyrazem, stanął do walki z rzekomym "rozumem politycznym", a odruchowa nienawiść do najprawdziwszego wroga - z nakazami niepewnej i niejasnej polityki, narzuconej przez kraj, a właściwie przez jedyną jego widomą reprezentację." 

To sprawia, że mimo tragiczności opisywanych wydarzeń Kossak niekiedy ociera się o śmieszność, tak jak wówczas gdy tłumaczy, że "przez poczucie solidarności narodowej, dla okazanie sympatii i serca swemu oddziałowi, najlękliwsze nawet panie nie wahały się wsiąść do powozu zaprzężonego w cztery ogiery, rzucające się do siebie wzajemnie z zębami i przysiadające na zadach" zapominając napomknąć, że panie po prostu nie miały innego wyjścia bo alternatywę stanowiła wielokilometrowa droga na piechotę w nieprzyjaznej okolicy, albo wówczas gdy niemożność okiełznania konia i zaszlachtowanie go szablami przez Rosjan urasta do rangi symbolu ... walki o wolność przez zwierzę, itp. itd.

Podobnie trudno się nie zadumać nad obserwacjami społecznymi Kossak pokazującymi, jak w sumie płytko ziemiaństwo polskie było zakorzenione na Kresach, żyjąc w przekonaniu o własnej wyższości i niedostrzegając własnego wyobcowania. Jak to możliwe by ktoś tak inteligentny miał złudzenia co do tego, że można przedłożyć swego pana nad swoją rodzinę? a przecież Zofia Kossak miała, gdy pisze - "Na domiar złego rusińska służba domowa zdradzała prawie wszędzie swoich panów. Ludzie, którzy po kilkadziesiąt lat służyli w tym samym dworze, których uważano za najwierniejszych i całkiem oddanych - na odgłos wrzawy pogromu, na zawołanie bliskich i krewniaków, zrywali wszystkie krępujące więzy i jak wilk oswojony, niezdolni pohamować budzących się nagle instynktów właściwej swej natury, jawnie lub skrycie przechodzili do obozu wrogów."

Dlaczego jest tym zaskoczona, trudno zrozumieć bo przecież wg niej Rusini to nacja upośledzona, nad którą górowała "cała przewaga duchowa chłopa polskiego, nieświadomie lecz głęboko kulturalnego, nad stojącym o parę wieków za nim w tył - Rusinem." A przecież trochę wcześniej twierdziła, że ten żyjący jeszcze w średniowieczu "lud ruski miał głęboko zakorzenione poczucie sprawiedliwości i trzeba było jeszcze kilku miesięcy umiejętnej pracy, aby je w nim wyplenić i wypaczyć ...". Swoją drogą nie było ono chyba takie głębokie skoro w parę miesięcy w ruinę obróciło się wielowiekowe sąsiedztwo.

To odbijanie się od ściany do ściany w antypatiach w "Pożodze" widać też w nastawieniu do innych nacji. Źli są bowiem Niemcy, których od Polaków oddziela rasowa przepaść (chociaż Kossak przyznaje, że dokonali oni cudu kulturowego o jakim się nikomu wcześniej nie śniło - "Najkorzystniej i najtrwalej odbiła się okupacja niemiecka na czystości prowincjonalnych miasteczek spoczywających dotychczas w błogim bezczuciu przedwiekowej niechlujności. Sędziwi ojcowie miasta, rabini i najpoważniejsi kupcy struchleli, usłyszawszy, że codziennie muszą zamiatać ulice przed domem, zeskrobywać błoto z chodników i wywozić śmiecie.") a jednocześnie podnoszone jest larum gdy Niemcy opuszczają, miasteczko w którym się schroniła i ma o to do nich pretensje - a przecież jest to w końcu okupant. Źli są żołnierze Petlury ale okazuje się jednak, że nie tak bardzo gdy przychodzą Rosjanie, o których ma jeszcze gorsze zdanie - "Kozacy - jako indywidualności psychiczne - przedstawiają cechy natur rdzennie zdrowych. Jest to rasa mająca większą przyszłość, niż właściwi Rosjanie, zżarci nieuleczalnym nihilizmem i kto wie, czy nie w Kozaczyźnie tkwi odrodzenie i przyszłość narodu rosyjskiego."

Cóż, chciałoby się powiedzieć - typowa kobieca logika (z zadziwiającą konsekwencją odnosi się tylko do Żydów, traktując ich co najmniej z niechęcią ale trzeba przyznać, że ta niechęć w czasie okupacji nie przeszkodziła pisarce w ratowaniu Żydów - była autorką słynnego "Protestu!" i współinicjatorką Tymczasowego Komitetu Pomocy Żydom, który potem przekształcił się w "Żegotę") i ale paradoksalnie ta niekonsekwencja nadaje wspomnieniom cechę wiarygodności i autentyczności, wszak trudno od kogoś kto opisuje utratę domu, kto ucieka przed oprawcami ratując życie swoje i dzieci oczekiwać chłodnych i wyważonych ocen. Polecam.

wtorek, 29 lipca 2014

Ludzie sponiewierani, Herminia Naglerowa

Niedawny post Guciamal poświęcony "W domu niewoli" Beaty Obertyńskiej zdopingował mnie do przedstawienia "Ludzi sponiewieranych" Herminii Naglerowej, pisarki dzisiaj prawie zupełnie zapomnianej. Mało kto ją kojarzy, może za wyjątkiem tych, którzy interesują się na poważnie literaturą okresu dwudziestolecia międzywojennego i literaturą emigracyjną (środowiska emigracyjne ustanowiły nawet nagrodę literacką jej imienia). Mnie o niej przypomniał Józef Czapski, który w "Na nieludzkiej ziemi" wspomina o jej pogadankach dla żołnierzy, które cieszyły się dużym powodzeniem. 


"Ludzie sponiewierani" to klasyka literatury obozowej, zawiera sześć opowiadań opartych na przeżyciach Naglerowej, która została w 1940 roku aresztowana we Lwowie za nieprawomyślne treści "Ludzi prawdziwych", zbioru opowiadań dla młodzieży wydanego w 1935 r., a po pobycie w więzieniach zesłana do Kazachstanu. Opowiadania te znalazły się potem w "Kazachstańskich nocach" (to tytuł jednego z opowiadań zbiorku, które potem stało się tytułowym opowiadaniem w drugiej, poszerzonej edycji wraz z trzema innymi utworami, które nie weszły w skład "Ludzi sponiewieranych" i relacją z więziennych przesłuchań).

Nie wiem, czy doczekały się one krajowego wydania, ja przynajmniej na jego ślad nie trafiłem, a jeśli nie to, moim zdaniem, jest to skandal bo książka siłą rażenia i artystycznym poziomem jest jakby "wschodnim" odpowiednikiem "Medalionów" Nałkowskiej, o ile ich nawet nie przewyższa, stanowiąc amalgamat liryzmu oraz ludzkiej tragedii i poniżenia.

Na zbiór składa się siedem opowiadań (zdaniem Pauliny Poniatowskiej w "Homoseksualizm w "Kazachstańskich nocach" Herminii Naglerowej" jest to jedno opowiadanie) ułożonych chronologicznie począwszy od historii rozgrywającej się wokół bombardowanego przez Niemców pociągu, poprzez doświadczenia więzienne a skończywszy na zesłaniu w Kazachstanie. Można domyślać się, że są to historie osnute wokół własnych obserwacji i przeżyć ale formalnie opowiadane są z różnych pozycji, czasami robi to wszystko wiedzący narrator obserwujący wydarzenia z zewnątrz, czasami narrator-autor znajduje się w środku wydarzeń jednak w nich nie uczestnicząc a czasami nie ulega żadnej wątpliwości, że Naglerowa pisze o sobie, tak jak we wspomnianym opowiadaniu "Kazachstańskie noce".

Te opowiadania są jakby niekonkluzywne, bo pozostawiają czytelnika z koniecznością samodzielnego uporania się z dopiero co przeczytanym tekstem. Podobne wrażenie miałem dotychczas tylko po lekturze "Jądra ciemności" - nie dość, że pozostaje w czytelniku jakiś osad, to na dodatek niby wiadomo o czym czytamy, co to za historia a jednocześnie czuje się, że jej sens jakoś się nam wymyka i nie da się go sprowadzić do prostej opowieści z morałem.

Jeśli już udaje się nam wyłuskać sens tych opowiadań, to nie jest to "prosta" martyrologia, jeszcze jeden opis tragicznych przeżyć ludzi zesłanych w głąb Rosji ale widzenie świata zupełnie inne niż to, którego byśmy się spodziewali. Trudno nie być zaskoczonym, gdy okazuje się, że dominujące uczucie, które targa matką zabitego chłopca to ... gniew, że z dwojga ludzi załamuje się to silniejsze, a wojna oznacza ... nadzieję. Ta konsternacja sprawia, że chociaż podejrzliwie podchodzę do nowomodnych, jedynie słusznych interpretacji to muszę przyznać, że być może i jest coś na rzeczy w doszukiwaniu się homoseksualizmu Herminii Naglerowej w "Kazachstańskich nocach" (nawiasem mówiąc, Naglerowa była zamężna, jej mąż zaginął w 1939 r.) bo wpasowywałoby się to w ten klimat "zaskoczenia" aczkolwiek miejscami Paulina Poniatowska, moim zdaniem, ewidentnie dorabia ideologię do z góry przyjętego założenia.

Jakby z tym zresztą by nie było, "Ludzi sponiewieranych" polecam - warto zadać sobie trochę wysiłku i poświęcić czas na ich poszukiwania bo to jedna z najciekawszych książek "łagrowych".

poniedziałek, 28 lipca 2014

Księga urwisów, Edmund Niziurski

I pomyśleć, że to kiedyś była jedna z ulubionych książek mojego dzieciństwa ... Wiedziałem, że czasami lepiej nie wracać do niektórych książek bo łuski z oczu mogą spaść z hukiem i spadły mimo, że do Księgi urwisów miałem sentyment niejako podwójny bo należy ona do "nurtu świętokrzyskiego" w twórczości Niziurskiego obok "Klubu włóczykijów" i "Awantury w Niekłaju"


Co prawda identyfikacja miejsca akcji była znacznie bardziej skomplikowana niż w przypadku "Klubu ..." ale tym większą miałem satysfakcję gdy odkryłem, że powieściowy Wilczków to wieś Zajączków pod Kielcami niedaleko obecnego rezerwatu Miedzianka, gdzie do połowy lat 50-tych trwały prace poszukiwawcze złóż miedzi, które posłużyły za kanwę książki (wielokrotnie wspominany w powieści Piekutów i Matka Boska Piekutowska, którą tak często wzywał sekretarz gminnej rady narodowej Kupść to Piekoszów i MB Piekoszowska) oraz filmu "Tajemnica dzikiego szybu", który był tam kręcony na podstawie powieści. 

Ach, jak bardzo kiedyś podobała mi się tak książka, zresztą pierwsza powieść Niziurskiego jaka wpadła mi w ręce. Jak dobrze rozumiałem marzenia Stefka Goli o prawdziwej piłce do gry w "nogę" i co prawda nie miałem tak zaawansowanego systemu komunikacji jak on i Wiktor Stopa ale dwie podziurkowane puszki po paście do butów połączone grubą nitką też spełniały swoją funkcję. 

Dzisiaj z moich zachwytów niewiele zostało - owszem obraz wiejskiej szkoły i klasy szóstej nakreślony jest z humorem i trudno się nie uśmiechnąć czytają choćby opis Wilczkowskiej wersji rozgrywek olimpijskich - "Na przerwach odchodzą tu zawody w różnych konkurencjach - biegi i skoki, rzuty kulą i dyskiem; jednym słowem - lekkoatletyka. Niekiedy, co gorsza, zapaśnictwo lub boks, który w miejscowych warunkach przeradza się nagminnie w tak zwane "puszczanie farby". Póki była pogoda i zawody odbywały się na podwórzu, to jeszcze pół biedy. Obrywał tylko ten, kto chciał oberwać, zresztą zbyt wybujałym wybrykom kładł szybki kres woźny Krupa. Ale teraz rozdeszczyło się i życie sportowe przeniosło się do hali, to znaczy do klasy, i zawładnęło nią bezapelacyjnie. 

Trzeba się mocno pilnować, bo można "zafasować" sierpowego albo dostać w głowę papierową kulą, albo na plecach wyląduje ci zawodnik, który w tej chwili przesadza ławkę w skoku wzwyż. (...) Tylko w ostatniej ławce pod oknem i w ostatniej ławce pod piecem są rezerwaty. Tam nie wolno ćwiczyć i bić. W pierwszym rezerwacie siedzi wiecznie zaspany Jasio Skórka [który zresztą jakoś przedziwnie później zmienia imię na Wiesio]. Jasio okupuje swój rezerwat kiełbasą, którą dostarcza codziennie zawodnikom. Jest zresztą mało wymagający. Byle nie bito go po głowie, może spać nawet przy największym hałasie. Drugim rezerwatem jest ławka, gdzie przechowuje się i czyta gazety sportowe. Z trudem zdobywane - cieszą się wielką popularnością i są otoczone ogólna opieką. Niestety z powodu trudności finansowych korzystanie ze świeżej prasy jest niemożliwe. "Przegląd Sportowy" dociera do Wilczkowa po trzech dniach od ukazani się w druku, a do rąk sportowców z szóstej dostaje się dopiero po tygodniu, zwykle w dość sfatygowanym stanie. (...)

Ale poza tymi rezerwatami, jak powiedzieliśmy, jest olimpiada. Sterroryzowane dziewczynki siedzą cicho w kącie. Niestety nie wprowadzono jeszcze konkurencji kobiecych i pozostaje im tylko kibicowanie, przeciwko czemu się buntują, ale nic nie mogą poradzić."

Niestety humor z jakim opisywane są szkolne ale i też domowe realia życia bohaterów został przygnieciony ciężarem propagandy i to pomimo, że jak na tamte lata (pierwsze wydanie powieści ukazało się w 1954 r. a jej akcja rozgrywa się we wrześniu 1952 r.) styl Niziurskiego był bardzo lekki a i nie pozbawiony krytycznego spojrzenia na władzę, tę lokalną oczywiście. To na co nie zwracałem większej uwagi w dzieciństwie albo odbierałem w kategoriach wątku sensacyjnego, po osiągnięciu pełnoletności trudno już strawić. "Głodne kawałki" na temat spółdzielni produkcyjnej oraz szpiegów i dywersantów czyta się początkowo z uśmiechem a potem już ze zniecierpliwieniem, cóż też można pomyśleć gdy największą inwektywą jaką kierują pod swoim adresem szóstoklasiści jest ... "ty prywatna inicjatywo".

Z tego zalewu agitacji, trzeba przyznać, że bardzo sprawnie podanej da się wyłuskać rzeczy bardziej trwałe - to obraz biednej, podkieleckiej wsi w latach powojennych. Wsi w której, źródłem światła jest świeczka a w najlepszym razie lampa naftowa, gdzie jedna para butów musi starczyć na cały rok, gdzie życie płynie tak jakby się świat nie zmieniał podobnie jak legenda (autentyczna) o Wojtku Miedzianej Stopie. 

niedziela, 27 lipca 2014

Czerwone noce, Henryk Cybulski

Odnalazłem po latach "Czerwone noce" Henryka Cybulskiego. Dla mnie to książka specjalna; dostałem ją na dwunaste urodziny (wyd. IV z 1977 r.), chociaż ze względu na treść, to trochę ryzykowny prezent dla chłopca w tym wieku, od bardzo bliskiej mi osoby, to po pierwsze. Po drugie, wydarzenia, o których pisze Cybulski dla części mojej rodziny nie są tylko teorią, bo sama ich doświadczyła i pamięć o nich ciągle jest żywa, choć emocje z upływem lat już minęły. 


Pamiętając o wrażeniu, jakie książka na mnie zrobiła kilkukrotnie ją zachwalałem "gościnnie" na innych blogach przy okazji poruszanego tam tematu ludobójstwa na Wołyniu. Teraz gdy ją są odświeżyłem mogę tylko powiedzieć - przepraszam, to nieporozumienie.

W latach PRL-u zapewne należało się cieszyć, że książka podejmująca tak niewygodną wówczas tematykę mogła się w ogóle ukazać. Zadowolony z tego mógł być z pewnością Włodzimierz Odojewski, który przeniósł kilka epizodów do swojej najsłynniejszej powieści "Zasypie wszystko zawieje". Trudno ocenić na ile wydźwięk książki pochodzi od Henryka Cybulskiego, na ile od Henryka Pająka a na ile od cenzora ale biorąc pod uwagę ówczesne realia stawiałbym raczej na tych dwóch ostatnich, którzy dążąc do zapewnienia zgodności z jedynie słuszną linią sprawiają, że czytelnik zanurza się chwilami w opary absurdu, jak wówczas gdy po zaatakowaniu Związku Radzieckiego przez Niemców, dowiaduje się że Cybulski nie nienawidzi Kraju Rad chociaż został przez Rosjan aresztowany i zesłany na Syberię, z której po kilku miesiącach uciekł i przed którymi musiał się ukrywać ale Niemców, których nawet na oczy nie widział. Akcentowana jest współpraca z partyzantką rosyjską, pewnie by zrównoważyć fakt, że Cybulski był członkiem AK, a ukraińscy nacjonaliści to faszyści itp. itd.

Te ewidentne mankamenty nie zmieniają jednak przejmującej wymowy książki, jest ona świadectwem obrony Przebraża, wsi koło Łucka, która w obliczu zagrożenia ukraińskiego zorganizowała samoobronę i z blisko 2000 rozrosła się do 25 000 mieszkańców. Henryk Cybulski był jej dowódcą. Cybulski nie ogranicza się tylko do losów Przebraża, które zresztą przedstawione są bardzo barwnie (co zresztą jest podstawową zaletą książki) jako toczone przez Polaków potyczki i bitwy nie tylko o charakterze obronnym ale także i zaczepnym, ale upamiętnia również ofiary mordów Ukraińców z tych miejscowości, z których ocaleni znaleźli schronienie w Przebrażu. 

Bardzo pozytywnie zaskakuje nie podciąganie Ukraińców pod jeden strychulec, choć zważywszy na okrucieństwa jakich się dopuszczali, takie uproszczone podejście zapewne było kuszące - jednak Cybulski zaznacza, że wielu Ukraińców udzielało Polakom pomocy z zagrożeniem własnego życia, mogli bowiem być z tego powodu zamordowani przez własnych pobratymców.
W sumie "Czerwone noce" stanowią przedziwny amalgamat ukłonów w stronę ówczesnej propagandy oraz świadectwa okrutnych czasów i udowadniają, że beczkę miodu, owszem, może popsuć łyżka dziegciu ale jeszcze bardziej psuje ją dziegieć w ilości co najmniej 10 razy większej.

środa, 16 lipca 2014

Chłopcy z Placu Broni, Ferenc Molnár

Przyznaję, literatura węgierska jest dla mnie równie egzotyczna, jak nie przymierzając literatura rumuńska, wietnamska czy kenijska i chyba jedyną w życiu styczność z nią zawdzięczam Ferencowi Molnárowi i jego "Chłopcom z Placu Broni". Czytałem ich wieki temu, jeszcze w podstawówce i nigdy później do tej książki nie wróciłem - nie dlatego, że mi się nie podobała, wręcz przeciwnie, dlatego właśnie, że jako chłopiec bardzo przeżywałem, los Nemeczka. 


To pierwsze spotkanie było dla mnie tak emocjonalne, że nie miałem odwagi jeszcze raz zmierzyć się z okrucieństwem losu, który stał się jego udziałem. Ale lata mijają, stare strachy dawno już przestały straszyć i w ramach pokoleniowego przekazywania pałeczki, z ojca na syna, postanowiłem wreszcie powrócić do powieści Molnára.

Przy wyborze kierowałem się okładką, którą pamiętałem z dzieciństwa sądząc, że mam do czynienia z reprintem wybrałem wydanie Naszej Księgarni z 2007 roku - a tu niespodzianka, zamiast tłumaczenia Janiny Mortkowiczowej zamieszczono tłumaczenie Tadeusza Olszańskiego. Ponieważ starej wersji nie pamiętam więc nie podejmuję się wyrokować, która z nich jest lepsza, w każdym razie przekład Tadeusza Olszańskiego uchodzi za bardziej wierny oryginałowi, ale przecież i ten autorstwa Mortkiewiczowej nie mógł być zły skoro książka przez lata doczekała się blisko 20 wydań, co jest przecież świadectwem jej popularności.

W każdym razie nie był to więc powrót do przeszłości w całym tego słowa znaczeniu ale i tak okazał się udany. Przez chwilę co prawda miałem wrażenie, że mam do czynienia z książką o przygodach chłopców (specjalistki od gender zapewne miałyby na ten temat coś więcej do powiedzenia) pisaną dla dorosłych, co pewnie jest pochodną stylu przekładu, początkowo sprawiającego wrażenia mało emocjonalnego i zdystansowanego i na tle którego patetyczne passusy, które czasami się pojawiają, brzmią trochę zaskakująco. Ale jednocześnie dzięki temu jest szansa dostrzeżenia wielu rzeczy, na które pewnie bym uwagi nie zwrócił, zresztą i tak rozwój akcji sprawia, że ten styl już tak nie rzuca się w oczy.

Dla mnie, jako dziecka była to książka o chłopięcej przyjaźni, lojalności, odwadze i poświęceniu, tym bardziej przemawiająca do wyobraźni, że więzi i solidarności podwórkowo-ulicznej sam jako chłopiec doświadczałem. Zupełnie wówczas umknęły mi symbolika i aluzje do dążeń niepodległościowych Węgier, chociażby takie jak "konspiracyjny" Związek  Kitowców, barwy flagi i koszul chłopców czy wreszcie słowa umierającego Nemeczka, ilustracja różnic społecznych (scena, w której ojciec umierającego Nemeczka jest poganiany przez klienta. Nawiasem, nomen omen, mówiąc, śmierć Nemeczka kojarzy mi się trochę ze śmiercią Józia z "Grzechów dzieciństwa" Prusa) i narodowościowych (ubogi Słowak vs. zamożny mały Węgier) ale nie miało to wpływu na mój ówczesny odbiór książki. Ta pierwsza warstwa, typowo przygodowa, była i jest wystarczająco atrakcyjna i chciałbym wierzyć, że nadal wzrusza tych, do których książka jest adresowana.

piątek, 11 lipca 2014

Klub włóczykijów, Edmund Niziurski

Trochę to trwało zanim doszedłem do wniosku, że to chyba najlepsza z książek Edmunda Niziurskiego, a konkurencja jest przecież bardzo silna: "Księga urwisów", "Awantura w Niekłaju", "Sposób na Alcybiadesa", "Siódme wtajemniczenie", "Awantury kosmiczne" czy "Niesamowite przypadki Cymeona Maksymalnego" wysoko ustawiają poprzeczkę. 


Choć Niziurski wykorzystał szablon, który w literaturze młodzieżowej eksploatował do znudzenia Zbigniew Nienacki w swoich historiach o Panu Samochodziku, to jednak uniknął wrażenia sztampy, bo szablon ten zarówno w "Klubie włóczykijów", jak i pozostałych powieściach (ograniczam swoją wiedzę do powieści, które zostały wydane do 1978 r. czyli kończy się ona na "Awanturach kosmicznych") nie jest niewolniczo wykorzystywany.

Jest więc akcja rozgrywająca się w czasie wakacji, bohaterami są uczniowie (jeden to znajomy z "Niewiarygodnych przygód Marka Piegusa"), jest zagadka, w której rozwiązaniu mogą wziąć czynny udział także czytelnicy - (dla chętnych próbka poniżej, spacje nie świadczą o ilości brakujących liter);

"Sy nie ciał że jem arła ze mną ęc dyby
ę gle stał z ty świ po na g ę św krzy
dy słoń lwa ogon jedz a dzie czar krąż przez
goł b e pus kamien tań w poł nie przy najniższym
kamieniu i pa na binę lew a głowa cie oka ci
miejsce. Tam ukaj a naj to, co ukryłem przed rok
niepo łany ",

są zmagania z konkurencją i przestępcami, jest także wątek romansowy a wszystko to podlane sosem wiedzy historycznej i krajoznawczej, która podana została w niestandardowej formie, bo trudno powstrzymać się od zabawy i samodzielnych poszukiwań miejsc na Mazurach, o których pisał Roch do Kornela - "(...) przedwczoraj widzieliśmy pływające wyspy z całymi osiedlami mew-śmieszek. Noc spędziliśmy w schronisku PTTK mieszczącym się w starym zamku krzyżackim, a rano popłynęliśmy dalej. Nazajutrz oglądaliśmy tarpany nad jeziorem. Wieczorem przybyliśmy do malowniczego campingu w samym centrum puszczy. Zostaniemy chyba tu tydzień i będziemy włóczyć się po okolicy. Jutro dzień odpoczynku. Planujemy tylko mały spacer do pobliskiej cerkwi (6 km), żeby obejrzeć ikony."

Do dzisiaj, dzięki powieści Niziurskiego pamiętam, że pierwsza Kolumna Zygmunta (leży na trawniku pomiędzy Zamkiem Królewskim i trasą W-Z) nie była z marmuru lecz wapiennego zlepieńca cechsztyńskiego, a "distractio epidemica iuvenalis" było pierwszym łacińskim zwrotem jaki poznałem w życiu. Dowiedziałem się też co to są śparogi i jak wygląda dziewięćsił, no i nabawiłem się poczucia winy, że ciągle jeszcze nie odwiedziłem Pułtuska, w którym rozgrywa się spora część akcji książki. Nawiasem mówiąc miasteczko ma szczęście do literatury bo uwiecznił je wcześniej Wiktor Teofil Gomulicki we "Wspomnieniach niebieskiego mundurka".

W "Klubie włóczykijów" widoczne są charakterystyczne cechy pisarstwa Niziurskiego; parodystyczna stylizacja urzędowego języka i wykorzystanie rzadko spotykanych imion, a niekiedy ich tworzenie - "Pani pozwoli, że przedstawię jej panów Pirydionów, którzy nas tu przywieźli. To pan Maciej Pirydion Starszy, a to pan Maciej Pirydion Młodszy. - Dla ścisłości - wtrącił Pirydion Młodszy - chciałbym zauważyć, że nie jest to wyróżnik dostateczny ponieważ w naszej licznej Pirydionowej rodzinie jest siedmiu Maciejów Pirydionów Starszych i koło trzynastu Maćków Pirydionów Młodszych. Dlatego, aby nie było pomyłki, mojego brata nazywają Pirydionem Politechnicznym albo Polipirydionem, względnie Pirydiopolitem, lub jeśli pani woli, także po prostu Pirypoldem lub Pirylem. Natomiast na mnie proszę mówić Pirydion Teodorowy, albo Pirydor. Przyjęta też jest popularna nazwa Teopiryd względnie Teodion Pirydowy. Jak więc pani widzi, w ten sposób łatwo nas odróżnić.

Nie wiem, czy dzisiaj "Klub ... " jest jeszcze czytany i bardzo możliwe, że patrzę na niego przez różowe okulary sentymentu i wspomnień, w każdym razie dla mnie powrót do przeszłości był chwilą odprężenia i zabawy, do czego i Was zachęcam, bo będziecie mieli okazję poznać "przemiłych ludzi, niezapomnianą Pelagię, niezrównanego stryja Dionizego, smętnego Polipiryda z brodą, Pirydora dzielnego i Kornela, nie mówiąc już o zielonookiej Joannie".

czwartek, 10 lipca 2014

Wichrowe wzgórza, Emily Brontë

"Wichrowe Wzgórza" po raz pierwszy przeczytałem jeszcze w liceum. Przyznam szczerze, że jedyne co mi pozostało w pamięci z tamtej lektury to męczarnie nad nią ale wiadomo, że z czasem, wiedzą i doświadczeniem zmienia się punkt widzenia, dlatego też, kiedy na jednym z blogów wyczytałem, że jego Autorka wybrała "Wichrowe Wzgórza" na gniot miesiąca uznałem, że należy powiedzieć - "sprawdzam"!


Jest spora szansa, że "ponowoczesna krytyka literacka" (jak wiadomo, nie ma współczesnej krytyki literackiej jest tylko ponowoczesna, feministyczna i postkolonialna) dopatrzyłaby się w powieści Brontë dramatu Innego. Wszakże Heathcliff to cygański podrzutek naznaczony już pochodzeniem (wiadomo - Cyganie kradną), odrzucony i niezrozumiany, etc., etc., etc. Albo tak ... - Heathcliff to macho, którego męska potrzeba dominacji została zraniona przez kobietę i który usiłuje doznane upokorzenie zrekompensować przenosząc agresję na inną kobietę, której cierpienie jednocześnie ma być narzędziem zemsty na jej bracie-konkurencie, który odebrał Heathcliffowi ukochaną kobietę. A może "Wichrowe Wzgórza" obrazują walkę klas we wczesnokapitalistycznej Anglii na tle przemian agrarnych, oto bowiem przedstawiciel klasy uciśnionej siłą własnego przemysłu emancypuje się i dokonuje odwetu na przedstawicielach klasy posiadającej.

Ale można ten zaproponować bardziej przyziemną interpretację, książka Emily Brontë jest powieścią o namiętności rządzącej ludzkim życiem, namiętności która stała się obsesją głównego bohatera i źródłem cierpienia tych, którzy się z nim zetknęli.

Pytanie - co jest źródłem, tego że nie należy mieć złudzeń, że "pod ponurą powierzchownością Heathcliffa kryją się w nim głębie dobroci i serdeczności. To nie jest surowy diament ani ostryga z perłą w środku, to dziki, srogi człowiek o wilczym sercu" i czy człowiek jest zły sam z siebie, czy też staje się zły pod wpływem innych? W "Wichrowych wzgórzach" odpowiedź jest dosyć prosta - zło w człowieku wyzwalają inni ludzie, a w tym przypadku mówiąc ściśle kobieta, która odrzuca miłość wybierając status społeczny, unieszczęśliwiając tym samym wszystkich zainteresowanych siebie nie wyłączając.

Czy ma obowiązek myślenia o innych? - zapewne nie, ale w takim razie nie powinna być też zaskoczona swoim odkryciem - "Myślałam, że chociaż wszyscy nawzajem się nienawidzą i gardzą sobą, to jednak mnie muszą kochać. Tymczasem w ciągu paru zaledwie godzin wszyscy stali się moimi wrogami. Jestem tego pewna. Cały ten dom." Cóż za głupota, ślepota i próżność z jej strony! Jeśli przypatrzeć się Katy (matce) nagle postępowanie Heathcliffa staje się bardziej zrozumiałe. Okazuje się, że ten potwór też ma uczucia i nie są to tylko zemsta i nienawiść, że u podstaw wszystkiego leży zraniona miłość, której mimo że podobno go kochała nie chciała odwzajemnić - "Dlaczego zdradziłaś własne serce, Katy? Nie mam dla ciebie ani jednego słowa pociechy. Masz, na co zasłużyłaś. Sama zabiłaś siebie. Tak, teraz mnie całuj, teraz płacz! Teraz żądaj ode mnie pocałunków i łez ... będę dla ciebie tylko trucizną i wyrokiem potępienia. Kochałaś mnie, więc jakim prawem mnie porzuciłaś? Jakim prawem, pytam? Bo do Lintona pociągnął cię przecież tylko lichy kaprys. Dlatego, że nie mogły nas rozdzielić ani nędza, ani poniżenie, ani śmierć, ani żadna siła boska czy szatańska, tyś to uczyniła z własnej woli. Ja ci nie złamałem życia, sama to uczyniłaś, za jednym zamachem łamiąc i moje. Tym gorzej dla mnie, żem silny. Czy pragnę żyć? Cóż to będzie za życie, gdy ty ... o, Boże! Czy ty chciałabyś żyć mając własną duszę w grobie?"

W pamięci mam jeszcze niedawno przeczytaną "Dumę i uprzedzenie", cóż za różnica! Choć akcja obu książek rozgrywa się zbliżonym czasie i podobnym środowisku, chociaż obydwie autorki poświęcają wiele miejsca sprawom majątkowym, to tam mamy dystans i brytyjskie poczucie humoru, tu emocje, w niczym nie kojarzące się z charakterem córy Albionu. Nie będę silił się na ocenę, która z książek jest lepsza, bo pytanie czy lepsza jest Brontë czy Austen trochę przypomina pytanie dziecka "kogo kochasz bardziej: mamę czy tatę?" a wybór między nimi to tylko rzecz gustu. W każdym razie uznanie "Wichrowych Wzgórz" za gniot to, moim zdaniem, świadectwo dużej odwagi albo niekompetencji.

wtorek, 8 lipca 2014

Lista oprawców, Tadeusz Płużański

Rekomendacja Sławomira Cenckiewicza po lekturze "Wałęsa. Człowiek z teczki" dla tych, którzy cenią sobie książki rzetelne i wyważone w ocenach raczej "średnio" zachęca do lektury ale niezależnie od tego, nie da się zaprzeczyć, że Tadeusz Płużański podjął ważny temat odpowiedzialności za zbrodnie komunistyczne.


To nic, że może chwilami przerasta on Autora, bo trudno zrozumieć dlaczego na liście oprawców znalazł się na przykład Stanisław Dubois, adwokat który bronił w okresie międzywojennym komunistów i zginął zamordowany przez Niemców w 1943 r. albo Julian Brun, krytyk literacki stracony przez Rosjan w ramach "wielkiej czystki" skoro nie żyli już w czasie kiedy instalowano w Polsce komunistyczną władzę. Podobnie jak nie bardzo wiadomo, dlaczego w książce znalazło się miejsce dla Wincentego Rzymowskiego i Józefa Cyrankiewicza a pominięty został Bolesław Bierut albo do oprawców zaliczony został Włodzimierz Brus a Leszek Kołakowski już nie, choć obaj byli "tylko" ideologami w latach stalinowskich.

Trudno się oprzeć wrażeniu, że postacie z "Listy ..." są wzięte z trochę chaotycznej łapanki i w dodatku pojęcie oprawca ma dla Tadeusza Płużańskiego inne znaczenie niż to, które jest podane w Słowniku języka polskiego bo nikt z tych, których tu zostali wymienieni (może oprócz Bieruta) nie uczestniczył w torturowaniu i mordowaniu ludzi bezpośrednio ani pośrednio, wydając wyroki śmierci czy rozkazy.

Ale nie o spory semantyczne przecież chodzi i nie zmieniają one faktu, że lektura "Listy oprawców" budzi gniew i głębokie poczucie niesprawiedliwości. Zdecydowana większość postaci w niej wymienionych to oprawcy par excellance i mordercy zza biurka a ich zbrodnie nie tylko pozostały bez kary ale nawet nie zostały osądzone. Trudno oprzeć się wrażeniu, że przypomina to stosunek do zbrodniarzy hitlerowskich w RFN, gdzie dopiero porwanie Adolfa Eichmanna i jego późniejszy proces spowodowało, że niemiecki wymiar sprawiedliwości zajął się nimi, skazując zresztą w dużej szczęści na łagodne wyroki, co z naszego, polskiego punktu widzenia wołało o pomstę do nieba. Gdy czyta się "biogramy" "Listy oprawców" to ma się wrażenie, że polski wymiar sprawiedliwości jest daleko, daleko za sądami Republiki Federalnej Niemiec i stanowią one dlań niedościgły wzorzec.

Nie dziwi więc specjalnie, że Tadeusz Płużański postanowił zastąpić sądy ferując wyroki, trzeba przy tym pamiętać, że jak pisze Sławomir Cenckiewicz, książka to publicystyka historyczna. To może tłumaczyć obok dowolności wyboru postaci, brak pewnej systematyczności w ich prezentacji. W przypadku jednych dowiadujemy się gdzie i kiedy się urodzili, kim byli z pochodzenia, kim byli ich rodzice, jakie mieli wykształcenie, w przypadku innych nie. Nic odkrywczego nie wnoszą kuksańce, którymi zostały obdzielone "mainstreamowe media" i "okrągłostołowa mafia" - szkoda, że zamiast tego Autor nie skoncentrował się na meritum.

W sumie wyszła książka bardzo emocjonalna bo widać w niej emocje Tadeusza Płużańskiego, raczej zbędne bo "Lista ... " i bez tego jednak z pewnością nie pozostawiłaby czytelników obojętnych. W tej mierze ma na pewno olbrzymią przewagę nad licznym monografiami wydawanymi przez IPN poświęconymi funkcjonowaniu terroru komunistycznego, które są jednak, co tu dużo mówić, ciężkostrawne i dla szerszego grona czytelników mało interesujące.

Trzeba zdawać sobie sprawę, że publicystyka historyczna to tylko publicystyka ale w każdym razie dobrze, że książka się ukazała i może dzięki niej powstanie całościowe syntetyczne opracowanie poświęcone zbrodniom i zbrodniarzom komunistycznym napisane już sine ira et studio.

PS.
Nie wiem w jakiej mierze jest to zależne od Autora a w jakiej od wydawcy ale rzuca się w oczy brak ... spisu treści, nie mówiąc o indeksie osób, o który aż się prosi czy wykazie jeśli nie źródeł to chociaż podstawowej bibliografii tak by czytelnik zainteresowany tematem wiedział gdzie może szukać wiadomości. Zagadką jest też dlaczego w przypadku niektórych osób (m.in. Juliana Bruna, Czesława Gęborskiego czy Romana Laszkiewicza) brak jest ich fotografii choć bez trudu można je znaleźć w ... internecie ale te mankamenty zostaną zapewne naprawione w kolejnych wydaniach.

sobota, 5 lipca 2014

Wiatr od morza, Stefan Żeromski

Wydanie "Wiatru od morza" kosztowało Żeromskiego nagrodę Nobla, i mówiąc szczerze nie ma się co dziwić. Co prawda książka okazała się bestsellerem a pisarz otrzymał za nią nagrodę państwową ale kula u nogi twórczości Żeromskiego, widoczna momentami nawet w jego najlepszych utworach -  ciężki styl, który zatrąca o grafomanię, z jego afektacją, patosem, wyrafinowanym słownictwem i nagromadzeniem epitetów, z pewnością mu nie pomogła w oczach Akademii Szwedzkiej, nie mówiąc już o krytyce, z jaką książka spotkała się w ówczesnej prasie niemieckiej, a głosy której dotarły do Sztokholmu.

 
Z formalnego punktu widzenia "Wiatr od morza" jest powieścią ale w trakcie lektury ma się wrażenie, że to raczej zbiór opowiadań, które można w większości kwalifikować jako historyczne. Wiąże je chronologiczna kolejność, zresztą bardzo nierówna bo można mówić o nadreprezentacji rozdziałów, których akcja rozgrywa się w średniowieczu i pierwszych 20 latach XX wieku, związek z Pomorzem (czasami trudno uchwytny) i postać Smętka, którą potem rozsławił za sprawą innej propagandowej książki, zbioru reportaży z Prus Wschodnich - "Na tropach Smętka" Melchior Wańkowicz.

Ten zły duch wśród ludzi "zasiewał (...) niezgodę, kłótnię, swar, bitwę na śmierć, ucząc ich swoimi sposoby łamać prawa łączące ich od prawieku w społeczność". Pojawił się wraz z najazdem Normanów przybierając na przestrzeni wieków coraz to inną postać poczynając od "czarnego łowca, który jako skald z orszakami Normanów przybiegł był na tę ziemię", poprzez pruskiego kunigasa-zdrajcy, Graffiacane - powiernika wielkiego komtura Henryka von Plotzke i kończąc na wytwornym pasażerze statku, który opuścił Pomorze po tym jak nastał na niej "martwy spokój, którego nie znosi" i gdy nie ma na nim "już niemieckiej duszy i pasji".

Najciekawszy spośród blisko dwudziestu rozdziałów, moim zdaniem jest ten poświęcony ostatniemu "procesowi" o czary jeśli nie w Europie, to na pewno w Polsce, który rozegrał się w Chałupach na Helu w 1836 roku, a który zakończył się tragicznie, śmiercią Katarzyny Ceynowy zamordowanej przez sąsiadów. Niezły jest także "Fryderyk II na Pomorzu" wyróżniający się na tle innych rozdziałów żywszą narracją i legendą kaszubską zapisaną w gwarze (są zresztą jeszcze dwie takie).

Dzisiaj gdy na Żeromskim spoczywa odium autora lektur szkolnych, fala entuzjazmu związana z dostępem Polski do morza dawno już opadła, co widać choćby po tym jak Bałtyk jako miejsce wakacyjne przegrywa z basenem śródziemnomorskim "Wiatr od morza" pozostał tylko świadectwem swoich czasów, wyrazem antyniemieckiej propagandy w artystycznym wydaniu, skażonym na domiar złego grzechem nudy, niestety.