piątek, 28 września 2012

Tędy i owędy, Melchior Wańkowicz

Trochę namówiony przez Alę trochę przez Beznadziejnie zacofanego w lekturze a trochę z ciekawości wziąłem się za "Tędy i owędy" Wańkowicza. To jego trzecia książka, którą czytam, po "Na tropach Smętka" i "Tworzywie". Jak wiadomo omne trinum perfectum, a jakby to pewnie sam Wańkowicz by napisał i Boh trojcu lubit ... ale nie tym razem.


Porażka ... , skucha ... i na tym, w zasadzie, można zakończyć recenzję książki. Moim zdaniem, szkoda na nią czasu, chyba że ktoś wybiera się w długą drogę pociągiem i nie bardzo wie jak zapełnić czas podróży a nie ma pod ręką ani porządnego kryminału ani dobrej książki sensacyjnej. "Tędy i owędy" jest książką wspomnieniową, choć nie zawsze trzymającą się konsekwentnie chronologii zdarzeń, czego zresztą wcale nie poczytuję jej za wadę. Są więc tam opowieści o szkolnych przygodach, służbie w armii carskiej, karierze dziennikarskiej, podróży do Meksyku etc. etc. Wszystko to opowiedziane ze swadą i potoczyście, przypomina szlacheckie gawędy i Sienkiewicza z najlepszego okresu - "Trylogii".

Dopiero teraz zrozumiałem, jak trafne było spostrzeżenie Ali gdy nazwała Wańkowicza "czerwonym Zagłobą" chociaż ja jednak postawiłbym akcent na "Zagłobie". Książka pozwoliła mi też zrozumieć dlaczego Wańkowicz zdobył sobie u nas taką popularność. To właśnie jego barwny język był świetną odskocznią od zdrewniałego języka literatury lat 50-tych, która jeszcze pewnie mocno tkwiła w pamięci czytelników, wówczas gdy jego książki znowu zaczęły ukazywać się w kraju.

I nie ma się też co czarować, nie wymagają one, a na pewno nie "Tędy i owędy", specjalnego wysiłku intelektualnego poza umiejętnością składania liter w wyrazy i wyrazów w zdania. Czytając książkę ma się wrażenie, że życie pisarza składało się z zestawienia anegdotycznych wydarzeń ale mnie jakoś one nie bawiły, powiedziałbym raczej, że dosyć szybko zaczynają nudzić. I na dodatek to ciągłe - ja, ja, ja... Oczywiście, trudno pisząc książkę wspomnieniową pominąć samego siebie ale czytając ją, ma się wrażenie, że świat jest melchiorocentryczny, że jest Wańkowicz i reszta świata.

Wańkowicz w "Tędy i owędy" przypomina człowieka, który chcąc być zawsze w centrum zainteresowania na weselu żałuje, że nie jest panem młodym a na pogrzebie, że nie jest nieboszczykiem. Nachalność tej autopromocji, łącznie z cytowaniem własnych książek, momentami robi się niesmaczna, choć nie tak jak opisy jego perypetii miłosnych, które przez swoje natręctwo sprawiają, że przypomina on niekiedy erotomana-gawędziarza (pomijam już samopoczucie żony Wańkowicza, kiedy czytała te "enuncjacje"), czy gdy serwowana jest czytelnikom skatologiczna historyjka rozgrywająca się w czasie rejsu do Meksyku.

Ale o ile są momenty, które jeśli wywołują uśmiech, chociaż często jest to uśmiech politowania, to niestety są też i takie, w których w ogóle nie ma nic zabawnego. Mnie w pamięci utkwiły szczególnie dwa epizody z okresu służby w armii rosyjskiej. Jeden, w którym żołnierza, zaszczuto do tego stopnia, że zabił kobietę byleby tylko ukraść rubla na kupno kufra, który powinien mieć na wyposażeniu, a którego z biedy nie mógł sobie kupić. Drugi, to uczestnictwo w czymś co współcześnie w wojsku określa się mianem "fali" a co polega na poniżaniu i dręczeniu żołnierzy młodszych stażem. W jednym przypadku obojętność wobec zła, którego jest się świadkiem, w drugim pojawia się co prawda post factum refleksja, że coś chyba jednak jest nie tak ale nie zmienia to faktu, że niektórych rzeczy po prostu nie wypada robić. 

Cóż, przeczytać można. O ile kiedyś, w czasach kiedy Wańkowicz miał swoje "pięć minut" "Tędy i owędy" było odcinaniem kuponów od tej popularności, dostarczając wielbicielom pisarza to czego oczekiwali, ale po latach, gdy czas robi swoje, to trawestując opinię Gombrowicza o Sienkiewiczu, okazuje się trzeciorzędną książką drugorzędnego pisarza.

wtorek, 25 września 2012

Cesarz, Ryszard Kapuściński

Nie ma co ukrywać, po "Kapuściński non-fiction" A. Domosławskiego, książki Kapuścińskiego już nie będą takie same ale nawet jeśli jego reportaże nie są prawdziwe, to w każdym razie są, jak mówi stara anegdota, dobrze wymyślone.


"Odbrązawianie" w niczym nie zaszkodziło "Cesarzowi", diagnoza w nim zawarta, opis systemu władzy w niczym nie stracił na wartości i aktualności. Co prawda okazało się, że Mengistu Haile Mariam, który zastąpił Haile Sallasje okazał się jeszcze gorszy niż poprzednik ale kredyt zaufania, jakiego Kapuściński udzielił Mengistu nie jest, moim zdaniem, jakimś specjalnym powodem do wstydu dla pisarza, bo jeśli chodzi o nietrafność ocen politycznych jako amator stoi w jednym szeregu z zawodowcami, poczynając od Niccolo Machiavellego a kończąc na Zbigniewie Brzezińskim.

"Cesarz" nie jest, jak to powszechnie się przyjmuje, tylko opisem i satyrą na dyktaturę jakiejkolwiek zresztą proweniencji. Reguły opisane przez Kapuścińskiego w mniejszym lub większym stopniu odnoszą się do każdej władzy bo jej najtrwalszym elementem zawsze jest biurokracja. Jej zachowania skarykaturowane w książce dotyczą nie tylko Etiopii z czasów cesarza Haile Sallasje ale także ... współczesnej Polski "(...) zwróciłem uwagę, że nominacje powodują fizyczne zmiany w człowieku, i to zmiany zasadnicze (...) Już po sylwetce widzimy, że to nie byle kto, tylko widoma godność i odpowiedzialność. (...) Zmienia się również spojrzenie (...) nie będziemy przez niego dostrzegani (...) w czasie rozmowy spojrzenie jego przechodzi nam gdzieś nad głową, (...) nawet jeśli jest on niższego wzrostu (...) odczuwamy, że jeśli nawet jego myśli nie są głębsze, są na pewno ważniejsze i bardziej odpowiedzialne i zdajemy sobie sprawę, że w takiej sytuacji próba przekazania naszych myśli byłaby bezsensowna i małostkowa. (...) jednym z objawów ponominacyjnych jest zmiana sposobu mówienia, miejsce pełnych i jasnych zdań zajmują teraz rozliczne monosylaby, mruknięcia, chrząknięcia, zawieszenia głosu, wieloznaczne pauzy, mgliste słowa i takie reagowanie na wszystko, jakby on to dawno i dużo lepiej wiedział."

Jak widać te opisane przez Kapuścińskiego objawy nie są wcale takie egzotyczne i wydają się dziwnie znajome. Zna je każdy, kto antyszambrował "na salonach" władzy, zarówno tej powiatowej jak i centralnej. Czy, gdy czyta się, że: "(...) biurokracja rozpęczniała, zogromniała i coraz więcej pieniędzy z pańskiej kasy wyciągała. A urzędników jakże gonić jeśli to podpora najbardziej trwała i lojalna? Urzędnik pokątnie obmówi, wewnętrznie zburczy, ale wezwany do porządku zamilknie, a jeśli trzeba - stawi się i wesprze" nie odnosi się wrażenia, że mamy do czynienia z jakimś politycznym felietonem zamieszczonym, w którymś z szanujących się tygodników? Przecież opis taktyki okopania się na z góry upatrzonych pozycjach i strategia przetrwania, gdzie "(...) to się tyle razy zaczynało, a jednak nie kończyło, tyle było początków, a żadnego finału ostatecznego, i przez takie nie kończące się zaczynanie, przez tyle początkowań bezkońcowych powstało w duszy oswojenie, pocieszenie, że zawsze się wywiniemy, podniesiemy, że co mamy, nie oddamy, bo najgorsze przetrzymamy" brzmi całkiem swojsko - nie trzeba udawać się do Etiopii ani cofać w czasie.

Takich uniwersalnych spostrzeżeń w "Cesarzu" jest, niestety, znacznie więcej - niestety bo nie wydają one najlepszego świadectwa jakiejkolwiek władzy, gdy można ją porównać ze skorumpowanymi rządami władcy okradającego własny naród. Kapuściński na przykład wyraźnie pisze, że nie wierzy w mit "dobrego cara i złych bojarów", władcy który chce dobrze a któremu przeszkadzają źli urzędnicy. Dostrzega stosowaną także i dzisiaj taktykę przekazywania złych wiadomości nie przez władcę (a dzisiaj szefa rządu) ale jego podwładnych, ministrów. Czytelnik ku swemu zaskoczeniu odkrywa, że ta sama socjotechnika stosowana wobec afrykańskiego społeczeństwa analfabetów ponad pół wieku temu z równym powodzeniem jest nadal wykorzystywana w kraju, który leży w środku Europy. To właśnie tego typu spostrzeżenia i obserwacje sprawiają, że "Cesarz" ma wartość uniwersalną i nie jest, jakby to się wydawało na pierwszy rzut oka, tylko opowieścią o obalonym władcy egzotycznego państwa. 

poniedziałek, 24 września 2012

Dziennik roku zarazy, Daniel Defoe

"(...) powiedzenie czegokolwiek, co by dawało pojęcie zbliżone do prawdy, tym, co tego nie widzieli, jest rzeczą niemożliwą; nic więcej powiedzieć się nie da, jak że to było rzeczywiście bardzo, bardzo, bardzo straszne, tak, iż żaden język ludzki tego wyrazić nie zdoła."

"Dziennik roku zarazy" to nie dziennik - nawet od strony formalnej, to raczej "socjologiczna obserwacja" dokonana przez kupca zajmującego się sprzedażą wyrobów rymarskich, bo to on a nie autor jest narratorem opowieści. Sam Defoe niewiele mógł pamiętać z epidemii, która nawiedziła Londyn w latach 1665-66 bo w chwili jej wybuchu miał 5 lat. Ale udało mu się osiągnąć pozór autentyczności, z jednej strony anonimowością narracji, bo nie poznajemy imienia ani nazwiska opowiadającego (jedynie jego inicjały) o tamtych wydarzeniach a i bohaterowie tej opowieści są anonimowi tak jak anonimowe jest społeczeństwo w swej masie. Z rzadka tylko poznajemy imiona lub nazwiska konkretnych osób. Z drugiej, poprzez wplecenie w narrację ... tabel statystycznych, które stanowią suchy świadectwo śmierci tysięcy ofiar.


"Dziennik roku zarazy" uchodzi za arcydzieło - i  być może jest nim ale wg mnie to arcydzieło ... bardzo nudne, choć pewnie nie bez znaczenia jest tu fakt, że to lektura niezbyt odpowiednia do czytania w metrze. Ale warto ją poznać z kilku powodów. Po pierwsze przywykliśmy traktować Defoe jako autora mało poważnego, bo kto traktowałby poważnie "Przypadki Robinsona Cruzoe", które czyta się zwykle w latach szkolnych i to raczej w podstawówce a na dodatek w opracowaniu Stanisława Stampf'la przykrojonym "ad usum Delphini". Niektórzy jeszcze zahaczają o skandalizującą "Moll Flanders" co wcale nie pomaga Defoe w zdobyciu powagi. Aż tu nagle objawia się jako autor książki, która stała się inspiracją dla Camus'a i Herling-Grudzińskiego a wydaje się też, że i dla Wernera Herzoga, jeśli wspomni się obraz miasta nawiedzonego zarazą w "Nosferatu Wampir".

"Dziennik" jest też książką, która chwilami, kojarzy się z wcale nie tak bardzo odległymi czasami. "(...) nie ulega wątpliwości, iż surowość (...) zarządzeń doprowadziła ludzi do rozpaczy i popychała do ryzykownej ucieczki, choć byli już naznaczeni piętnem choroby. Nie wiedząc, co robić, ani nawet, co robią, wielu naraziło się przez to na straszne niedole i ostateczną poniewierkę, umierali z głodu na ulicy albo w polu, albo po prostu padali wycieńczeni trawiącą ich gorączką. Inni znowu szli na wieś i wędrowali pierwszą lepszą drogą, gnani rozpaczą, nie wiedząc, dokąd idą czy też chcą iść, aż wreszcie mdleli ze zmęczenia, bez jakiejkolwiek opieki, gdyż domy i wsie przydrożne nie chciały ich przyjąć pod dach, czy byli istotnie zapowietrzeni, czy też nie; konali przy drodze albo w stodole, a nikt nie śmiał zbliżyć się do nich ani im pomóc, choć nawet nie byli może zapowietrzeni, gdyż nikt im nie chciał wierzyć." Jest więc z nim trochę tak jak ze słynną "Rosją w 1839" A. de Custine, która choć została wydana w 1839 r. znakomicie pasowała opisem do rzeczywistości Związku Radzieckiego ponad 100 lat później. Tu natomiast okazuje się, że to o czym opowiada kupiec rymarski pasuje do opisu Zagłady. Może  dramatyzm jest nieco wyblakły w porównaniu z tym co wyczytać można choćby z Archiwum Ringelbluma, co wynika z beznamiętności narracji ale to co najbardziej zaskakuje w "Dzienniku", to jego profetyzm. Dlatego właśnie jest on czymś więcej niż tylko suchym opisem ludzkich reakcji w chwili tragedii, która traktowana jest jako kara zesłana przez Boga, wobec której człowiek jest bezradny. Jedni usiłują się ratować ucieczką inni pozostają. Łamią się zasady i więzi ludzkie. Gdy jedni starają się pomóc choć w istocie są bezradni wobec potęgi epidemii, w innych epidemia wyzwala najgorsze instynkty. Matki rozpaczające po utracie dzieci i zarażeni, którzy chcą pociągnąć za sobą do groby jak największą liczbę ofiar. Ale to wszystko przemija i wraz ze zmarłymi odejdzie w zapomnienie ... 

piątek, 21 września 2012

Co Pan Samochodzik widział w Malborku? - Pan Samochodzik i Templariusze, Zbigniew Nienacki

Jeszcze jeden remanent ... Pierwsze wydanie "Pana Samochodzika i templariuszy" Zbigniewa Nienackiego ukazało się w 1966 r. Dzisiaj jego książki mocno "trącą myszką" i trzeba mieć do nich naprawdę dużo sentymentu żeby dobrnąć do końca, ja do niektórych mam - zwłaszcza do "Templariuszy" a to za sprawą i samej książki i serialu, który został nakręcony na jej podstawie, a który znacznie lepiej przetrwał próbę czasu. Akcja powieści, jak wiadomo, częściowo rozgrywa się w Malborku (tu był też kręcony film, kręcono go także m. in. w Radzyniu Chełmińskim, Okoninie, jak również na pozostałościach dawnej "berlinki" na trasie Malbork-Tczew).


Nie będę znęcał się na niedostatkami powieści, są dostatecznie znane: schematyzm, dydaktyzm i moralizatorstwo, ale wszystko to jest nieważne wobec faktu, że akcja "Pana Samochodzika i Templariuszy" toczy się w moim rodzinnym mieście. I to nie tylko w zamku, w którym pewnie każdy choć raz w życiu był ale właśnie w samym mieście.

Ciekawym motywem "zamkowym", który nie znalazł odzwierciedlenia w serialu jest opisywany przez Nienackiego epizod dotyczący znajdującego się w Muzeum Narodowym w Warszawie ołtarzyka Ulricha von Jungingena, choć chodzi najprawdopodobniej o relikwiarz komtura Dagistra von Lorich, który znajduje się z kolei w Muzeum Wojska Polskiego, co trochę przypomina anegdotkę o rozdawaniu samochodów na Placu Czerwonym.


Opisy miejskie są równie rzetelne co wiadomości historyczne Nienackiego. Zaczyna się od "zagadki" - "Minęliśmy Olsztyn. Potem Elbląg. W przydrożnym lesie rozbiliśmy namioty. Nazajutrz w Malborku skierowałem od razu wehikuł na znajdujące się w pobliżu zamku nad Nogatem pole namiotowe i camping turystyczny". Zostanie już tajemnicą Nienackiego, gdzie między Elblągiem a Malborkiem Pan Samochodzik znalazł las, ale na zdjęciu poniżej bez trudu można wypatrzyć pole namiotowe, o którym wspomina, a które istniało jeszcze w latach 70-tych. Nawiasem mówiąc, ujęcie które na tym zdjęciu widać sugeruje, trzymając się książki, że Pan Samochodzik nadłożył drogi bo przyjechał do Malborka z Elbląga okrężną drogą przez Nowy Dwór Gdański, podczas gdy istnieje krótsza, bezpośrednia o kilkanaście kilometrów krótsza. Gdyby z kolei trzymać się filmu, to kierunek jazdy byłby zupełnie absurdalny, jadąc bowiem z Radzynia Chełmińskiego musiałby mocno się wysilić by przyjechać do Malborka z terenu Żuław.  


Zareklamowana została też restauracja "Nad Nogatem" - Pan Tomasz mówi bowiem, że "o drugiej poszliśmy na obiad do restauracji "Nad Nogatem"" a przesiedział tam z chłopcami dwie godziny, bo stwierdza, że "gdy wyszliśmy z restauracji, była czwarta po południu". Jedzenie musiało tam Panu Samochodzikowi smakować gdyż następnego dnia znowu zaproponował - "chodźmy (...) na kolację do restauracji "Nad Nogatem". Zjemy coś dobrego (...)." Restauracja istnieje zresztą do dzisiaj (od 1928 r.), swego czasu był to najbardziej "szykowny" lokal w mieście, co do jakości serwowanych potraw się nie wypowiadam bo od lat tam nie byłem. 

Pan Tomasz coś niecoś zauważył też z miasta: "okrążając ulicą zamek, pomaszerowaliśmy w stronę obozowiska. Mimo dość późnej pory świeciło się jeszcze wiele okien w nowoczesnych blokach mieszkaniowych zbudowanych w pobliżu średniowiecznego zamku, na miejscu starego miasta zburzonego podczas wojny. Jedyną pozostałością po starym mieście był piękny, zabytkowy ratusz, położony przy drodze z zamku do miasta". I to koło niego spotyka jedną z bohaterek powieści, która zapewniała go: "mieszkam w tym wielkim bloku. Na kilka dni wynajęłam pokoik w prywatnym mieszkaniu. Blok numer 4, a mieszkanie numer 10". Bloki stoją jak stały (z tą wielkością to lekka przesada), w miejscu przedwojennej zabudowy, z której cegły pojechały, podobno, na odbudowę stolicy, a uważny czytelnik bez większego trudu zauważy, na zdjęciu (poniżej) gotycki ratusz.


Pomijam fakt, że Pan Samochodzik szedł z zamku na pole namiotowe nad Nogatem jakąś dziwną, a ściśle rzecz biorąc wymyśloną przez siebie, drogą ale ciekawa może być reakcja mieszkańców dawnego osiedla XX-lecia PRL 4/10, gdy dowiedzą się, że Nienacki zakwaterował u nich któregoś lata, prawie 50 lat temu, panią redaktor z Warszawy. Według dzisiejszych kryteriów Nienacki chyba naruszył przepisy ustawy o ochronie danych osobowych ... ale może zostanie my to wybaczone. W każdym razie jak na kogoś, kto mieszkał od Malborka nie tak znowu daleko bo w Jerzwałdzie pod Iławą mógł się wykazać większą znajomością zamku i miasta ... 

czwartek, 20 września 2012

"Czerwone włosy i piegi - tyś od diabła na przeszpiegi" - Fotografie z tłem. Gdańszczanie po 1945 r., Olga Dębicka

Remanent z gościnnych występów na zaprzyjaźnionym blogu ... i nie tyle recenzja co reminiscencje wywołane lekturą. W 2003 r. ukazała się w wydawnictwie "słowo/obraz terytoria" książka Olgi Dębickiej "Fotografie z tłem. Gdańszczanie po 1945 roku". Powiedzmy to sobie szczerze - książka jest "taka sobie" zwłaszcza dla tych, którzy Gdańskiem się nie interesują. To relacja gdańszczan z lat powojennych. Przeczytałem ją nie dlatego, że Gdańskiem jakoś się specjalnie interesuję ale za sprawą Autorki, która chodziła do mojej szkoły, i którą jeszcze na dodatek znałem ją (zresztą jak to bywa w niezbyt dużej szkole wszyscy znali wszystkich - przynajmniej z widzenia). Byłem więc ciekaw co też takiego napisała i już na końcu książki znalazłem jakże miłą niespodziankę ... 


Otóż ostatni rozdział książki, pod jakże znamiennym tytułem Kaffee "Ma-Ma", jest osnuty wokół wspomnień Heinza Jurgena Andersa, rudowłosego, piegowatego chłopca (stąd tytuł postu; w oryginale "Rote Haare, Sommersprossen - sind des Teufels Artgenossen" a cały wierszyk

"Rote Haare reiß ich aus, mach mir einen Besen draus
Rote Haare, Sommersprossen - sind des Teufels Artgenossen
Rote Haare krauser Sinn, da steckt der Teufel drin
Rotes Haar, nimm dich in ach, hat noch jedem Leid gebracht."),

który swoje przedwcześnie skończone dzieciństwo spędził w Kalthof/Kałdowie.

I tu niezorientowanym należą się wyjaśnienia - Kałdowo, to dzielnica Malborka, która przed wojną należała do Wolnego Miasta Gdańsk, to tu było umieszczone w czasie oblężenia zamku po bitwie pod Grunwaldem działo, z którego usiłowano, jak mówi legenda, zburzyć filar podtrzymujący salę obrad, tak by ta zawaliła się na obradujące dowództwo Zakonu - jak wiadomo, kula "o włos" minęła filar i do dzisiaj, wmurowaną na pamiątkę w ścianę można ją oglądać w Letnim Refektarzu. W Kałdowie w okresie międzywojennymi mieściła się też polska placówka celna - jej funkcjonariusz Egeniusz Jarszyński, uważany jest za jedną z pierwszych ofiar II wojny światowej. Z kolei "Ma-Ma" to skrót od Marienburger Malzkafee i nazwa kawy zbożowej produkowanej przed wojną w słodowni w Malborku, jako produkt uboczny powstały przy produkcji słodu. Sama słodownia, która powstała bodajże w 1891 r., przetrzymała dwie wojny światowe i "komunę", dzisiaj już nie istnieje - kilka lat tamu została zburzona, pozostał z niej tylko zabytkowy popadający w ruinę budynek biurowy. Pamiętam ją bo pracowała tam moja Babcia (na wykonanym z okazji 1 maja prawdopodobnie w latach 50-tych zdjęciu, które przypadkiem znalazłem ku swojemu zaskoczeniu i radości w sieci, stoi piąta od lewej, na tle budynku biurowego), zachodziłem tam jako mały chłopiec i ... piłem kawę zbożową, choć to oczywiście nie była już "Ma-Ma".

zdjęcie ze strony www.marienburg.pl

Ale do rzeczy, oddaję głos H. J. Andersowi - "W czerwcu 1945 roku życie trochę się unormowało i mogliśmy pociągiem wrócić z Gdańska do Kałdowa. Przez Wisłę w Tczewie przeprawiliśmy się promem. Zamek, straszliwie okaleczny po ostrzale sowieckich czołgów i dział ciężkiego kalibru, hipnotyzował nawet jako ruina. Wywoływał duchy dawnej wielkości. Stanęliśmy przed domem. I tu jeszcze większy szok - tylko mury! Środek był wypalony aż po strych, dach w strzępach (Twoi rodzice to przecież widzieli). Świadectwa szkolne, klaser ze znaczkami, albumy ze zdjęciami spłonęły. Ludzie opowiadali, że Rosjanie zagrali koncert na katiuszach - tak zwanych "organach Stalina" - 1 lutego ostrzelali Kalthof z lotniska szybowcowego w Willenbergu. Próbowaliśmy urządzić się w piwnicy, ale pierwsza wiosenna burza zniweczyła nasze starania. Tymczasowo przenieśliśmy się na Werderstrasse do grunes Holzhaus, drewnianego domu pomalowanego na zielono.

Z mojego listu [Olgi Dębickiej]Ten dom nadal stoi, jedynie zielone deski wypłowiały. Za moich czasów w podstawówce była tu piekania Jana Kistowskiego. Podczas długiej przerwy między lekcjami przybiegaliśmy do "Kistosia" po "sznekę z glancem"."

zdjęcie ze strony www.ocalicodzapomnienia.eu

Nie wiem, czy dom dzisiaj jeszcze stoi i czy ciągle można tam jeszcze kupić szneki. Eh ... , kto by tam ich nie próbował ... , choć najlepsze były te od "Łaskiego", do którego biegło się na dużej przerwie, bo na normalnej nie było szans by zdążyć na lekcje z powodu kolejki. Ale zdarzało mi się kupować je i u "Kistosia" będąc w Kałdowie bo Mama wysyłała mnie czasami do tamtejszego WDT czyli Wiejskiego Domu Towarowego.

Ale znowu odbiegłem od tematu ... - we wspomnieniach są migawki zarówno z przedwojennego Kalthof (H.J. Anders urodził się w 1931 r.) jak i powojennego Kałdowa. Jest więc i o szmuglowaniu bananów i wody toaletowej "Uralt Lawende" dla mamy przez granicę Wolnego Miasta Gdańska ale też i grzebaniu trupów na kałdowskim cmentarzu (przez wiele lat był tam pochowany zmarły w 1960 r. dowódca powstania wielkopolskiego gen. Stanisław Taczak) bo jako dziecko Anders musiał pomagać grabarzowi w pracy.

"W Kalthof przed wojną wszystko było proste. Po mleko chodziło się do mleczarni Johannesa Jenzena przy Dirschauerstrasse. Po mięso - do braci rzeźników Eichlerów przy Werderstrasse. Stolarzem był Boch. Chorych leczył doktor Nickel. Cukierki dla Jurgena Rosa Anders kupowała zawsze w sklepiku u "Bettin". Zabawić się można było w zajeździe "Moldenhauer" na głównej krzyżówce, w restauracji "Kegelbahn" czy w "Keiserkaffe" przy Werderstarsse. Powodzeniem cieszył się też Gasthaus "Zur Nogatbrucke" - naprzeciwko drewnianego mostu. Ostatnim właścicielem zajazdu był Essau."



pocztówki ze strony www.marienburg.pl

Dzisiaj niewiele z tego zostało - nie mówię nawet o ludziach, czy atmosferze ale o miejscach. Zajazd Essau'a, który przetrwał wojnę dziś można zobaczyć tylko na starych pocztówkach. I chyba tylko jeszcze w sklepie  rzeźniczym braci Eichlerów można kupić mięso tak jak 80 lat temu ...  

piątek, 14 września 2012

Hotentoci, Roman Stopa czyli ... o językach mlaskowych

Na informacje o profesorze Romanie Stopie natrafiłem w antologii "Wśród buszu i czarowników" Antoniego Kuczyńskiego. To postać znana w gruncie rzeczy wąskiemu gronu specjalistów bo też i zajmował się bardzo ezoteryczną dziedziną. Urodził się w Woli Batorskiej niedaleko Bochni w 1895 r. jako jedno z ośmiorga dzieci w biednej rodzinie chłopskiej (trochę pod tym względem jego życiorys może kojarzyć się z biografią prof. Pigonia). W 1914 r. ukończył gimnazjum w Bochni a rok potem rozpoczął na Uniwersytecie Jagiellońskim studia na filologii klasycznej. Po zakończonych w 1920 r. studiach pracował jako nauczyciel w gimnazjach w Częstochowie, Skierniewicach, Żyrardowie, Nowym Targu i Krakowie. Cały czas zajmował się pracą naukową pod kierunkiem prof. Jana Rozwadowskiego poświęconą językom afrykańskim, która została opublikowana w języku niemieckim ("Die Schnalze (Ihre Natur, Entwicklung und Ursprung)" [Mlaski - ich charakter, rozwój i pochodzenie]) ze względu na brak zainteresowania tą tematyką polskich środowisk naukowych, choć ostatecznie została doceniona także w kraju i Roman Stopa otrzymał stypendium Funduszu Kultury Polskiej, za które wyjechał prawie na rok do Afryki Południowej i prowadził tam badania nad plemionami buszmeńskimi, hotentockimi i bantuskimi. Po powrocie, w 1936 r. uzyskał docenturę na Uniwersytecie im. Jana Kazimierza ale gościnnie wykładał także na uniwersytetach w Berlinie, Londynie i Paryżu. Po wojnie od 1945 r. związany był z Uniwersytetem Jagiellońskim, gdzie w 1962 r. otrzymał tytuł profesora. Zmarł w Krakowie w 1995 r.

Ja trafiłem na jego niewielką publikację stanowiącą odbitkę z rocznika "Lud" T. XXXVIII. Tym co ją wyróżnia to dedykacja dla Jana Kapłona kolegi z czasów nauki w gimnazjum w Nowym Targu w latach 1929-31.


"Hotentoci" to dzisiaj niepoprawny politycznie tytuł. Nazwa ta, jak pisał Profesor (ciocia wikipedia podaje inny źródłosłów Khoikhoi) "(...) pochodzi prawdopodobnie od wyrazu holenderskiego "hot not" (Hüttentüt) coś w rodzaju polskiego "ni me ni be" i odzwierciedla wrażenie pierwszych osadników holenderskich z języka hotentockiego." Roman Stopa wskazuje też na analogię do greckich określeń w odniesieniu do obcojęzycznych plemion, zwłaszcza Persów "bel-bel - bełkocący, be-blok". 

Ale tak na prawdę nie o samych Hotentotów mi chodzi lecz o języki... mlaskowe, które to określenie bardzo mi się spodobało, a że Profesor był światowym autorytetem w tej dziedzinie więc i w tej książce (a właściwie książeczce) poświęcił jej trochę miejsca. 

"Mlaski - są to dźwięki o charakterze spółgłoskowym, o tyle jednak odmienne od naszych spółgłosek, że ich artykulacja jest niezależną od oddechu, a zatem i od fonacji (głosu) , natomiast wytwarzane są ruchem ssącym warg czy języka (zasadniczo pojawiają się one w nagłosie) (...)."

Rozróżniane są mlaski:
- wargowe;
- wargowo-zębowe;
- wsteczne;
- zębowe;
- lateralny (boczny);
- alweolarny (dziąsłowy);
- cerebralny.

"Każdy mlask ma dwa zwarcia równoczesne ale ponieważ sposób rozluźnienia zwarcia może być różny to na przykład w odniesieniu do zwarcia tylnego (welarnego) [być może chodzi o mlask wsteczny]" rozróżniane były różne postacie nagłosu mlaskowego:

- nosowy;
- dźwięczny;
- bezdźwięczny;
  a) ze zwarciem krtaniowym, względnie spółgłoską ejektywną,
  b) z welarną afrykatą;
- przydechowy.

Przyznam, że sam nie bardzo rozumiem o co tu chodzi ale brzmi to nieźle ... 

"Drugą cechą dominującą w grupie hotentocko-buszmeńskiej jest ton semantyczny, tj. intonacja rozróżniająca dwa wyrazy (sylaby) o całkowicie identycznym składzie fonetycznym - jedynie na podstawie różnych tonów, będących stałą cechą tychże wyrazów (sylab)." I tyle teorii, dla ciekawych jak to wygląda w praktyce, załączam link:

http://www.youtube.com/watch?v=MXroTDm55C8&feature=related

środa, 12 września 2012

Tworzywo, Melchior Wańkowicz

"Gąsiorowa położyła wolno ręce na fartuchu. Znowuż inteligenci wyśmiewają te ręce chłopskie na fotografiach, uroczyście i symetrycznie spoczywające na kolanach. A przecież ma to oznaczać, że oto jest czas niezwykły, kiedy te ręce spoczywają, kiedy te ręce-niewolnice są czczone wypoczynkiem i ciszą. Rozłożyła Gąsiorowa brązowe spracowane ręce na fartuchu - niech świadczą, że oto pracowały i że czas nadszedł, kiedy ich praca będzie uczczona." 


Moje pierwsze spotkanie z Melchiorem Wańkowiczem było wybitnie nie udane. "Na tropach Smętka" okazało się przebrzmiałą propagandą a na dodatek jeszcze i na domiar złego napisaną bez "iskry Bożej". Owszem, pewnie jak każdy słyszałem coś tam o "Monte Cassino", "Zielu na kraterze" czy "Karafce La Fontaine'a" no i znałem częstochowski rym, z racji zainteresowań fotografią; "Nasierowska - fotografka boska"."Cukier krzepi" i "Lotem bliżej" nie liczę bo nie są to najlepsze rekomendacje, jeśli chodzi o literaturę, mówiąc szczerze.

Za namową Beznadziejnie zacofanego w lekturze ale też pomny niechęci Książkowca do Wańkowicza zaryzykowałem - w przeciwieństwie do poprzedniego właściciela książki, który nie zdążył rozciąć książki (wyd. 1975) - lekturę "Tworzywa". I nie żałuję, choć do zachwytów mi daleko. Już pierwsze strony zapowiadały się nieźle ale passus o dłoniach Gąsiorowej, który skojarzył mi się ze słynną fotografią Krystyny Łyczywek "Chochołów - 1972" (powyżej), przekonał mnie ostatecznie.


"Tworzywo" to zbiór opowieści o prostych ludziach, którzy wyjechali "za chlebem" do Kanady. U podstaw ich decyzji, niezależnie od bezpośrednich przyczyn emigracji leżała bieda i brak perspektyw. Bezpośrednie przyczyny były bardziej skomplikowane, bo jest i dezerter z ck żandarmerii, chłopak mający za sobą uczestnictwo w strajku dzieci we Wrześni, terrorysta z Organizacji Bojowej PPS i dawny legionista, który dosłużył się Virtuti Militari i któremu odebrano funkcję wójta. Nie ulega wątpliwości, że są oni przez Wańkowicza wyidealizowani (na przykład sylwetka Bombika, który przez kilka pierwszych lat pobytu pozostawiając żonę i dziecko w kraju w Kanadzie zdążył "dorobić" się tylko ziemianki), a książka pisana jest "ku pokrzepieniu serc" jako polska wersja "american dream" w Kanadzie. Na szczęście obyło się "bogoojczyźnianych" tonów, "antemurale christianitas" etc. etc. mimo, że w dużej mierze książka opisuje też przedemigracyjne losy jej bohaterów (interesujące jest zwłaszcza skrzyżowanie losów Antoniego Bombika i Michała Drzymały, zresztą niezbyt pochlebne dla tego ostatniego bo jego wizerunek, mówiąc oględnie, odbiega nieco ot tego co można było za moich czasów wyczytać w szkolnych czytankach historycznych). Ale ten rodzaj PR-u sprzed pół wieku nie stanowi jakiejś istotnej wady. Powiedziałbym nawet, że to budujące, gdy czyta się książkę o Polakach, którzy wzięli los we własne ręce i którym na dodatek powiodło się. Zapewne jeszcze lepiej czytało się to 30 czy 40 lat temu, gdy takie opowieści o karierze zwykłych ludzi były w naszym kraju traktowano na równi z bajką o żelaznym wilku. Najsłabszymi partiami książki są rozważania na tematy społeczno-ekonomiczne. O ile zasadniczą część książki czyta się naprawdę dobrze, to te części dzisiaj brzmią archaicznie, tonem pasują bardziej do jakiejś agitacyjnej broszury niż do porządnej książki szanującego się autora. Na szczęście jest tego niewiele. Bohaterowie książki Wańkowicza stanowiący "tworzywo" społeczeństwa Kanady przywodzą na myśl, trzymając się wańkowiczowskiej tonacji, słowa Psalmu 118 - "Kamień odrzucony przez budujących stał się kamieniem węgielnym", tyle że stali się oni kamieniem węgielnym nie w swoim kraju a na obczyźnie. I to odwołanie do Psalmu mimo, że brzmi może patetycznie to jednak nie jest absurdalna - zwornikiem, punktem łączącym emigrację jest wiara - każdy zresztą kto był poza krajem w jakiś sposób to odczuł. I jest to ten rodzaj naszej polskiej wiary kierowanej do prostego człowieka, tradycyjnej - taki jaki później był głoszony przez kardynała Stefana Wyszyńskiego. Okazuje się, że ludzie, którzy z ojczyzną nie mają już kontaktu, których praktyki religijne są, jeśli można tak powiedzieć, w zaniku - zresztą z konieczności bo księdza widują raz na rok albo i rzadziej. Ludzie skoncentrowani na walce o przetrwanie i tym co można określić mianem prosperity nagle sami z siebie odczuwają potrzebę wspólnoty a tę może dać im wiara i jej widoczny dla każdego przejaw jakim jest budowa kościoła.

"Tworzywo" jest książką, która mile łechce nasze polskie kompleksy, co prawda trochę przebąkuje o ciemnych stronach życia ale koncentruje się na pokazaniu, że potrafimy nie tylko walczyć z bronią w ręku i załamywać ręce po klęsce ale także budować coś od podstaw, być wytrwali i solidarni. Cóż, było, minęło ... .

wtorek, 11 września 2012

Konopielka, Edward Redliński

Przywykło się traktować "Konopielkę" (1973) jako komedię, ale to moim zdaniem zbytnie uproszczenie. Rzeczywiście, pierwsze wrażenie wywołuje uśmiech na twarzy a czasami nawet śmiech ale jeśli czyta się książkę na spokojnie widać, że wiele rzeczy jest w niej bardzo nieśmiesznych. Na pierwszy rzut oka jakże zabawne może się wydawać poszukiwania kurzego jaja przez całą rodzinę ale trochę mniej śmieszne staje się ono w swoim finale, gdy Kaziuk bije Hankę, która je rozdeptała. Do czytelnika zaczyna docierać, że może ten epizod jest bardziej na serio. 


A takich przykładów jest znacznie więcej. Może to i zabawne, gdy chore dziecko jest przeciągane pod chomątem by ozdrowiało ale czy ktoś się śmiał gdy Rozalkę z "Antka" B. Prusa zamknięto w piecu na  trzy  "zdrowaśki", jeszcze mnie robi się śmiesznie gdy dziecko umiera. Gdzie tu komedia? A może śmieszny jest  epizod, w którym ojciec ma zbić trumnę dla zmarłej córeczki i wysyła syna by kupił nie osiem a siedem gwoździ bo jeden się znalazł w kieszeni? Równie "śmieszne" wydają się niedwuznaczne aluzje dotyczące aberracji, dla których w normalnym świecie nie ma akceptacji.

To wszystko składa się raczej na zakwalifikowanie powieści Redlińskiego bardziej jako gorzkiej groteski niż komedii, co wcale nie znaczy, że nie ma w "Konopielce" momentów wywołujących autentyczny uśmiech na twarzy. Do klasyki przeszła przecież przepowiednia dziada, wg której "Chłop z chłopem spać będzie, baba z babo, wilki latać, bociany pływać, słońce wzejdzie na zachodzie, zajdzie na wschodzie!", po części zresztą jak powszechnie wiadomo, spełniona.

Zresztą literacka kwalifikacja książki wydaje się zagadnieniem drugorzędnym, nie od tego przecież zależy jej czytelnicze powodzenie. W każdym razie uchodzi ona za mieszczącą się w nurcie literatury chłopskiej ale jaka to różnica pomiędzy nią a sztandarową pozycją tego nurtu - "Chłopami" W. Reymonta! choć nie dam głowy, czy chwilami "Konopielka" na swój sposób nie jest prawdziwsza. To wrażenie pogłębia fakt, że poza Taplarami większość nazw miejscowości, które w książce się pojawiają, to nazwy autentyczne i ciekawy czytelnik, może w miarę dokładnie określić miejsce akcji jeśli nie jest usatysfakcjonowany ogólnym określeniem - Białostocczyzna.

Powieść Redlińskiego, moim zdaniem, jest raczej krzywym zwierciadłem, w którym tradycja ściera się z  nieuchronnie nadchodzącymi zmianami. Stoi co prawda na przegranej pozycji ale w tej konfrontacji ma swoje racje. Jest przecież coś pociągającego w tym, gdy "Dzień się sam zaczyna, wszystko idzie jak trzeba, jak wczoraj, jak kiedyś, jak było na początku teraz i zawsze i na wieki wieków amen". Poczucie tradycji, trwałości i ciągłości ma swoją wartość, i nie zawsze musi być rozumiane tak jak pojmują ją mieszkańcy Taplar wzbraniający się przed koszeniem zboża, czy Kaziuk przedkładający drewnianą łyżkę i miskę nad sztućce i talerze. Zmiany są nieuchronne ale przecież znamienne jest też i to, że wykształcona nauczycielka nie potrafi nic mądrego odpowiedzieć prostemu chłopu, analfabecie, gdy ten ją pyta "Na co pani żyje? To tu, to tam, to z tym, to z tamtym? Dzie panine dzieci? Dzie panina ziemia? Panine krowy? Świni? Kury? Panina rzeka, panina chata, panine drzewo? Dzie?" To nie są komediowe pytania - równie dobrze mógłby je zadać przecież Maciej Boryna ale niezależnie od tego, kto je zadaje, może warto samemu na nie odpowiedzieć.

czwartek, 6 września 2012

Moje książeczki, seria z "kotem w butach"

Moją córkę to ominęło, mojego synka już nie ... - powrót do książeczek z dzieciństwa ich taty. Los starych książek dla dzieci jest mało wdzięczny - nie to co książek, do których sięgamy jako dorośli ale z drugiej strony mają one czytelników bardziej wdzięcznych bo czytających (albo zmuszających rodziców do czytania) do upojenia. Jakoś nigdy nie przepadałem za serią "Poczytaj mi mamo", zresztą wznowiła ją niedawno Nasza Księgarnia więc tym bardziej dałem sobie z nią spokój ale poszukując książeczek dla synka odkurzając wspomnienia wróciłem do serii "Moje książeczki" z logiem w postaci kota w butach zamieszczonym na tylnej okładce (osobom szczególnie zainteresowanym literaturą dla dzieci polecam blog Jarmili "To dla pamięci").

zdjęcie ze strony www.jarmila09.wordpress.com

Dzięki uprzejmości i pomocy Paren, której bardzo dziękuję, udało się całkiem sporo ustalić. Seria "Moje książeczki" zaczęła się ukazywać w 1959 roku, książki wydawane były w nakładzie 60.000 egzemplarzy a do roku 1968 ukazało się ok. 50 tytułów, z których niektóre był wielokrotnie wznawiane. Ostatni tytuł serii wydany był w 1991 r. choć nie ma co do tego pewności, a zdecydowana większość do połowy lat 80-tych (potem książki pojawiają się już  niczym deus ex machina). Wygląda więc na to, że będzie mniej do szukania niż początkowo przypuszczałem. 

To co gwarantowało im sukces to z jednej strony najlepsi polscy autorzy (m.in. H. Bechlerowa, H. Januszewska, A. Bahdaj) a z drugiej ilustracje, najlepszych polskich grafików książkowych (m.in. A. Boratyński, Z. Rychlicki, O. Siemaszko). Po około roku poszukiwań udało mi się zidentyfikować ponad 50 tytułów (przypuszczam, że kompletna lista zawiera ok. 200 książeczek), które w kolejności alfabetycznej będę zamieszczał. A teraz pierwsze dziesięć na początek.

zdjęcie ze strony www.polskailustracjadladzieci.pl

1. "Apolejka i jej osiołek"Maria Krüger, il. Zdzisław Witwicki, 1963, 1982, 1985, 1991

zdjęcie ze strony www.ryms.pl

2. "Bimbo niezdara"Kurt Eigl,  il. Mieczysław Piotrowski, 1969


3. "Czarna owieczka"Jan Grabowski, il. Maria Orłowska-Gabryś, 1966, 1982, 1984, 1989, 1991


4. "Czerwony samochodzik"Maria Koszutska,  il. Hanna Krajnik, 1973


5. "Daleka podróż małego Lucka"Zachariasz Topelius,  il. Julitta Karwowska, 1968


6. "Drzewo Tik-Tak", Claude Aveline, il. Zdzisław Witwicki, 1968


7. "Dwie Dorotki", Janina Porazińska, il. Irena Kuczborska, 1964 (wyd. z 1984, 1988, il. Bożena Truchanowska)



8. "Dzielny Czawdar", Angeł Karlijczew, il. Maria Mackiewicz, 1973


zdjęcie ze strony www.jarmila09.wordpress.com

9. "Helenka i książniczka", Eduard Petiška, il. Maria Mackiewicz, 1985

zdjęcie ze strony www.jarmila09.wordpress.com

10. "Jaś i Małgosia", Wanda Chotomska, il. Teresa Wilbik, 1983



11. "Koniczyna pana Floriana", Helena Bechlerowa, il. Krystyna Witkowska, 1976


12. "Kopciuszek", Hanna Januszewska, il. Bożena Truchanowska, 1968, 1978, 1982, 1985, 1987, 1990


13. "Kot w butach", Hanna Januszewska, il. Janusz Grabiański, 1968, 1986


14. "Krawiec i jego kot", Beatrix Potter, il. Antoni Boratyński, 1969, 1974

zdjęcie ze strony www.jarmila09.wordpress.com

15. "Król Kocur", Gyulla Illyes, il. Elżbieta Murawska, 1974


16. "Królewna Śnieżka", Maria Kruger, il. Jan Marcin Szancer, 1970, 1987


17. "Leonek i lew"Wanda Chotomska, il. Teresa Wilbik, 1980

zdjęcie ze stronu www.jarmila09.wordpress.com

18. "Ludzie z dużymi uszami", Gottfried Herold, il. Maria Uszacka, 1977 (ciekawostka - w książeczce pojawia się wątek rodem prawie z socrealistycznego "produkcyjniaka" ale na szczęście do tylko 2-3 zdania bez konsekwencji dla całej narracji - ot, signum temporis).


19. "Mały, dobry jeż" Octav Pancu Iasi, il. Olga Siemaszko, 1965

zdjęcie ze strony www.jarmila09.wordpress.com

20. "Miasteczko nad morzem" Ryszard Marek Groński, il. Andrzej Dudziński, 1978, 1980.


Wydanie II z 1965 r.


Wydanie IV z 1973 r., analogiczną okładkę miało I wydanie z 1962 r. z twardą oprawą.


Wydanie VII z 1983 r.

21. "Nie płacz koziołku", Sergiusz Michałkow, il. Antoni Boratyński, 1962, 1965, 1971, 1973, 1979,  (...), 1983, 1985, 1987. 


22. "Odlot", Barbara Lewandowska, il. Elżbieta Murawska, 1982



23. "Odwiedziła mnie żyrafa", Stanisław Wygodzki, il. Mirosław Pokora, 1967



24. "O baranku co spadł z nieba", Fred Rodrian, il. Jerzy Srokowski, 1970



25. "O dzielnym marynarzyku", Jadwiga Korczakowska, il. Olga Siemaszko,1961



26. "O Jasiu Kapeluszniku", Lucyna Krzemieniecka, il. Antoni Boratyński, 1966


zdjęcie ze strony www.jarmila09.wordpress.com

27. "O królu Słońcu i jego czterech córkach", Helena Bobińska, il. Józef Wilkoń, 1971, 1975, 1982



28. "O kuchciku, o nadziei i o drzwiach zamkniętych", Lucyna Krzemieniecka, il. Zdzisław Witwicki, 1980, 1985, 1989, 1991

29. "O lwie, który lubił tylko truskawki", Claude Aveline, il. Olga Siemaszko, 1970       


zdjęcie ze strony www.jarmila09.wordpress.com

30. "O Nowym Roku i młynarzu Sylwestrze", Lucyna Krzemieniecka, il. Zbigniew Rychlicki 1962, 

      "O Nowym Roku i o młynarzu Sylwestrze", il. Wiktor Sadowski, 1983, 

      "O Nowym Roku i młynarzu Sylwestrze", il. Wiktor Sadowski 1988.


31. "O wesołej Ludwiczce", Anna Świrszczyńska, il. Janina Krzemińska, 1967


32. "O Zofijce sierocie", Kornelia Dobkiewiczowa, il. Maria Mackiewicz, 1987

zdjęcie ze strony www.poleczkazksiazkamibeel2.blox.pl

33. "O żabkach w czerwonych czapkach", Helena Bechlerowa, il. Jerzy Srokowski, 1985


34. "Pilot i ja", Adam Bahdaj, il. Danuta Konwicka, 1971, 1973, 1977, 1978, 1985, 1986, 1991


35. "Podróż w nieznane", Adam Bahdaj, il. Maria Mackiewicz, 1972, 1976, 1984

zdjęcie ze strony www.jarmila09.wordpress.com

36. "Prawie wszystkie przygody Zuzanny", Ada Kopcińska, il. Mirosław Pokora, 1975


37. "Przygoda z małpką", Stefania Szuchowa, il. Janina Krzemińska, 1964 (wyd. II), 1970, 1988


38. "Puk", Helena Bechlerowa, il. Maria Mackiewicz, 1964

39. "Stara, dobra lokomotywa", Walther Petri, il. Anna Stylo-Gilner,1986



40. "Szewczyk Dratewka", Janina Porazińska, il. Bogdan Zieleniec, 1973, 1979, 1982, il. Michał Grejniec 1986, 1987.


41. "Tygrys o złotym sercu", Czesław Janczarski, il. Jan Wilkoń, 1963

42. "Wawa i jej pan", Jan Edward Kucharski, il. Hanna Krajnik, 1974



43. "Wielki wyścig", Adam Bahdaj, il. Ignacy Witz, 1967


44. "W pałacu marabutów", Mora Ferenc, il. Krystyna Witkowska, 1971



45. "Wyprawa na poziomki", W. Katajew, il. Janusz Grabiański, 1963



46. "Zagadka z gwizdkiem", Mikołaj Nosow, il. Bohdan Butenko, 1964



47. "Zające i kłusownik Waldemar", Fred Rodrian, il. Tomasz Borowski, 1982



48. "Zajączek z rozbitego lusterka", Helena Bechlerowa, il. Hanna Czajkowska, 1983



49. "Zguba Michałka", Julia Hartwig, il. Danuta Konwicka,1969

zdjęcie ze strony www.jarmila09.wordpress.com

50. "Złoty koszyczek: bajka wiosenna", Hanna Januszewska, il. Bożena Truchanowska, 1974

zdjęcie ze strony www.book.hipopotamstudio.pl

Ciągle w odmętach przeszłości spoczywa tajemnica pierwszych książeczek serii, która miała początek w 1959 r. Jeśli komuś przypadkiem, a może i nie przypadkiem, coś się przypomni i mógłby pomóc w uzupełnieniu listy - to będę bardzo wdzięczny.