czwartek, 17 maja 2018

"Syzyfowe prace" odkodowane

Na tekst "Syzyfowe prace jako biofikcja o dojrzewaniu do męskości" natknąłem się przypadkiem, szukając informacji na temat wariantów powieści, która jak wiadomo, do wydania z 1919 r., poddawana była przez pisarza zmianom ze względu na cenzurę. Co tu dużo mówić, Filip Mazurkiewicz wreszcie otworzył mi oczy, bo do tej pory do głowy mi nie przyszło by odczytywać książkę Żeromskiego podpierając się kategorią męskości hegemonicznej w ujęciu Stevena Garlicka oraz logosem logocentryzmu w rozumieniu Claire Colebrook, wg której (gdyby ktoś nie wiedział) "logocentryzm jest (...) fallogocentryzmem przez figurę ojca, który zapładnia i staje się czystą formą urzeczywistnienia dominacji metafizyki". I już wszytko jasne. 


Co prawda, do tej pory wtłaczano nam w szkołach do głów, jakieś banały o powieści, której tematem jest postawa dzieci i młodzieży wobec rusyfikacji, a zdarzało się też, że i jako o powieści o dorastaniu ale to takie płytkie w zestawieniu z odkryciem, że Żeromski napisał "powieść o dojrzewaniu do męskości, a jej tytuł sugeruje, że wysiłek zmierzający do zbudowania tak zwanej męskości hegemonicznej w warunkach historycznych końca XIX wieku był wysiłkiem syzyfowym, to właśnie w zwielokrotnieniu liczby mnogiej: były to rozproszone i powtarzane od nowa prace, prace niezdolne do osiągnięcia swego spełnionego apogeum".

Gdyby ktoś miał co do tego jeszcze jakieś wątpliwości, to nie wątpię, że skapituluje pod wpływem niezwykle przekonującej argumentacji Autora, który na przykład dekoduje schronienie się Borowicza w altanie jako oddawanie się męskim fantazmatom by następnie "niejako na nowo się narodzić już jako mężczyzna. Imaginarium, które ma pod ręką, wprost odsyła do męskości hegemonicznej (...)", a w recytowanym przez Zygiera fragmencie "Reduty Ordona" widzi m. in. "metafizyczną fallogocentryczną hegemonię". Sam nie wiem czemu tego wcześniej nie dostrzegłem, przecież nie jest żadną wiedzą tajemną, że "męskość bohaterska w polskim wydaniu jest (...) - inaczej niż dzieje się to na ogół - tragicznym rewersem męskości hegemonicznej. Fallus i logos fallogocentryzmu ulegają tu rozdzieleniu, suwerenny i hegemoniczny logos bowiem znajduje się gdzie indziej, w obcym metafizycznym i politycznym centrum - w Petersburgu. W miejsce fallogocentrycznej hegemonii pojawia się zmarginalizowany fallus i zdecentrowany fallus pozbawiony logosu, który wybiera samobójcze bohaterstwo nie w imię własnej hegemonii, która jest nieosiągalna, lecz przeciw hegemonii obcej." 

Przecież to jasne, że Borowicz "z radością posługuje się obcym logosem, internalizując go całkowicie i łącząc z własną fallicznością, którą rozumiemy już jako prawo do szczątkowej, ale jednak, kontroli i władzy na innymi (mężczyznami). Obcy logos scala się ze swojskim fallusem, aby zwyciężać w grze o peryferyjną hegemonię symulującą jedynie udział w tym, co centralne, w tym, co udziela się jako metafizyczne centrum"

Ciekawa jest także postać Biruty, choć może nie aż tak jak Marcina, bo cóż w sumie może być ciekawego w "kobiecie-mieszańcu", która "jest czystą wcieloną aporią, swoistym nierozstrzygalnikiem", obiektem miłości głównego bohatera. I tu słówko polemiki z Autorem, to przecież nie żaden "obiekt miłości" tylko przedmiot fallogocentrycznej hegemonii, który wybiera ucieczkę "nie w imię własnej hegemonii, która jest nieosiągalna, lecz przeciw hegemonii obcej", hegemonii Wielkiego Innego, którego spotyka przy źródle. 

Tylko co to za źródło? - przyznaję, że dotychczas w swojej ignorancji rozumiałem je hydrologicznie, że tak powiem, jako "samoczynny wypływ wody podziemnej na powierzchnię Ziemi" ale to okazało się za proste. Nie wykluczone, że to źródło "zakazanej miłości, skrywanej lub wybuchającej nienawiści, niewyobrażalnego połączenia dwóch przeciwieństw, dwóch wykluczających się żywiołów". Ale pewności co do tego nie ma. Skoro Żeromski pisząc "Syzyfowe prace" nie był "jeszcze gotowy na aporetyczne rozwiązania, tym bardziej dziewiętnastowieczna męskość pogrążona w różnorakim i zawsze niewesołym przeżywaniu swej zachwianej bohaterskiej antyhegemonii nie może przyjąć takiego rozwiązania i dlatego miłość Borewicza do Biruty nie może się spełnić, ponieważ jest - w Nietzscheańskim sensie tego słowa - niewczesna". Taaa... 

Sądziłem, że monopol na krytycznoliterackie kurioza mają "Teksty Drugie" ale wyrosła im już silna konkurencja jak widać. Z całością tekstu Filipa Mazurkiewicza można się zapoznać w sieci w Autobiografii. Literaturze. Kulturze. Mediach 1 (06) 2016. Życzę miłej lektury i zdrowia. 

wtorek, 15 maja 2018

Katarynka, Bolesław Prus

Co prawda, jestem zdania, że w gruncie rzeczy literatura zaczyna się i kończy na klasyce, ale też nie każda ramotka, autorstwa nawet wybitnego pisarza, zasługuje na miano klasyki, a nawet jeśli kiedyś cieszyła się takim statusem, to czas sprawił, że należałoby zastanowić się, czy nie pora już przewartościować tę ocenę. I tak też jest z "Katarynką" - dla jasności Prus jest dla mnie jednym z najwybitniejszych jeśli nie najwybitniejszym polskim pisarzem ever, ale za lekką przesadę uważam wciskanie jego nowelki do głów piątoklasistom (przyznaję, sięgnąłem po nowelę tylko ze względu na fakt, że syn będzie ją "przerabiał" w szkole).  


Może jeszcze te dzieci, które mieszkają w Warszawie wykrzeszą z siebie trochę zainteresowania bo ciągle można się przespacerować ulicą Miodową, Senatorską i po placu Krasińskich (choć tym ostatnim nie bardzo - ze względu na ciągnący się remont). Co prawda po sklepie Jakuba Pika nie pozostał nawet ślad ale już o większym szczęściu mogły mówić budynki w których mieściły się zakłady fotograficzne Jana Mieczkowskiego, nie mówiąc już o klasztorze Kapucynów a bardziej zainteresowani na Starych Powązkach mogą odnaleźć grobowiec Prusa ze słynnym napisem "Serce serc" (we wstępie Marii Knothe, który kojarzy mi się z objaśnieniami Andrzeja Walickiego do "Rewizora" Gogola, do wydania PIW-u z 1982 r. przeczytałem ze zdziwieniem, że grobowiec pisarza zbudowany jest z czarnego marmuru, podczas gdy nawet bez specjalnej wiedzy w zakresie mineralogii widać, że to najprawdopodobniej piaskowiec, zresztą tekst Marii Knothe zwłaszcza jej objaśnienia humoru Prusa ). Ale to co może zadziałać na dzieci z Warszawy - na te spoza niej oczywiście już nie działa. 

Chciałoby się zapytać - o co chodzi? - przecież "Katarynka" to taka "Lalka" w pigułce albo jej daleka zapowiedź - bo to mamy pana Tomasza sybarytę, warszawską kamienica, samotną matkę z córką, epizod z lalką nawet ten sam rodzaj dowcipu - stopniowanie rewerencji stróża Kazimierza w stosunku do pana Tomasza to a rebours stopniowanie wezwania powozu Wokulskiego po przyjęciu u hrabiny w Wielką Niedzielę. Ale cóż, po prawie 140 latach widać, że podanie tego w skondensowanej formie w stosunku do nieletniego odbiorcy sprawdza się "tak sobie".  

Rzuca się w oczy językowy archaizm (zupełnie zresztą zrozumiały) i zupełny rozjazd z obecną językową poprawnością polityczną, który w odniesieniu do osób niepełnosprawnych robi złe wrażenie. Ale zdecydowałem się napisać ten post w cale nie z tych powodów. Otóż sprowokowała mnie odpowiedź wspomnianej już wcześniej Marii Knothe odpowiedź na pytanie, dlaczego pan Tomasz nie lubił katarynek? Odpowiedź opierająca się zresztą na zawartej w nowelce odpowiedzi głównego bohatera, który twierdził, że "muzyka (...) stanowi najsubtelniejsze ciało ducha, w katarynce zaś duch ten przeradza się w funkcją machiny i narzędzie rozboju. Bo kataryniarze są po prostu rabusie! Zresztą - dodawał - katarynka rozdrażnia mnie, a ja mam tylko jedno życie, którego nie wypada trwonić na słuchanie obrzydliwej muzyki."

Wyjaśnienie jest więc oczywiste skoro podsuwa je sam autor i w sam raz na miarę dziatwy szkolnej, bo nie wymaga od niej specjalnego "czaszkowania". Ale jeśli się chwilę zastanowić to można nabrać podejrzeń, czy czasami ta oczywista odpowiedź nie stanowi zasłony dymnej i czy niechęć do katarynek tego starszego pana nie jest przejawem jakiegoś kompleksu z młodości. Pan Tomasz bowiem nie zawsze bym dobrotliwym starszym panem - kiedy czyta się o jego schadzkach, to można podejrzewać go o promiskuityzm. Co prawda u macho to nie wada ale jednak, jakby nie było, jest to mało sympatyczny rys jeśli się pomyśli o uczuciach jego ofiar (które raczej nie pochodziły z wyższych sfer), a jego późniejsze starokawalerstwo być może jest przejawem mizoginii.

Nie ulega też wątpliwości, że pan Tomasz to self-made man. Sam musiał utorować sobie drogę. Nikt mu niczego nie dał - sam wynajmuje mieszkanie i sam je urządza. Ani widu, ani słychu o rodzinie, rodzinnym majątku, rodzinnych pamiątkach, etc. etc. Gdzie artefakty z rodzinnego dworku albo rodzinnej kamienicy. Nic, kompletnie nic. On to wszystko nabył za własne, przez samego siebie zarobione pieniądze wydobywając się z finansowej mizerii. Może więc ta niechęć do katarynek, tej namiastki muzyki przeznaczonej dla plebsu przypomina mu to o czym chciał zapomnieć. Własne pochodzenie? Nie dam głowy, czy Bolesław Prus na takie przypuszczenia nie przewraca się w grobie, choć mam nadzieję, że ze swoim poczuciem humoru prędzej uśmiechnąłby się z wyrozumiałością.