czwartek, 28 marca 2019

Korekta obrazu?, Tomasz Domański czyli o Dalej jest noc, Losy Żydów w wybranych powiatach okupowanej Polski pod red. Barbary Engelking i Jana Grabowskiego

Lekturę "Dalej jest noc" zacząłem "od tyłu", czyli od recenzji Tomasza Domańskiego, rzadka rzecz by recenzja przybrała rozmiary książki, a mimo tego pewnie nie zwróciłbym na nią uwagi, gdyby nie napastliwy, bardzo emocjonalny i zupełnie nie licujący z etosem profesora (tak jak go sobie wyobrażam) wpis profesora Jana Grabowskiego, współautora książki, będący reakcją na nią. To właśnie jego histeryczna reakcja zainteresowała mnie na tyle, że postanowiłem sprawdzić o co ta cała awantura. 


Zanim jednak do tego przejdę, chciałem zastrzec, że nie oburzam się gdy słyszę, o obecnym w okresie II wojny światowej wśród Polaków antysemityzmie. Choć co to był za antysemityzm skoro Polska była przed wojną jednym z największych skupisk Żydów na świecie? No i warto pamiętać o tym co pisał Isaac Singer, "Jak można się wprowadzić do cudzego domu, żyć w nim w całkowitym odosobnieniu i oczekiwać, że się na tym nie ucierpi? Jeśli człowiek gardzi bogiem swego gospodarza, biorąc go za wizerunek z blachy, stroni od jego wina jako zakazanego, uznaje jego córkę za osobę nieczystą, czyż tym wszystkim nie ściąga na siebie traktowania należnego osobie niepożądanej i obcej?".


Ale do rzeczy. Tekst Tomasza Domańskiego, nie kwestionuje występowania antysemityzmu wśród Polaków ani tego, że przybierał on odrażające i skrajne formy. Podstawowy zarzut, tak jak ja go rozumiem, odnosi się do skali takich przypadków i sprowadza się do tego, że to nie Polacy jako zbiorowość i nie Polska jako państwo lecz jednostki, w różnym stopniu, przyczyniały się do śmierci Żydów, począwszy od szantaży i donosów a skończywszy na morderstwach. Tomasz Domański zarzuca Współautorom "Dalej jest noc", że ich narracja sprawia wrażenie, jakby pisali oni swoje teksty pod z góry założoną tezę, o powszechności polskiego antysemityzmu i współdziałaniu Polaków z Niemcami, co nie jest prawdą.

Wskazuje na szereg uchybień warsztatowych, które w gruncie rzeczy, jeśli już, to zainteresują bardziej historyka niż przeciętnego zjadacza chleba, który po prostu chciałby się dowiedzieć, jak tam z tym antysemityzmem Polaków w końcu było. Ale wśród tych zarzutów, znajduje się też i taki, którego nie da się zakwalifikować w żaden sposób jako "szukania dziury w całym" i "czepiania się". Chodzi mianowicie o manipulację źródłami. Okazuje się, że owszem wiele ze zdarzeń opisanych w książce miało miejsce tyle, że ich przebieg i kontekst były inne niż by to wynikało z "Dalej jest noc".

Ograniczę się tylko do dwóch, moim zdaniem, najbardziej drastycznych manipulacji, chociaż w "Korekcie obrazu" wskazanych jest ich o wiele więcej. Otóż można przeczytać w "Dalej jest noc" o tym, jak polskie dzieci wydały Żydów chowających się w jaskiniach w okolicy Ojcowa, a dorośli pomogli w ich ujęciu. Tymczasem wg Tomasza Domańskiego wyglądało to "trochę" inaczej. Otóż w noc poprzedzającą to wydarzenie miał w okolicy miejsce napad rabunkowy a bawiące się w okolicy dzieci znalazły przedmiot należący do obrabowanego a w pobliskich grotach ukrywających się ludzi. Wszyscy byli więc przekonani, że mają do czynienia ze sprawcami napadu. Finał był tragiczny ale niewiele miał wspólnego z antysemityzmem, tego jednak można dowiedzieć się z "Korekty obrazu?", choć powinno wynikać z recenzowanej książki.

Inna, dramatyczna, wydawałoby się jasna sprawa. W powiecie miechowskim, w gminie Kozłów "ubogi rolnik, Aleksander Kuraj, "szantażowany i straszony" donosem na policję przez sołtysa Józefa Gądka, zamordował w lutym 1944 r. kluczem kolejowym ukrywanego przez siebie Zyda Jankiela Libermana". Odrażająca zbrodnia, nie ma co do tego dwóch zdań. Tyle że w "Dalej jest noc" zapomniano wspomnieć, że "29 stycznia 1943 r. w tej samej gminie Kozłów Niemcy wymordowali we wsiach Wierzbica i Wolica za pomoc Żydom członków rodzin Kucharskich, Książków i Nowaków. Przy tym ich przewodnikiem był schwytany przez Niemców Żyd (...), który nie wytrzymał presji i sam wyszedł na wieś w czasie obławy. Licząc, że wykupi w ten sposób własne życie, wskazywał Niemcom kolejne domy chłopów, którzy ukrywali Żydów. Oprowadzał Niemców szczegółowo po zabudowaniach, informował, ile czasu i gdzie konkretnie się ukrywał. W tej akcji również uczestniczyli policjanci granatowi." Morderstwo pozostaje morderstwem, odebrano niewinnemu człowiekowi życie, dając mu wcześniej szansę ocalenia. Ale chyba jednak ma pewne znaczenie, że zbrodnia ta była podyktowana strachem o życie własne i rodzin, ludzi nie będących pewnych czy nie powtórzy się sytuacja, która nie była jakąś histeryczną, hipotetyczną spekulacją, ale czymś co wydarzyło się "za miedzą".

Wspomina się w "Dalej jest noc" o oddawaniu przez Żydów dzieci na przechowanie Polakom w okresie akcji likwidacyjnych w Proszowicach w sierpniu i wrześniu 1942 r., które następnie były przez chłopów odprowadzane do getta albo na posterunek. "Zapomniano" jednak dodać, choć korzystano z tego samego źródła, że "w Proszowicach mieszkała rodzina żydowska, która żyła na fałszywych papierach rumuńskich i dlatego nie była objęta akcją. Przy tej rodzinie wielu Żydów pozostawiło swoje dzieci. I Żydzi ci, niestety nazajutrz oddali na policję wszystkie pozostawione u nich dzieci. (...) także "goje" (...) głównie chłopi przyprowadzali dzieci. Jedni mówili, że nie mogą tych dzieci więcej trzymać, a inni, że dzieci krzyczą i chcą wrócić do swoich rodzin...", co rzuca trochę inne światło na tę sprawę.

Tak jak inne światło, a raczej cień rzuca pominięcie współpracy Żydów z Niemcami, czy to w zinstytucjonalizowanej formie Judenratów i "policji żydowskiej" czy też indywidualnych przypadkach co bardziej "przedsiębiorczych" Żydów żerujących do spółki z Niemcami na własnych pobratymcach. Obrzydliwa sprawa, nie wiadomo jednak dlaczego przemilczana w "Dalej jest noc".

Dla jasności, Tomasz Domański, nie kwestionuje zasadniczych ustaleń "Dalej jest noc", to znaczy faktu, że antysemityzm istniał i to w najbardziej odrażających przejawach, i że było to coś co występowało w znacznie większej skali, niż gdyby dopuszczali się go tylko przedstawiciele marginesu społecznego. Upomina się jedynie o badawczą rzetelność i przedstawienie wyników badań sine ira et studio, z czym Autorom recenzowanej przez niego książki nie poszło najlepiej. Stoi więc sobie "Dalej jest noc" u mnie na półce ale ochota do przeczytania jakby mniejsza. 

wtorek, 19 marca 2019

Adwokat i róże, Jerzy Szaniawski

Jerzy Szaniawski "Adwokata i róże" nazwał komedią, ale to chyba miał być żart. Owszem, gdy czyta się jego dramat, to wywołuje on uśmiech, jak wówczas gdy z pochwał Jakóba, dalekiego "krewnego" Protazego z "Pana Tadeusza", rysuje się postać tytułowego bohatera niczym ze wstępu do "Prawniczych praw Murphy'ego". Arthur Bloch opowiadał w nich o adwokacie, którego klient, "zagorzały recydywista, został oskarżony o napad i bezsensowne morderstwo. Podczas pierwszego spotkania nieustannie dopytywał się, czy obrońca jest przekonany o jego winie. Ten tak długo, jak potrafił, unikał odpowiedzi, w końcu jednak oznajmił: - Niech pan posłucha, to nie ma żadnego znaczenia, czy uważam pana za winnego czy niewinnego. Moim zadaniem jest uzyskać dla pana możliwie najkorzystniejsze rozwiązanie: albo uniewinnienie, albo jak najłagodniejszy wyrok.
- To znaczy, że broniłby mnie pan, nawet gdyby pan był przekonany, że to zrobiłem? (...)
- Tak.
- Cholera - mruknął morderca - ja bym tak nie potrafił."  


A mecenas Wilcher potrafił. To jest coś, co "zgrzyta" w głównej postaci, wyrozumiałym starszym panu, kojarzącym się trochę z samym Szaniawskim, (chociaż ten gdy pisał sztukę daleko miał jeszcze do wieku emerytalnego), za sprawą tej pobłażliwości wobec uczuć, które nim samym chyba nigdy nie miotały podobnie jak i jego bohaterem. Przykro mówić, ale to jego zawodowe modus operandi, które przenosi na swego ucznia nie świadczy o nim najlepiej. Być skutecznym, także za cenę prawdy, to jakoś mało zabawne. Kiedy student zostaje uniewinniony, to przecież nie dlatego, że nie był winny usiłowania zabójstwa ale dlatego, że skuteczne okazały się łapówka i kłamstwo adwokata, w którym Wilcher miał swój udział. To nie miało nic wspólnego ani z prawdą ani z uczciwością. Miłe, że przestępca dostaje drugą szansę, którą być może wykorzysta, tak jak jego matka. Oby. Kto to jednak wie? Ale trudno uwierzyć by wszyscy klienci głównego bohatera tylko chwilowo pobłądzili i zeszli na złą drogę. A co z ofiarami, co z poczuciem sprawiedliwości, co ze słuszną karą za przestępstwo?

Jakoś też nie śmieszy, gdy ogląda się Wilchera przyglądającego się dobrotliwie, jak uczeń miota się w platonicznym, nieodwzajemnionym uczuciu do jego żony. Jest w tym podobny trochę do starego, wytrawny kolekcjoner, który z uśmiechem pobłażania patrzy na zachwyty początkującego zbieracza olśnionego jego kolekcją. Pochlebiają mu one a jednocześnie choć widzi że eksponaty są przedmiotem pożądania wie, że są niezagrożone.


Wydawałoby się, że "Adwokat i róże" to na pierwszy rzut oka, jak mówi Marek, sztuka o tym, że "tu ktoś kogoś zabił, czy chciał zabić, że tu ktoś coś skradł i może o tem, że tu ktoś kogoś... kochał...". Ale to tylko, że tak powiem warstwa politury, pod nią się kryje coś nieokreślonego, niedopowiedzianego, coś co wymyka się prostym stwierdzeniom. Od biedy, w braku lepszego określenia, można to nazwać wyższością pracy nad samym sobą ponad uczucia, które doraźnie miotają człowiekiem. Ale nie dam głowy, czy taki był zamysł Milczka z Zegrzynka. Choć nie da się ukryć, że w jego dramacie miłość przegrywa, a jeśli odnosi się wrażenie, że ma przewagę to tylko chwilowo.


Uczucie przegrywa, gdy patrzy się na Wilchera, którego miłość do żony wygasła a w jej miejscu pozostało, bo ja wiem... może przywiązanie i sympatia, przegrywa, gdy patrzy się na Dorotę, tkwiącą u boku męża, którego nie kocha, gdy patrzy się na Marka, który zostaje u boku swego mentora, cierpiąc z powodu  nieodwzajemnionej miłości, a i odejście Łukasza ma w sobie zapowiedź klęski miłości i powrotu. Ogień miłości może i pali się wielkim płomieniem ale szybko gaśnie. Główny bohater Szaniawskiego już to wie, jego żona chyba też, owszem zdradza męża a przecież nie opuszcza go i nie podąża za kochankiem. Wybiera bezpieczne, spokojne życie u boku pozbawionego namiętności i wyrozumiałego męża. Nie będzie ryzykować by zostać za jakiś czas "starszą panią" porzuconą przez młodego kochanka. Łukasz to co innego, perspektywa statusu porzuconego młodego kochanka "starszej pani", z jego punktu widzenia, nie jest tak przerażająca. On wie już czym jest zranione serce, już tego doświadczył i okazało się, że od tego się nie umiera zwłaszcza, że ma "w zapasie" perspektywę azylu, do którego będzie mógł powrócić. Nie każdy ma takie szczęście. Wewnętrzne doskonalenie vs. miłość. To jest wybór... No, a dla miłośników zagadek kryminalnych ciągle pozostaje poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, kto kradł róże adwokata. Polecam!

wtorek, 5 marca 2019

Andrzej Radek czyli Syzyfowe prace, Stefan Żeromski, na obrzeżach książki

Trafiło do mnie ocenzurowane a właściwie autocenzurowane wydanie "Syzyfowych prac" Żeromskiego z 1916 r. w oprawie wykonanej przez Urszulę Pietrusewicz i Daniela Szlachtowskiego z Pracowni Leśnej 6. Ci, którzy poznali się na powieści Żeromskiego i dla których jest czymś więcej niż tylko "narodową nudą", być może pamiętają postać profesora Rudolfa Leima. Otóż w rozdziale VIII powieści można przeczytać, iż "W dni galowe dworskie pan Leim maszerował przez miasto ustrojony w mundur z haftowanym kołnierzem, z orderami, wśród których wisiał miedziak "za usmirenje polskowo miatieża", ze szpadą u boku i w pierogu."  

zdjęcia pochodzą ze strony https://www.facebook.com/pracownialesna6/

Tak na prawdę ten "miedziak", który zdobi oprawę był wykonany z ciemnego brązu i w tej wersji był nadawany urzędnikom cywilnym i wojskowym, którzy w latach powstania styczniowego służyli na terenie Polski i którzy wspomagali tłumienie powstania oraz obywatelom, którzy wspomagali administrację rosyjską i wojsko (nadano ponad 230 tys. takich medali). Niezbyt dobrze więc świadczy o profesorze Leimie obnoszenie się z takim odznaczeniem. Był jeszcze wariant medalu wykonany z jasnego brązu, ale był przeznaczony dla żołnierzy i chłopów walczących z powstańcami (ten z kolei był nadany w ilości prawie 370 tys.).


To ciekawe wydanie, jako że było jednym z dwóch wydań ocenzurowanych a właściwie autocenzurowanych przez pisarza i akurat z nich possus o "miedziaku" profesora Leima podobnie zresztą jak wiele innych, drażliwych dla Rosjan został usunięty.

Powieść ukazała się najpierw krakowskim dzienniku "Nowa Reforma" w 1897 r., i w tym samym roku we Lwowie (by uniknąć kłopotów z rosyjską cenzurą) w formie książkowej i doczekały się szybko dwóch kolejnych wydań; w 1901 i 1905 roku. Żeromski podpisał książkę pseudonimem Maurycy Zych a tytuł został wybrany przez redakcję "Nowej Reformy" której Żeromski zaproponował zestaw kilku tytułów do wyboru (jakie były inne propozycje nie wiadomo). Trzy wydania w ciągu ośmiu lat to sukces wydawniczy o jakim mogą tylko marzyć współcześni pisarze. 


Ze względu na popularność książki, okazało się, że byli chętni by powieść wydać także w zaborze rosyjskim ale by "ograć" cenzurę pisarz za namową Kazimierza Rakowskiego, który był redaktorem tygodnika "Sztandar" (który dla zmylenia cenzury w latach 1907 - 1908 kilkukrotnie musiał zmieniać tytuł) zmienił tytuł powieści na "Andrzej Radek czyli Syzyfowe prace" i podpisał ją własnym imieniem i nazwiskiem. Oprócz gazetowego wydania w "Sztandarze, które ukazywało się od grudnia 1908 r. do lipca 1909 wyszły także dwa wydania książkowe. Pierwsze w 1909 (choć książka ma datę 1910), drugie w 1916 r. Kolejne ukazało się już w niepodległej Polsce w 1919 r. a choć zostało przejrzane przez Żeromskiego, to wcale nie było automatycznym powrotem do wydań lwowskich, za to mniej więcej zgodne jest z tekstem, który znany jest z lektur szkolnych.


Na marginesie perypetii związanych z edycjami tekstu wypada wspomnieć o sporach dotyczących tytułu. Przyjmuje się, że pierwotny tytuł książki to "Wybawiciel" choć są to tylko domniemania oparte na liście Żeromskiego z 1892 r. do Bolesława Wysłoucha, redaktora "Kuriera Lwowskiego", w którym pisarz wspomina, że w powieści przedstawił wychowanie w szkołach wiejskich i w gimnazjach w Królestwie i chciałby ją wydać na łamach gazety. I tyle. Jak już wspomniałem, powieść ostatecznie ukazała się dopiero w 1897 r., a tytuł "Syzyfowe prace" został wybrany przez redaktora gazety, za to tytuł "Andrzej Radek czyli Syzyfowe prace" z 1909 r. został już najprawdopodobniej ustalony przez pisarza, który z kolei w wydaniu z 1919 r. powrócił do wersji pierwotnej. Ale nie to jest najważniejsze, otóż utarło się interpretować tytuł powieści jako odzwierciedlenie daremności wysiłków rusyfikacyjnych, tak jak daremna była praca Syzyfa. Tymczasem prof. Artur Hutnikiewicz zaproponował odwrócenie znaczenia tytułu. Wg niego to "zmagania się młodzieży polskiej z potęgą miażdżącej machiny zaborczego państwa mają coś z wielkości, tragizmu i uporu pracy Syzyfa. Jest to trud nad siły, trud na pozór daremny, przeciw jakiejkolwiek rachubie i rozsądkowi, ale to tym więcej godne uwielbienia".

Cóż..., można powiedzieć, że to ciekawe ale nie da się ukryć, że Profesora chyba jednak poniosła fantazja. Owszem zmagania polskiej młodzieży z rusyfikacją mają coś z wielkości ale nie ma to nic wspólnego z Syzyfem. Jeśli zna się mit o nim, choćby tylko w ogólnym zarysie, to wie się, że w pracy Syzyfa nie było nic z wielkości. To kara jaką poniósł król Koryntu za kłamstwa i oszukiwanie bogów. Nic w tym szlachetnego, zważywszy, że nie dokonał żadnego czynu choćby tylko zbliżonego do czynu Prometeusza. Cóż więc za wielkość może tkwić w słusznej karze? To nie Syzyf zadaje sobie trud, który nie na pozór lecz naprawdę jest daremny - ten trud został mu zadany. Syzyf nie decyduje o niczym, jego wola nie ma żadnego znaczenia - ma wtoczyć głaz na szczyt i tyle, ma wykonać to co zostało mu nakazane i z bezcelowości czego każdy zdaje sobie sprawę. Jego męka jest nie tylko fizycznej natury ale także psychicznej, wie przecież, że jego wysiłek jest bezsensowny i bez nadziei jako że kara jest wieczna. Czy ten bezsensowny, upokarzający trud jest nawiązuje do postawy Marcina Borowicza i jego kolegów? Czy jest godny uwielbienia? Współczucia - być może, ale uwielbienia, no nie wiem...