środa, 30 marca 2016

Następny do raju, Marek Hłasko

Moje pierwsze spotkanie z twórczością Marka Hłaski miało miejsce w zamierzchłych latach 80-tych XX wieku i nie było zbyt udane. "Pierwszy krok w chmurach" nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia. Może w latach 50-tych było to coś odświeżającego ale do licealisty, trzydzieści lat potem niespecjalnie już przemawiało, a Hłasce, w moich oczach, nie pomógł nawet mit pisarza-buntownika. Także czytana potem w odcinkach, bodajże w "Radarze" (nieistniejącym już miesięczniku), "Sonata marymoncka", ani nawet wydane w "drugim obiegu" "Piękni, dwudziestoletni", "Sowa, córka piekarza" i "Nawrócony w Jaffie", mimo uroku literatury zakazanej, jakoś mnie nie poruszyły.


Mam za to, trochę za sprawą ekranizacji (od której zresztą Hłasko się odciął), sentyment do "Następnego do raju", powieści, rzekłbym synkretycznej, bo nawiązującej jednocześnie do socrealizmu, realizmu w hemingway'wskim stylu ("człowiek zawsze, zawsze, zawsze jest sam") i popularnej literatury sensacyjnej (jak twierdził Sandauer, Hłasko jest dłużnikiem "Ceny strachu", to zresztą nie jedyny przypadek literackiej inspiracji w twórczości Hłaski). Nie jest jakaś wielka literatura, nic z tych rzeczy, a i na zapewnienia autora, że książka wyrosła z jego doświadczeń patrzyłbym z lekkim przymrużeniem oka biorąc pod uwagę, że trwały one u niego sześć tygodni (choć to oczywiście nie musi o niczym świadczyć, w końcu Remarque napisał "Na zachodzie bez zmian" mając za sobą równie długie doświadczenia frontowe).

W każdym razie nie zmienia to faktu, że książkę, mimo upływu lat (prawie 60 od jej pierwszego, emigracyjnego, nawiasem mówiąc, wydania), czyta się bez problemu i trudno się dziwić poirytowaniu ówczesnych notabli od kultury, że po jej lekturze odsądzali Hłaskę od "czci i wiary" (jeśli już, to zaskakiwać może fakt, że książka była wydawana jako powieść w odcinkach w tygodniku "Panorama").

Przecież główny bohater, wbrew temu co gdzieś wyczytałem nie jest nim Tadeusz "Warszawiak" a Stefan Zabawa, wysłany przez partię na trudny odcinek okazuje się w gruncie rzeczy nie lepszy niż zbiorowisko wyrzutków, które znalazło chwilową przystań jako kierowcy w bazie położonej na odludziu w Karkonoszach. Tak jak oni, sądzi, że koniecznie, bez względu na konsekwencje, ma do udowodnia coś zarówno sobie, jak i tym którzy go tu przysłali. I udowadnia. Ale ta jego determinacja w osiągnięciu dosyć abstrakcyjnego celu kosztuje trzy ludzkie życia i rozbite małżeństwo, by pozostać tylko przy stratach największego kalibru.

O drugim członku partii, postaci epizodycznej, w ogóle nie ma co mówić. Tchórz, biurokrata kompletnie nie potrafiący zrozumieć drugiego człowieka. Na domiar złego, w ustach partyjnego towarzysza pojawia się modlitwa, na szczęście nieco zneutralizowana laickim, humanistycznym zakończeniem a i bez trudu można znaleźć nawiązanie do 1 Listu do Koryntian św. Pawła. O scenach erotycznych już nie wspomnę. Nic więc dziwnego, że na książkę została rzucona partyjna anatema jako na utwór antykomunistyczny. Melania Kierczyńska i Adam Ważyk dopiero by mieli używanie gdyby coś takiego do nich trafiło.

Świat "Następnego do raju" to jest brutalny, cyniczny, męski świat, to nie miejsce dla kobiet. Wiedzą to wszyscy, którym przyszło się zetknąć z bazą. Tu śmierć nie robi na nikim wrażenia, był człowiek, nie ma człowieka. Śmierć spowszedniała, jest realną możliwością a codzienna praca to udowadnianie ciągłe udowadnianie własnej męskości. Okazuje się jednak, mężczyźni mają tu właściwości dębu z bajki de La Fontaine'a a pod skorupą macho tkwią wrażliwcy, a jakże, którzy za wszelką cenę chcą ukryć swoje prawdziwe uczucia i pozwalają sobie na ich okazanie tylko w chwilach wyjątkowej słabości by zaraz je ukryć, tak jak we wzruszającej scenie śmierci Apostoła, zakończonej cynicznym finałem. Ci twardziele, okazują się też zaskakująco niekonsekwentni.

Otóż akcja powieści rozpoczyna się w okolicach Bożego Narodzenia 1950 roku a jej bohaterowie już od początku planują porzucenie pracy, nie mogąc się doczekać nowych samochodów. W górach trzyma ich tylko honorowy dług wobec Zabawy i konieczność jego odpracowania, ale nawet najbardziej zadłużony, Orsaczek musi odpracować tylko trochę ponad trzy tygodnie, zaś akcja powieści kończy się na początku maja. Jakim więc cudem ludzie, którzy o niczym innym nie myśleli (nie licząc seksu), jak tylko o wyrwaniu się z lasu, siedzą tam ponad cztery miesiące dłużej? Ale to zdaje się pozostanie już na zawsze zagadką, na którą odpowiedź znał chyba tylko sam Marek Hłasko.  

niedziela, 27 marca 2016

Wspomnienia, Nadieżda Mandelsztam

Nie wiem jeszcze, jak będzie wyglądała lista najlepszych książek przeczytanych w ciągu 2016 roku ale już wiem, że będą na niej "Wspomnienia" Nadieżdy Mandelsztam. Przy okazji też odkryłem jedną z niepisanych reguł książkowej blogosfery - im bardziej wartościowa książka tym o niej ciszej. Nie zmienia tego nawet magia nowości, chociaż o "Wspomnieniach" trudno powiedzieć, że to nowość absolutna bo, co prawda, w okrojonej wersji ale jednak, ukazały się prawie dwadzieścia lat temu pod tytułem "Nadzieja w beznadziei". Kiedy je czytałem dwa lata temu z okładem, żałowałem, że nie dane mi było poznać ich pełnej wersji ale też nie przypuszczałem, że w sumie nie będę musiał czekać na nią zbyt długo, choć mam podejrzenie, że także i to co ukazało się w przekładzie Jerzego Czecha (poprzednia wersja tłumaczona była przez Andrzeja Drawicza) nie jest wersją zupełną więc mój apetyt na poznanie kompletnych wyznań Nadieżdy Mandelsztam nadal pozostaje nie zaspokojony.


Co sprawia, że "Wspomnienia" są tak interesujące? W końcu ani ich centralna postać, mąż Nadieżdy Osip, ani też jego twórczość nie bije rekordów popularności. Sam, przyznaję do jego "Poezji" wydanych na początku lat 80-tych przez Wydawnictwo Literackie sięgnąłem przez te wszystkie lata, może trzy czy cztery razy (co ciekawe, nie zawierają one nieprawomyślnego wiersza o Stalinie, który kosztował Mandelsztama życie).

Otóż, co może zakrawać na paradoks, książkę można czytać i czyta się ją chwilami jak gdyby w oderwaniu od twórczości jej głównego bohatera a nawet jego samego. "Wspomnienia" bowiem wymykają się prostej klasyfikacji. Jest to po trosze książka o samym Mandelsztamie (ale na pewno nie pretenduje ona do miana jego biografii), po trosze o Nadieżdzie, ale także o postawie społeczeństwa rosyjskiego, zwłaszcza jego elit literackich wobec rzeczywistości i terroru sowieckiego. A to wszystko przemieszane dosłownie i w przenośni (bo wyznania autorki nie zachowują porządku chronologicznego, co zresztą wcale nie przeszkadza w lekturze) ze spojrzeniem na twórczość Osipa Mandelsztama i poezję, jeśli tak można powiedzieć, w ogólności.

Nie trzeba być ani miłośnikiem ani pierwszej, ani drugiej by poddać się wrażeniu jaki robią "Wspomnienia", bo wychodzą one daleko, poza to co było domeną Euterpe. Już sam fenomen, że ktoś może poświęcić życie nawet nie dla innego człowieka lecz dla ocalenia tego co po nim zostało musi zastanawiać. A podwójnie zastanawiać musi taka postawa w czasach, gdy pamięć ta była skazana na fizyczną zagładę.

"Wspomnienia" są historią i opisem niszczenia człowieka i rosyjskiej literatury, opisem uniwersalnym, w tym znaczeniu, że odkrywa prawdę na temat ludzkich postaw w czasach terroru, gdy wolność, także wolność twórczości jest tłamszona i niszczona. Opis tego co się działo wokół Osipa Mandelsztama, opis postawy środowiska literackiego, elit kulturalnych daleki jest pochlebnego. "Inżynierowie dusz" okazują się zbudowani z podłego materiału. "W zdziczeniu i degrengoladzie pisarze potrafią prześcignąć wszystkich". Tchórzostwo, lizusostwo, karierowiczostwo, delatorstwo to jest to co rządzi światem rosyjskiej, czy szerzej radzieckiej literatury okresu ZSRR. "Ludzie radzieccy osiągnęli wysoki stopień ślepoty psychicznej, co musiało rozkładać całą ich strukturę duchową" a przecież "Zamykać oczy nie jest łatwo, wymaga to wielkiego wysiłku. Niedostrzeganie tego, co dzieje się wokół nas, nie oznacza raczej zwykłej bierności."

Nie ma miejsca na niezależność, postawę klerka, nie mówiąc już o byciu przeciwnikiem. Kto nie z nami, ten przeciwko nam. Uczuciowiec i nadwrażliwiec jakim jest Osip Mandelsztam nie ma w tym świecie co szukać. I tak zdumiewające, że uchował się tak długo (do 1938 roku). Ani psychicznie ani fizycznie nie był w stanie przetrzymać przesłuchać i zesłania (dwukrotnego), choć bardziej chyba niż fizyczne udręki, w przypadku Mandalsztama, nie do zniesienia okazał się terror psychiczny połączony z jego niezdolnością do życia w niewoli, która pętałaby umysł.

"Wspomnienia" dają obraz sterroryzowanego społeczeństwa ale też społeczeństwa poddanego skutecznemu praniu mózgów i w dużej mierze dobrowolnie uczestniczącemu albo co najmniej akceptującego terror jako metodę rządów w imię ideałów dziejowej sprawiedliwości społecznej. To sprawia, że stają się książką wstrząsającą mimo, że tylko w bardzo niewielkim stopniu dotykają najdrastyczniejszego akcentu komunistycznego terroru jakim były gułagi. I jak to ktoś powiedział, zasługują na to by postawić je na jednej półce z "Innym światem", "Opowiadaniami kołymskimi" i "Archipelagiem Gułag". A wszystko to za sprawą kobiety, która okazała się memuarystką nie gorszą niż jej mąż był poetą. Co tu dużo mówić - rewelacja.

sobota, 19 marca 2016

Rozważna i romantyczna, Jane Austen

Po lekturze "Rozważnej i romantycznej" mam co raz większe przekonanie, graniczące z pewnością, że jednak nie pomyliłem się pisząc jakiś czas temu, że czytając jedną powieść Austen, zna się je wszystkie (no, prawie wszystkie). Jeśli przyjmie się, że "Duma i uprzedzenie" jest najlepszą książką Jane Austen to "Rozważną i romantyczną", można za wprawkę do niej. Nie trzeba "szkiełka i oka" by dostrzec podobieństwa motywów, bo to i akcja rozgrywa się w środowisku angielskiego ziemiaństwa, są młode panny na wydaniu, jest wisząca nad rodziną perspektywa problemów finansowych, jest wreszcie podobieństwo postaci, bo w Eleonorze widać zapowiedź Elżbiety, Bentonie - Darcy'ego, Willoughby'm - Wickhama, pani Ferras - lady Katarzyny de Bourgh, itd.


Jeśli o "Emmie" pisałem, że jest nudna, to "Rozważna i romantyczna" to nuda do kwadratu i nudy tej niestety nie rozprasza nawet zgryźliwość Jane Austen. No niech będzie, może i rozprasza ale książki jednak nie ratuje. Okazuje się, że to co dwa wieki temu stanowiło konkurencję dla sentymentalnych powieści, współcześnie jest tylko ramotą, której akcja snuje się z prędkością oper mydlanych. Owszem, nie wątpię, że bez problemu znajdzie się grono czytelniczek, które w napięciu trzyma odpowiedź na pytanie "wyjdzie czy nie wyjdzie za mąż?", ale dzieł, które traktują o osiągnięciu celu życiowego jakim jest zamążpójście jest i współcześnie mnóstwo.

W sumie więc nie bardzo wiadomo dlaczego taki staroć jest ciągle czytany bo jego nieprzystawalność do dzisiejszych realiów jest porażająca. Jakoś nie przekonuje mnie siostrzana miłość, gdzie siostry nie potrafią zdobyć się na szczerą rozmowę o tym co dla nich jest najważniejsze, czyli o mężczyznach, z którymi wiążą swoje plany. O ile da się to jeszcze wytłumaczyć w przypadku starszej z sióstr, która jest tą rozważną to w przypadku młodszej, obnoszącej się ze swoimi uczuciami wszem i wobec, ta nagła dyskrecja, w tak fundamentalnej sprawie zupełnie nie jest wiarygodna. Co sądzić o Eleonorze, która ponad szczerość z siostrą wybiera lojalność wobec, kobiety której nie poważa i która gotowa byłaby ją utopić w łyżce wody? Z dzisiejszego punktu widzenia, żałośnie śmieszny i irytująco niezaradny jest trzydziestopięcioletni mężczyzna (w dodatku wojskowy), nieśmiało wzdychający do nastolatki, zwierzający się ze swoich "boleści" jej niewiele starszej, dziewiętnastoletniej siostrze, by pozostać tylko przy kilku przykładach.

Pewnie sporo da się wytłumaczyć potęgą współczesnego marketingu ale też i tym, że Austen nie ustawia poprzeczki zbyt wysoko. Jej bohaterowie skrojeni są prosto, wiadomo, kto budzi sympatię a kto antypatię i nic się w tej materii nie zmienia. Nikt tu nie przeżywa głębokich przemian psychologicznych, nikt nie wnika w niczyje "tajnie duszy" swojej a dbałość o zachowanie form towarzyskich posunięta jest "do bólu". To nie "Rozważna i romantyczna" lecz "Wyrachowana i egzaltowana".

Nie twierdzę, że książka Austen jest pozbawiona dramatyzmu - nie. Przecież, wystarczy by młody człowiek porozmawiał kilka razy z młodą dziewczyną by ta zaraz w wyobraźni zaczynała meblować ich wspólny dom, przeżywając potem męki, gdy okazuje się, że "zbrodzień" rozmawia też i innymi pannami i żenić się wcale nie chce. No, ale na szczęście wszystko kończy się dobrze, panienki wychodzą za mąż i fundamentalne przesłanie powieści Jane Austen, że niezamożne, ładne panienki, z dobrych rodzin mają wyjść za mąż za zamożnych, kulturalnych panów, niezależnie od ich wieku, musi być spełnione. Zaskakiwać może tylko hipokryzja Austen, jeśli spojrzy się bowiem na "Rozważną i romantyczną" chłodnym okiem to widać, że sympatię Austen mają te bohaterki, którym jest przypisana bierna rola wybranek, to trochę tak jak z niewolnicami na targu, kupuje ten, kto oferuje najwięcej. Antypatyczni z kolei są ci, którzy swój los biorą w swoje ręce - Lucy gdy poluje na zamożnego męża, nie mówiąc już o jej męskim odpowiedniku - Willoughby'm. Tylko w sumie dlaczego? Przecież wszyscy oni dążą w gruncie rzeczy do tego samego - zapewnienia sobie dostatniego życia cudzym kosztem.

To, co w jakimś stopniu ratuje książkę Austen i pozwala na potraktowanie jednak jako czegoś więcej niż tylko knota dla pań, to potraktowanie jej jako satyrycznego obrazka obyczajowego z życia angielskiego ziemiaństwa początków XIX wieku, odmalowanego, o czym już wspominałem, sarkastycznym językiem, w którym obrywa się czasami z premedytacją, czasami chyba jakoś niechcący wszystkim po kolei bo nawet bohaterowie, którzy mają sympatię autorki wystawiani są na pośmiewisko (bo można zacukać się nad głupotą starszej sióstr, która przekonana o tym, że została wystawiona do wiatru przez swego wielbiciela autentycznie przejmuje się jego przyszłością i tym jak urządzi sobie życie z inną dziewczyną).

wtorek, 15 marca 2016

Godzina smutku, Tadeusz Konwicki

Należę do tego pokolenia, które załapało się jeszcze na słynny stolik Konwickiego, Holoubka i Łapickiego u Bliklego. Co tu dużo mówić, dzisiaj już takich stolików nie ma, to znaczy stoliki są ale nie ma przy nich towarzystwa takiego formatu. Nie zmienia tego fakt, że choć lubiłem filmy z Gustawem Holoubkiem i Andrzejem Łapickim to jednak jakoś nie mogłem nabrać przekonania do pisarstwa Tadeusza Konwickiego. A wszystko przez Leopolda Tyrmanada i jego "Dziennik 1954", w którym uwiecznił Konwickiego na jednym z zebrań sekcji prozy Związku Literatów.


"Pastwiono się nad niejakim Konwickim - młodym literatem, posłusznym i oddanym członkiem partii i wszelkich jej młodzieżowych przybudówek. Napisał opowiadanie o miłości. Z wszystkimi akcesoriami jak trzeba: szlachetny oficer UB, kochankowie pierdolą się niemal pod kontrolą podstawowej organizacji partyjnej, nigdy przeciw, zawsze za i ze Związkiem Radzieckim, w łóżku nieustannie mowa o proletariacie. A jednak okazało się "nie takie". Ludzie w wieku przydrożnych kamieni, o powierzchowności karłów i maszkar - Melania Kierczyńska, Adam Ważyk - informowali ludzi w średnim wieku i o normalnym wyglądzie, o tym co to jest spółkowanie - dojrzałe, klasowo odpowiedzialne, a nie animalistyczne, wynaturzone, amerykańsko-imperialistyczne. 

Ta Kierczyńska, szara eminencja czerwonej literatury, na oko koszmarny zlepek wyschłych kości i brodawek, która w życiu wypełnionym walką o socjalizm, i przy swej urodzie, kutasa widziała chyba w atlasie anatomicznym, pouczyła nas, że zdrada małżeńska jest przeżytkiem kapitalizmu i zniknie w nowej erze. Noweli Konwickiego chyba nie wydrukują: twarze partyjnych wieszczów i mędrców pokryły się starczym wypiekiem pod wpływem tematu, audytorium jakby spuściło się przy pomocy branzlu o Wedekindach i Havelock Ellisach, odwiecznych symbolach ich bezzębnej seksuologii, Konwickiego niezdarny produkt może iść na złom bez zatruwania zajętego odbudową Warszawy narodu."

Po latach dowiedziałem się, że chodziło o "Godzinę smutku". A że w przeciwieństwie do "Władzy", innego, pisanego z "jedynie słusznych pozycji" utworu Konwickiego, nie ma zniechęcającej objętości więc postanowiłem sprawdzić, ile jest prawdy a ile przesady w opinii Tyrmanda.

Teoretycznie jest to opowiadanie o biurowym romansie. Można się zastanawiać, czy nie ocierającym się o molestowanie seksualne, w którym znudzony żoną szef uwodzi swoją pracownicę, żonę kolegi. Teoretycznie, bo uczuciu dwojga kochanków Konwicki poświęca niewiele miejsca, choć właściwsze byłoby mówienie o uczuciach głównego bohatera bo jego kochanka jest tylko przedmiotem i o jej uczuciach nie wiadomo prawie nic. Główny nacisk położony jest na życiorysy i osiągnięcia budownictwa socjalistycznego, dzięki któremu uboga wieś zmienia swoje oblicze, choć nie bez trudu, bo nieodpowiedzialne elementy, "podziemne kułactwo" rzuca kłody pod nogi okradając budujące się przy fabryce szklarnie. Na szczęście dzięki inicjatywie i czujności czynnika społecznego szkodnicy zostali złapani. Ale wróg nie śpi - mści się, dokonując zamachu na życie i zdrowie głównego bohatera.

Życiorysy, jak można się domyśleć są "słuszne", z jednym wyjątkiem, którym jest "czarna owca", która wkradła się w szeregi partii, swoją pryncypialnością usiłująca załatwić osobiste porachunki i przykryć mało chwalebne karty z przeszłości. Ale gdzie jej tam do głównego bohatera, który nie dość, że wywodził się z wiejskiej biedoty i "podczas wojny, spróbował partyzanckiego chleba w AL, potem, tuż po wojnie, pracował w Wojewódzkim Urzędzie Bezpieczeństwa, uganiając się za bandami. Następnie, po ranieniu, przerzucono go do roboty politycznej w komitecie powiatowym" itp., itd., to jeszcze aktywnie włączył się w dzieło budowy komunizmu, kierując budową kombinatu chemicznego. A i jego żona nie miała się czego wstydzić - "córka KPP-owca zamordowanego podczas wojny, oddana pracy politycznej, rozgarnięta".

Tylko jakim cudem, tych dwoje, oddanych "sprawie" mogło ochrzcić córkę?! Nie dziwię się, że Kierczyńska i Ważyk zirytowali się. Jeszcze na dodatek jakieś wzmianki o wiejskim kościele. Owszem, wiadomo, że są we wsiach kościoły, tylko czy trzeba zaraz o tym pisać? No i jak główny bohater mógł przedłożyć nad towarzyszkę partyjną, niepartyjną pracownicę?! Jak tak można, jak członek partii można brnąć w "mieszczańskie niesnaski w rodzinach drobnomieszczańskich"? Przecież jest świadomym marksistą, o czym nie omieszka zresztą przypomnieć w czasie schadzki swojej kochance.

Na szczęście, jest jeszcze aktyw partyjny, zakładowa egzekutywa - tak, to ona zajmie się romansem kierownika budowy, który "ukradł" żonę bezpartyjnemu koledze publicznie. Wiadomo, partia zrozumie, partia wybaczy ponad pryncypialne potępienie przedkładając dojrzałą wyrozumiałość dając szansę poprawy swojemu członkowi i ratując (?) jego małżeństwo. I tylko obnoszeni publicznie na językach; nieszczęśliwa w małżeństwie, szukająca miłości kobieta i zraniony mąż pozostaną sami ze swym bólem. Może powinni byli zapisać się do partii, mieliby wówczas szansę przedyskutować na zebraniu swoje problemy. Cóż, Tyrmand nie przesadzał...

sobota, 5 marca 2016

Szaleństwo Almayera, Joseph Conrad

Jak to miło mieć przekonanie, że wie się o czym pisze jeden z najwybitniejszych pisarzy na świecie. Taką szansę daje czytelnikowi "Szaleństwo Almayera". Nie ma tu tego niedopowiedzenia z "Jądra ciemności", które pozostawia pole do domysłów mniej lub bardziej trafnych, pozostawiając czytelnika ostatecznie i tak w stanie niepewności co słuszności własnych sądów. Gdyby Conrad wydał "Szaleństwo Almayera" współcześnie i zamiast na Malajach umieścił akcję powieści w Toskanii, Yorkshire albo chociaż na Mazurach, to miałby szansę na to by książka trafiła na listę bestsellerów. Oczywiście, pod warunkiem, że okroiłby ją z tych wszystkich dylematów swoich bohaterów. Tak, to mógłby być całkiem niezły romans, a tak co? Książka, która zmusza czytelnika do myślenia. Niewybaczalne!


Bo co tu mamy? małżeństwo z wyrachowania; z jego strony upokorzenie, nienawiść i żądza bogactwa, z jej strony upokorzenie, nienawiść i pogarda. A przecież, człowiek, który to małżeństwo zaplanował wyobrażał sobie, że tworzy wspaniały związek. Tak to jest jeśli żywi się przekonanie, że wie się wszystko najlepiej i uzurpuje sobie prawo do budowania szczęścia innych według własnych wyobrażeń. Ale przecież nie jest też tak, że Almayer i jego żona byli ubezwłasnowolnieni. To przecież do nich i tylko do nich należała ostateczna decyzja, którą podjęli unieszczęśliwiając się nawzajem. Dziwne, że tytułowy bohater widząc co stało się z jego małżeństwem, usiłuje powtórzyć to czego padł ofiarą, planując życie własnej córce. Ale jego nieszczęśliwy związek to przecież tylko drugoplanowy wątek damsko-męski. Oprócz tego jest też przecież nieodwzajemnione, zawiedzione uczucie i miłość, która zanim znajdzie szczęśliwy finał (wreszcie coś sensownego!) musi sprostać licznym przeszkodom. Ale nawet wszystkie razem te perypetie uczuciowe nie mają szans z tym, co u Conrada najważniejsze, postawą tytułowego bohatera traktującego swoje idee fixe jako coś oczywistego także dla innych i niemogącego pogodzić się z odkryciem, że jego marzenia nie okazują się marzeniami najbliższej mu osoby.

Okazuje się, że to, że sam poddał się woli innych, wcale nie oznacza, że inni będą poddawali się jego woli. Taki jest los miernot żyjących marzeniami i nieumiejących pokierować własnym życiem, a co dopiero mówić o czyimś. Co z tego, że wydawało się Almayerowi, "że cały świat do niego należy. Ale świat trzeba było wpierw zdobyć, a zdobycie to nie było tak łatwe, jak mu się zdawało". Ale to, że przegrywa rywalizację z innymi nie jest jeszcze ostateczną przyczyną jego klęski. Ciągle tkwi w nim marzenie, z którego nie rezygnuje. Ostateczny cios zadaje mu własne dziecko. Nic nie zdarza się dwa razy i Almayer odczuł to na własnej skórze. Marzenia jego córki nie okazały się jego marzeniami i w przeciwieństwie do niego i swojej matki miała siłę, jakiej im swego czasu zabrakło by przeciwstawić się planom, które stawały w poprzek jej szczęściu, tak jak ona je rozumiała.

U podłoża tego nieszczęścia leży rasizm. Pragnienie wyjazdu do Europy, można powiedzieć, że dziedziczne, Europy, która jest dla Almayera ziemią obiecaną, gdzie byłby wśród swoich i wyzwolił się z obecności dzikich i z myślą o realizacji tego pragnienia godzi się znieść poniżenie, jakim jest małżeństwo z Malajką. A musiało być to poniżenie niewyobrażalne bo przecież nie załamuje go świadomość, że opuściła go córka lecz fakt, że nad miraż Europy wybrała małżeństwo z "dzikim". Staje się wówczas w jego oczach nie ukochaną córką lecz Metyską, mieszańcem, a wiadomo, czego się można spodziewać po kolorowej.

O co więc tak właściwie chodzi Almayerowi? Czy chodzi mu o córkę, czy o siebie? W jego oczach, córka zawiodła związane z nią nadzieje więc tak na prawdę nie myśli o jej przyszłości lecz o tym jak on będzie ją urządzał. A tu okazuje się, że ona nie pozwala się traktować jak plastelina w jego rękach. Chce sama decydować o swojej przyszłości. Jak mogła mu to zrobić?! Nie mógł jej tego wybaczyć, nie taka słaba natura jak on.

To, co dzisiaj wydaje się mało pociągające, egzotyczny anturaż Malajów, wówczas gdy powieść Conrada ukazała się po raz pierwszy (1895 r.) było czymś atrakcyjnym dla czytelników i w powieści zostało wykorzystane znacznie poważniej niż tylko tło. Conrad bowiem, co w tamtym okresie wcale nie było takie oczywiste, postawił znak równości pomiędzy białymi i kolorowymi, dostrzegając w nich ludzi poddanych takim samym emocjom jak my, których świat uczuć nie różni się od świata uczuć białych, bo jak pisał w przedmowie to "tylko wobec okrutnie pogodnego nieba, w bezlitosnym blasku słońca oślepione oko nie dostrzega subtelnych szczegółów, widzi jedynie grube zarysy, podczas gdy barwy w niezmiennym świetle wydają się surowe i bez wyrazu. A jednak jest to ten sam obraz".