środa, 31 października 2012

Sezonowa miłość, Gabriela Zapolska

Gabriela Zapolska uchodzi za lepszą dramatopisarkę niż powieściopisarkę, i rzeczywiście mimo, że akurat "Sezonowa miłość" należy do jej bardziej udanych książek, to i w niej można znaleźć kwiatki w rodzaju "łzy jej lecą gradem diamentów i spadają na atłasowe ciało o tonach delikatnej, bladej, rozkwitłej wśród pereł rosy róży ... ", które równie dobrze mogłyby wyjść spod pióra Heleny Mniszkówny. 


Nie ma co ukrywać, powieść Zapolskiej to nie "Pani Bovary" ale mimo to warto poświęcić jej czas. To interesujący obraz, jak w sumie mogły wyglądać wakacje pani Dulskiej, gdy była o ćwierć wieku młodsza. To nic, że główna bohaterka przyjechała do Zakopanego z Warszawy a nie z Krakowa, że ma córkę i dwóch synów zamiast dwóch córek i syna, grunt że portret psychologiczny mniej więcej się zgadza, przynajmniej na początku - "(...) sama ułożyła spokojnie drugą warstwę swego życia (...) z rezygnacją i zamiłowaniem do spokojnego, rozumnego godzenia się z brakiem nadzwyczajności życiowych, (...) dlatego że nie odczuwała potrzeby pożądania jakichś wybitnych faktów, mogących sprawdzić, czy są w niej skrzydła konieczne dla wzbicia się ponad poziom przyjętego szablonu. Z założonymi rękoma patrzyła, jak mijały dnie, nie czyniąc nic, aby jeden z nich rozkwitł piękniejszym promieniem (...). Żyła tak od dziecka w tej atmosferze, której duszności nie czuła wcale." Mamy do czynienia z historią ciągle jeszcze atrakcyjnej kobiety będącej "przy mężu", przeciętnym urzędniku, który usiłuje utrzymać rodzinę i zaspokoić pretensje żony. Bądźmy szczerzy, nie są one zbyt wygórowane ale i tak przekraczają jego możliwości. Jej relacje z mężem i dziećmi układają się według tego co wypada i co powiedzą inni. I w tym kołtuństwie czystej wody wyłom robi romans, dzięki, któremu kobieta staje się .... sympatyczniejsza i nabiera ludzkich rysów. Okazuje się, że nie jest to tylko głupi, pusty babsztyl ale kobieta z krwi i kości. Całkiem nowe dla niej uczucie w niej zwycięża nie bez trudu przebijając się przez szablony (jakby to pewnie powiedziała Zapolska) konwenansu, tyle że to co dla niej jest miłością życia to dla drugiej strony już niekoniecznie. Dla niego to tylko sezonowa miłość, kolejna zdobyta ofiara. Owszem jego uczucie wydaje się być szczere ale jasne jest, że to nie na wieki, że nic z tego nie będzie. Fircyk budzi prawdziwe uczucia w filisterce - to nie może się skończyć happy endem. Ktoś z większym talentem mógłby stworzyć naprawdę pasjonujące portrety psychologiczne zarówno tych dwojga, ale też dorastającej córki, która jest świadkiem romansu matki a i męża, który jak wiadomo (klasyka) niczego nie jest świadom. Ale i tak jest "Sezonowa miłość" jest całkiem niezłą książką bo nie pozostawia czytelnika obojętnym wobec jej bohaterów a to przecież o czymś świadczy. Podejrzewam, że swego czasu powieść musiała nieźle irytować przyzwoitych mieszczańskich czytelników chociaż dzisiaj nieco "trąci myszką", Zapolska gromiąc "kołtuna" oszczędza im zgorszenia bo choć główna bohaterka zdecydowana jest na rozwód to gorące przejawy uczuć nie wychodziły daleko poza ostrożne opuszczenie ręki "w ciepłe fałdy peleryny, w połowie drogi spotyka rękę aktora i palce jego z okrutną prawie namiętnością wplatają się w jej palce ...", a które dzisiaj mogą co najwyżej budzić lekki uśmiech. Ale niezależnie od tego rodzaju niedoskonałości dla tych, którym zdarza się odwiedzić Zakopane książka ma niewątpliwie jeszcze ciekawy walor poznawczy - to momentami naprawdę ciekawe obserwacje, dotyczące ówczesnej szeroko pojętej ... "infrastruktury hotelowej" i cóż  - wynika z nich, że stereotyp górala ma swoją długą tradycję. 

niedziela, 28 października 2012

Żywe kamienie, Wacław Berent

To prawdziwie ciężki kaliber, książka na długi spokojny wieczór (a prawdopodobnie na kilka). Jest w niej co prawda mowa o poszukiwaniu świętego Graala, jest i miłość ale wielbiciele Dana Browna i Danielle Steel lepiej niech dadzą sobie z powieścią Berenta spokój bo "ta jest powieść o duszach tułaczych i ducha człowieczego wiecznym nieukoju in figmentis rzeczy dalekich wam tu wiernie opowiedziana. Sobie i wam wiernie. A i w czwórton, jaki gęśle poddały: w trubadurski, żonglerów, goliardowy i mniszy ton, by kamieniom wschodów człeczych nadać czasów życie i kolory."


Już nawet po tej niewielkiej próbce widać, że lekko nie będzie, chociaż gdzie jej tam do "po dniu wielce słonecznym skoczniów murawiowych bezliki biorą strumienia nuty na tysiącogłosowy chorał swoich namiętności po nocach utęsknienia" czy "aż się w tym zadumaniu wmyślił po niewoli w żarliwość zamodlenia". Nie namawiam więc, ale nie dlatego, że nie warto - wręcz przeciwnie ale trochę dlatego, że mój bliski entuzjazmu odbiór książki jest "skażony" osobistym do niej stosunkiem. Trafiłem na "Żywe kamieni" jakieś ćwierć wieku temu (jak ten czas leci) za sprawą profesora a ówczesnego doktora Mieczysława Jankowiaka, o którym już kiedyś wspominałem. Czytał nam ich fragmenty i podejrzewam, że z lekkim politowaniem i zadziwieniem słuchał tego co mieliśmy do powiedzenia na ich temat. Trudność "Żywych kamieni" utrzymała się do dzisiaj (i to niezależnie od wieku czytelnika) - dla mnie była ona jakby podwójna - jak wyobrazić sobie świat barwnego (tak, tak) średniowiecza, jeśli wychowało się w cieniu gotyckiego zamku, którego wnętrza starannie wybiałkowano. To co prawda nie była żadna z twierdz, jaką mogli zobaczyć bohaterowie powieści ale od czego wyobraźnia ... Książka Wacława Berenta jest powieści o początkach zmierzchu średniowiecza. Smutek średniowiecznego miasta rozproszony jest przez wagantów (inni, niż ci o których pisał T. Gautier w "Kapitanie Fracasse" i T. Kraszewski w "Wozie wagantów"), którzy wnoszą ze sobą muzykę, taniec i poezję, a którym przewodzi goliard. Ale okazuje się, że ideał rycerstwa opiewany przez nich dotąd w pieśniach jest tylko mitem, w który nie wierzą już nawet ci, którzy z jego głoszenia żyją. Są jednak tacy, dla których to ideał ciągle żywy, którzy są mu wierni, wierni idei świętego Graala i czystej miłości rycerskiej. Nie ma jednak i dla jednych i dla drugich miejsca wśród statecznych mieszczan. O ile może żyć pośród nich kacerz, który w gruncie rzeczy jest zakorzeniony w tym starym, dobrze znanym świecie, to ci, którzy mają w sobie pęd do poznania nowych horyzontów muszą z murów miasta uciekać. Radość przegrywa z acedią, goliard, przewodnik duchowy umiera w ruinach świata, który był jego natchnieniem i u boku tej, która go kochała. Wydawałoby się więc, że melancholia i zobojętnienie zwyciężą lecz duch nowego spojrzenia, nowych pragnień, przetrwa, o dziwo, w klasztorze za sprawą nękanego wyrzutami sumienia mnicha i przeora.

"Żywe kamienie" są książką do smakowania - nie ma co ukrywać, nieco przymusowego bo archaizacja  języka, wobec której "Bolesław Chrobry" A. Gołubiewa jest dziecinnie prosty, nie mówiąc już o "Starej baśni" czy  "Krzyżakach" Sienkiewicza, i której efekt spotęgowany jest młodopolską stylizacją i licznymi aluzjami do kultury średniowiecza sprawia, że momentami przez książkę trzeba się przedzierać. Ale to przedzieranie wciąga. Jeśli więc ktoś ma czas i nastrój to będzie miał szansę sam przekonać czym były żywe kamienie i czy do dzisiaj żyją.

środa, 24 października 2012

Empirowy pasjans, Waldemar Łysiak

O książkach Łysiaka usłyszałem od swojego szkolnego przyjaciela całe wieki temu, jeszcze w liceum, potem trafiłem na jego artykuły poświęcone Vidocq'owi i Schulmeistrowi w "Mówią wiekach". No  i zaczęło się:  "Flet z mandragory", "Szuańska ballada", "Cesarski poker" i "Empirowy pasjans", a potem kiedy mieszkałem za granicą i rzucałem się na każdą polską książkę doszedł jeszcze "Dobry" i "Lepszy". Po tej dawce (zresztą bardzo nierównej) dałem sobie z nim spokój - po prostu wyrosłem z jego książek, bo to pisarstwo dla licealistów. Bardzo efektowne, imponujące erudycją, pełne zdecydowanych sądów szczególnie chętnie widzianych w młodym wieku, w którym naiwność i brak doświadczenia pozwalają żyć w złudzeniu, że rzeczywistość jest czarno - biała a na każde pytanie można odpowiedzieć tak lub nie. Niestety lata lecą a świat okazuje się nieco bardziej skomplikowany niż początkowo sądziliśmy. Ale do rzeczy.


"Empirowy pasjans" - jest świetnie napisaną, interesującą nawet dla kogoś takiego jak ja, kto nie interesuje się specjalnie epoką napoleońską, książką historyczną. To wizja historii tworzonej przez jednostki, często skryte za plecami innych, ale wywierające wpływ zdaniem Łysiaka przynajmniej pośredni na historię przez wielkie "H". Przesłanie książki jest od początku jasna "(...) historia jeśli ma kogoś zainteresować, nie może być zbiorem formuł, sloganów i statystyk. Można ją pojąc i polubić tylko poprzez życiorysy ludzi, którzy na niej odcisnęli swoje ślady - dobra czy źle, wyraźne czy wytarte. Ułożyłem te portrety w empirowy pasjans: cztery asy, cztery króle, cztery damy, cztery walety i joker. Kolory tych kart mają swoją kabalistyczno-napoleońską symbolikę. Trefl  oznacza nikczemność i zdradę. Karo - wieczną tajemnicę, zagadkę nie do wyjaśnienia. Kier - uczucie, miłość do Korsykanina. Pik - męstwo na polu bitwy." I rzeczywiście Łysiak potrafi zainteresować czytelnika. Świetnie poprowadził narrację, która kojarzy się ze stylem Wańkowicza, potoczyście, barwnie i anegdotycznie, piórem wszystkowiedzącego autora-narratora. To styl bliski także słynnemu "Niemcewiczowi od przodu i tyłu" Karola Zbyszewskiego. Za ten "modus operandi" dostało mu się zresztą jeszcze w głębokim PRL-u od Andrzeja Werblana, który pisarstwo Łysiaka określił jako "książki będące skrzyżowaniem pisarstwa na poziomie Mniszkównej i alkowianej historiozofii". I trzeba przyznać, że coś w tym jest ale może też dlatego cieszą się one taką popularnością. Nawet jeśli historia widziana oczami Łysiaka nie jest prawdziwa to na pewno jest dobrze wymyślona a i przy tym tak dobrze się ją czyta. Niewątpliwą zaletą książki jest jej walor popularyzatorski - co prawda można znaleźć tu dialogi bohaterów Łysiaka toczące się z górą ponad dwa wieki temu, spełniające się co do kwadransa klątwy a dowodem na słuszność koncepcji jest ... film z Marlonem Brando ale bez wątpienia jego bohaterowie istnieli na prawdę. Są wśród nich postacie bardziej  i mniej znane. Czasami znane z podręczników historii, czasami historii sztuki a czasami historii literatury. Jest więc na przykład napoleoński marszałek Michel Ney, portretowana przez Jacques-Louisa Davida Julie Récamiere czy pierwowzór bohaterów Balzaca, Hugo i Poe - Eugène Vidocq. Mimo więc, że zawodowy historyk pewnie nie zostawiłby na książce suchej nitki a w miarę krytyczny czytelnik od czasu do czasu z niedowierzaniem kręci głową - polecam. Warto niekiedy, dla odprężenia, zapomnieć o głębokich analizach i spojrzeć na historię od strony "ciekawostkowej" pamiętając tylko, że niekoniecznie w rzeczywistości składają się na nią bon moty i dykteryjki. 

wtorek, 23 października 2012

Ptaszyna, Dezsõ Kosztolányi

O literaturze węgierskiej wiem, że podobno taka jest, a jej znajomość nie wyszła u mnie poza "Chłopców z Placu Broni" oraz wiedzę, że był ktoś taki jak Mór Jókai'a i Magda Szabó, tak że do "Ptaszyny", której autor Dezsõ Kosztolányi był mi kompletnie nieznany podchodziłem z nieufnością. Ale nieufność już po kilku stronach okazała się zupełnie nieuzasadniona a "Ptaszyna" udowodniła aktualność sokratejskiego "wiem, że nic nie wiem".


Kto choć raz w życiu był na węgierskiej prowincji zostanie z pewnością zawojowany "Ptaszyną", a ci którzy nie byli - zawojowani będą prawdopodobnie, już chociażby dlatego, że okazuje się, że przejawy fin de siècle na prowincji dawnej monarchii habsburskiej były wszędzie takie same - niezależnie czy to był Sárszeg Kosztolányi'ego czy ... Kraków Zapolskiej. Z zaskoczeniem skonstatowałem, że o ile w tej węgierskiej dziurze istniało Towarzystwo Lampartów, które z zamiłowaniem oddawało się praktykom, do których zostało powołane, to przecież i Zbyszko Dulski "lampartował" się w krakowskich kawiarniach i restauracjach. A i jego ojciec, Felicjan w swoim życiowym stoicyzmie podobny jest do ojca Ptaszyny, Akacjusza Vajkay'a.

Ale "Ptaszyna" nie jest oskarżeniem filisterskiej moralności, nie jest to też książka o Węgrzech ani o prowincji, to powieść o niewoli jaką pociąga za sobą opatrzenie rozumiana miłość, brak odwagi, wreszcie rutyna i zamknięcie we własnych czterech ścianach. Poczciwi ludzie sterroryzowani staropanieństwem córki odcinają się wraz z nią od świata, w którym żyli, jednocześnie nie mają odwagi spojrzeć prawdzie w oczy. Zdają sobie sprawę z przyczyny takiego stanu rzeczy ale udają przed sobą i przed córką, że nic się nie dzieje, że wszystko to, ich życie, jest tylko naturalną koleją rzeczy.

Dopiero wyjazd córki wyzwala rodziców jak spod złego zaklęcia z atmosfery, w której żyją. Okazuje się, że mogą żyć i bawić się tak jak inni, że są lubianymi ludźmi, których towarzystwo jest mile widziane. Nagle mają odwagę powiedzieć to co myślą, postawić diagnozę lecz nie potrafią znaleźć lekarstwa. Trochę przypominają tytułową bohaterkę "Dziewczyny z poczty" Stefana Zweiga, której również dano zasmakować szczęśliwej odmiany losu, w przeciwieństwie jednak do niej, godzą się ze swoim miejscem i rolą na ziemi. Rzecz w tym, że wcale przecież nie muszą, bo to co dla nich jest kwestią "życia lub śmierci" dla innych jest tylko detalem.

Zaskakuje w tym wszystkim potęga pospolitości - bo córka - tytułowa Ptaszyna, nie dość, że brzydka jest na domiar złego jeszcze - właśnie - pospolita. Nie grzeszy wrażliwością, spostrzegawczością ani też inteligencją. A jednak zdominowała życie ludzi, którzy ją kochają. To, że czuje się odrzucona przez świat z powodu braku atrakcyjności nie jest żadnym usprawiedliwieniem dla braków jej charakteru ani umysłu. Ale cóż, okazuje się, że miernota wygrywa...  

poniedziałek, 22 października 2012

Hobbit czyli tam i z powrotem, John Ronald Reuel Tolkien

Gdy pierwszy raz przeczytałem "Hobbita" byłem nim zauroczony. A i teraz gdy sobie go przypominałem, wizja bajkowego świata tytułowego bohatera pełna krasnoludów, goblinów, trolli i elfów (o orkach powieść milczy - ale pojawiają się za to wargowie) pochłonęła mnie na całe popołudnie.


Książka pozostaje niezasłużenie w cieniu "Władcy Pierścieni". Wyprzedziła go o prawie 20 lat nie jest więc jakimś prequelem powstałym po to by odcinać kupony od popularności opus magnum pisarza. Powieść jest od początku do końca samodzielnym wobec niego utworem. Nie ma co prawda tego rozmachu ale jego zapowiedź już tak, bo prezentuje już wizję świata skończonego i dopracowanego, który potem został we "Władcy Pierścieni" tak wspaniale rozbudowany. Naturalnie nie ma jeszcze mowy o wielu jego bohaterach, jak chociażby o Aragornie czy Sauronie ale jest już Gandalf, Gollum czy naturalnie Bilbo Baggins. Nic też nie zapowiada potęgi znalezionego przez niego pierścień, który jak na razie ma tylko właściwość zapewniania swoim właścicielom niewidzialności. To bajka dla dorosłych, a szczerze mówiąc nie tylko - w zasadzie, chyba tylko brak ilustracji sprawia, że nie czytają ją dzieci. Baśniowy świat, wartka akcja, zwycięstwo dobra nad złem - czego chcieć więcej. No i, co w szczególności może zainteresować przede wszystkim golfistów, uważny czytelnik może się jeszcze dowiedzieć, że stryjeczny dziadek Wielkiego Tuka (przodka Bilba po kądzieli) "natarł konno na zastępy goblinów z Góry Gram w bitwie na Zielonych Polach i jednym zamachem kija strącił królowi Golfimbulowi głowę z karku. Głowa ta przeleciała sto łokci w powietrzu i zaryła się w króliczej jamie; w ten sposób bitwa zakończyła się zwycięsko, a jednocześnie wynaleziona została gra w golfa".

sobota, 20 października 2012

Czas kobiet, Christian Graf von Krockow

"Czas kobiet" to książka ... niewygodna. Moje pokolenie było wychowywane w przekonaniu, że Niemcy ex definitione nie mogą być ofiarami wojny,  wszakże byli agresorami a w zemście ofiar dokonał się akt sprawiedliwości dziejowej. Tym prostym tłumaczeniem łatwo zapadającym w pamięć zwykle usiłuje usprawiedliwić wszystko to co spotkało pokonanych. 

zdjęcie ze strony www.atticus.pl

Ale to nie jest żadne wytłumaczenie ani usprawiedliwienie - zemsta dosięgnęła nie sprawców zbrodni a tych, którym najłatwiej było ją bezkarnie wymierzyć. Mimo to, co zaskakujące w "Czasie kobiet" to "usprawiedliwienie" jest często obecne i to w najbardziej zaskakujących momentach. Czytelnik pełen współczucia i przejęty losem bohaterki wspomnień, już-już ma zapałać świętym oburzeniem na Rosjan albo Polaków, gdy von Krockow przypomina, że przecież całkiem niedawno coś podobnego już miało miejsce a teraz tylko role się odwróciły. Więc czego Niemcy mają oczekiwać? - to naturalna chęć odwetu. Ale stopniowo przychodzi refleksja, że przecież Libussa Fritz-Krockow ani jej dopiero co urodzona córeczka nigdy do nikogo nie strzelały, nikogo nie zabiły ani nie spaliły czyjegoś domu. Wyjaśnienie, że to wszystko co spotkało ją, rodzinę, sąsiadów i znajomych to "sprawiedliwość" jakoś przestaje wystarczać. Tym bardziej, że książka wcale nie jest napisana w oskarżycielskim tonie. Mimo cierpień i poniewierki, książka nie pała świętym oburzeniem a tylko relacjonuje przeżycia Libussy jak choćby wówczas, gdy zostaje skazana na karę ... pręgierza. "Karę odbywam przed budynkiem milicji w sklepowej dzielnicy Glowitz, zaraz poniżej kościoła. (...) Każdy kto koło mnie przechodzi, może na mnie plunąć. Polacy jednak tylko pochrząkują, albo w najgorszym razie plują na ziemię, Niemcy zaś przezornie przechodzą na drugą stronę ulicy. Po prawie trzech godzinach pozwalają mi w końcu odejść." Ale nie należy mieć złudzeń, jesteśmy też negatywnymi bohaterami, którzy o rycerskości wobec pokonanych, słabych i bezbronnych wydają się nic nie wiedzieć. Nie ma tu jednak, żadnych kategorycznych sądów. O tym, że ktoś jest dobrym decyduje nie jego narodowość ale on sam, są zatem dobrzy i źli Niemcy, Polacy i Rosjanie. Często książkę von Krockowa stawia się w jednym rzędzie z książkami Marion Dönhoff ale wydaje mi się, że to nie do końca trafne zestawienie bo jej książki te, które zostały przetłumaczone na język polski - "Dzieciństwo w Prusach Wschodnich" oraz "Nazwy, których nikt już nie wymienia" bliższe są duchem raczej "Dzieciom Jerominów" Ernsta Wiecherta, wyczuwa się w nich przede wszystkim tęsknotę za krajem, w którym autorka się urodziła i wychowała. Nie znaczy to by "Czas kobiet" był tych akcentów pozbawiony - "Na spokojnym, sielskim Pomorzu przedwojennych czasów zima była porą nęcących zapachów - jabłek pieczonych we framudze pieca, kiełbas, szynek, gęsich piersi dojrzewających w wędzarni, palonej w domu kawy i pierników. W zimie odbywały się wielkie polowania z nagonką, do których należały również uczty zwane naganianiem misek. Ślizgano się na łyżwach na zamarzniętym wiejskim stawie, jeżdżono na sankach na zboczu pastwisk dla źrebiąt. Był to czas kuligów, z kłębami pary unoszącymi się ze zwierzęcych chrap, przy dźwiękach dzwoneczków. Komu miałoby przeto przeszkadzać zimno? Było się przecież przyjemnie opatulonym, od stóp do głów. Zima była czasem odpoczynku po ciężkiej pracy, ustalającej rytm życia od wiosennych prac w polu, aż do zbioru ziemniaków jesienią. Zima to było też Boże Narodzenie." Są one jednak na dalszym tle, bo najistotniejszym motywem są przeżycia powojenne związane z przetrwaniem i opuszczeniem na zawsze rodzinnych stron. Nie sposób też nie zauważyć  bo sygnalizuje to już tytuł książki, zupełnego odwrócenia dotychczasowych ról społecznych - w braku mężczyzn, którzy zginęli albo siedzieli w obozach jenieckich albo też zupełnej bezradności i nieumiejętności dostosowania się do całkowicie nowych okoliczności kobiety musiały przejąć ich tradycyjne role - wykonywać męskie prace, podejmować decyzje zarezerwowane dla głowy domu i widać, że musiało to być ciężkim orzechem do zgryzienia zwłaszcza dla starszego pokolenia. Jednak, na szczęście nie jest to książka "genderowa" - to przejmujące wspomnienia, które mogą nas trochę uwierać ale mimo tego, a może właśnie dlatego warte poznania.


niedziela, 14 października 2012

Wielcy fotografowie w Internecie

"Co by było, gdyby wielcy fotografowie publikowali dzisiaj swoje zdjęcia na forach internetowych i fotoserwisach w rodzaju Flickera? Jakimi komentarzami zaszczyciliby ich znawcy fotografii recenzujący zdjęcia na tych witrynach? (...).

Irving Penn

Hej stary, powiem szczerze - nie wiem, co sobie myślałeś, kiedy robiłeś tę fotę! Miałeś ładną modelką (choć nie najmłodszą, he he), ale złapałeś ją z zamkniętymi powiekami i w niezbyt dobrej pozie. Największy problem to to, że MUSISZ TO SKADROWAĆ do kadru pionowego!!!! Tło jest za małe i za mocno naciągnięte, przez co widać zagięcie. Jeśli prześlesz mi plik, mogę Ci to poprawić i skadrować w Photoshopie. Jeżeli nie obchodzi Cię PROFESJONALIZM, uwierz mi, nigdy nie zdobędziesz pracy jako zawodowiec!!! Mam nadzieję, że za ostro Cię ni zjechałem! ;))) Mimo wszystko pozdrawiam, M.H.


Sam Abell


Cześć Sam, WYPASIONA scena! Szkoda, że nie udało Ci się wydobyć trochę więcej koloru z nieba. Odcienie niebieskiego powinny być nieco bardziej nasycone. Poza tym w fotografii stosuje się zasadę, że albo niebo albo ląd (jezioro?) musi przeważać. Nie dzieli się kadru tak w połowie. Następnym razem spróbuj lekko przechylić aparat, jak już złapiesz ostrość. Mimo to fajoska fotka. Jeśli możesz, obejrzyj moje zdjęcia i zostaw swoje komentarze. Tadek.


Garry Winogrand


Hej Garry. Całkiem nieźle, uchwyciłeś paru ludzi w fajnych pozach. Niestety od razu widać, że horyzont nie jest prosty. Wygląda bardzo nienaturalnie - jak zbocze góry! Mężczyznę z prawej trzeba by usunąć poprzez wykadrowanie. Czasami, zanim zrobi się zdjęcie, dobrze jest krzyknąć, żeby zwrócić na siebie uwagę ludzi. Gdybyś tak zrobił, byłoby lepiej widać ich twarze. Jerzy Wilczek.


Bill Brandt

Bill, problemem tego zdjęcia jest brak szczegółów w zacienionych obszarach. Są obiektywy, które dają więcej szczegółów w cieniach i lepszy kontrast. Najlepsze do tego są szkła firmy Leica. Jest ich parę typów, np. Elmarit, Summicron i Summilux. Nie wiem, który typ daje najwięcej detali w cieniach, ale zapytam znajomego i na pewno dam Ci znać. Pamiętaj, że na zdjęciu muszą być widoczne oboje oczu, inaczej nie ma poczucia głębi. Jakim obiektywem to robiłeś? Poza tym, chyba brakuje szczegółów w światłach, zwłaszcza na ręce modelki. Adrian z Pomorza


Henri Cartier-Bresson


Bonjour Henri - bo chyba jesteś Francuzem albo przynajmniej znasz Francuzki. Świetnie to wychwyciłeś, podoba mi się kompozycja, no i ten czworonóg :) Kiedyś mieliśmy psa, który wyglądał trochę podobnie do tego na zdjęciu. Wadą tej fotki jest to, że twój autofocus wyostrzył nie to miejsce co trzeba - fotografowany mężczyzna jest dosyć nieostry! Aparat błędnie ustawił ostrość na te osoby w drzwiach, a twój obiekt jest rozmyty, co rozprasza widza. Zwykle najlepiej jest ustawiać ostrość na najbliższym obiekcie, zresztą najczęściej aparat sam wybierze najbliższy duży obiekt, ale niestety tutaj technika trochę zawiodła!! ale i tak niesamowite zdjęcie. pozdrawiam Edek 


Keith Carter


Niezła proba. oczywiscie ostrosc jest na zlym koncu konia!! w kwadracie trudno sie komponuje wiec się nie przejmuj. Czasami my fotografowie musimy cieszyc sie tym co nam sie uda sfotografowac. Robson


William Eggleston


Przypadkowa fotka zrobiona jakimś pstrykaczem. Nawet bym nie brał pod uwagę prezentowania czegoś takiego. Jeżeli już chcesz pokazywać zdjęcia na forum to muszą to być zdjęcia czegoś niezwykłego albo z jakąś wizją artystyczną. Inaczej po prostu stracisz zainteresowanie swojej widowni. Jerzy S. [Nikon D200, zapasowy Nikon D70s, 17-35 f/2.8, 80-200 f/2.8, 8GB Microdrive (2), Photoshop CS2, Epson 2200].  


Ralph Gibbson

Hej Ralph, fajny pomysł i myślę, że miałeś fajną koncepcje. Ale ten cień za bardzo koncentruje uwage - trzeba bylo zrobic jeden krok w lewo. Jeśli wtedy tło byłoby zbyt kontrastowe, to można było chyba podejśc krok do przodu?!?! Ale brawa za próbę i życze wiecej szczescia następnym razem .... pozddruffka - pitcherman 

Edward Steichen

O wiele za ciemna ekspozycja i brak ostrości. Może będziesz się bronic, że specjalnie starałeś się zrobić nieostro, pytanie tylko po co?? Ja uważam, że zdjęcie ma być ostre. Polecam zapoznanie się z pracami innych osób na tym forum, żebyś zorientował się, jak powinno wyglądać dobre zdjęcie. 

Alex Webb

Hej Alex, niestety nie widzę w tym zdjęciu wyraźnej kompozycji, a na dokładkę całkowicie zginęły Ci szczegóły w ciemnych obszarach. Zdecydowanie musisz kupić sobie aparat z większym zakresem dynamiki - powinieneś wypróbować Fuji S3, podobno ma najlepszą dynamikę ze wszystkich lustrzanek, ale trzeba wiedzieć, jak go używać. Pomogłoby również, gdybyś to dopalił fleszem. Daję Ci tylko dwie gwiazdki, ale podobają mi się niektóre Twoje inne foty, zagłosuj też na moje. Adam"

Tekst powyższy pochodzi, z zachowaniem pisowni oryginału i z pominięciem niewielkiego fragmentu ze strony autofocus - niestety jej autor, Tomasz Szynalski, już od kilku lat nie udziela się na blogu. Warto jednak  tam zajrzeć bo równie pouczające co sam post były komentarze do niego. 

piątek, 12 października 2012

Ziele na kraterze, Melchior Wańkowicz

Po porażce jaką okazało się "Tędy i owędy" miałem sobie dać spokój z Wańkowiczem ale odkryłem wezwanie w Lekturach wiejskiej nauczycielki i nie wytrzymałem. Żeby jednak nie ryzykować kolejnego rozczarowania, tym razem, wybrałem książkę która uchodzi za opus vitae Wańkowicza - "Ziele na kraterze". 


Uchodzi ono za rodzaj epitafium na śmierć córki pisarza - Krystyny, która w wieku 25 lat zginęła w powstaniu warszawskim. Podchodziłem więc do "Ziela" z należnymi takiej tematyce rewerencjami ale miałem wrażenie, że tych rewerencji chwilami brakowało samemu autorowi.

Czytałem rozdział za rozdziałem, owszem da się w nich wyczuć czułość ale jeszcze bardziej wyczuwa się, że Wańkowicz przekracza cienką granicę pomiędzy czułością a czułostkowością. Język, jego bogactwo z którego słynie pisarz swoją stylizacją przybiera karykaturalne, infantylne brzmienie - "(...) Melaś (onże King w stanie zaczątkowym) - hadko gadać w zajzgłe lodem jestestwo wyłabudujące się z szopów, nadaptanie na sąsiadkowy robron, wierzgnięcie sąsiadczątka, szczyp siarczysty w pośladek kuzynce-bakfiszowi, której właśnie przyjezdna znakomitość wyraża zdumienie, że tak podrosła (...)."  a to tylko niewielka próbka.

W dodatku w tej historii o domu, jak chcą jedni, o dzieciach jak chcą drudzy, chwilami można odnieść wrażenie, że jest ona kolejnym pretekstem dla serwowania anegdot i prezentacji samego Wańkowicza, sporo tu bowiem historyjek, które nie dość, że nie mają żadnego związku z jego córkami, to na domiar złego są jeszcze "średnio" śmieszne jak te, których clou polega na upiciu się autora albo jego znajomych, jak sam pisze "na biedronkę" chociaż stan ten powszechnie określany jest znacznie bardziej dosadnie. Na szczęście zdarzają się i zabawne dykteryjki, jak ta o Żydzie w Tatarowie, który na uwagę, że wystawiony przez niego rachunek jest zbyt wysoki odparł "Ny, my na państwa już od wiosny czekali". No i jeszcze te powtórzenia z wcześniejszych książek - chwilami ma się wrażenie, że wystarczy przeczytać jedną książkę Wańkowicza by poznać je wszystkie.

Ale nagle te wszystkie mankamenty znikają, książką się zmienia, może dlatego, że córki są starsze a może też i z powodu nadchodzącej wojny. Nie ma śladu po przaśnych anegdotach, znikają głupawe historyjki - wszystko to jak nożem uciął. Jest jeszcze trochę okupacyjnych opowieści w przygodowej konwencji ale i ona zostaje wyparta przez coraz poważniejszy ton. Zaczyna się przejmująca lektura. Tragiczne żniwo zebrane przez powstanie wśród gości Krystyny, którzy jeszcze tydzień przed jego wybuchem bawili się wraz z nią z okazji jej niedawnych urodzin. Ale jeszcze bardziej poruszający jest żal i tęsknota za utraconym dzieckiem przechodzące swoje apogeum w liście do zmarłej - "Wzywałaś mnie na próżno, jeśli istotnie próżne jest wysyłanie żarliwej myśli. Teraz Ciebie nie ma i Domeczku nie ma. Tak mi ciężko Córeczko, że Ci nie odpisałem." I choćby tylko dla tego listu  stanowiącego pomnik miłości ojca do utraconego dziecka warto przeczytać "Ziele na kraterze". Jest w nim też, przewijająca się w całej książce, tkliwość, miłość i współczucie dla żony, która przeszła gehennę, niemogąc zrobić nic by ocalić córkę i bezskutecznie szukając miejsca jej pochówku. Przejmująca lektura - szkoda tylko, że to jedynie pół książki.

czwartek, 11 października 2012

Czas apokalipsy - Jądro ciemności

Dyskusja wokół "Jądra ciemności", które było pierwszą z "czytanek" Anki już dawno się zakończyła,  kiedy ją odkryłem. Żałowałem, że nie brałem w niej udziału, ale gdy się toczyła do mojego debiutu w blogosferze pozostało jeszcze dziesięć miesięcy. Mnie zainteresowało pytanie dotyczące relacji filmu Coppoli i opowiadania Conrada i postanowiłem pobawić się w znaną chyba wszystkim grę znajdź dziesięć różnic, tyle że w wariancie a rebours - "znajdź dziesięć podobieństw". (Wszystkie cytaty w tłumaczeniu A. Zagórskiej w opracowaniu Z. Najdera pochodzą z J. Conrad-Korzeniowski, "Wybór opowiadań", Ossolineum 1972.)

1. Podróż kapitana Willarda w górę rzeki. "Żegluga w górę rzeki była jakby podróżą wstecz do najwcześniejszych początków świata, gdy po ziemi hulała roślinność, a królowały wielkie drzewa. Pusta rzeka, wielka cisza, nieprzebyty las. Powietrze ciepłe, gęste, ciężkie, leniwe. Nie było radości we wspaniałym słońcu. Wielki, opustoszałe przestrzenie wodnego szlaku biegły w mrok zacienionych perspektyw."


2. Pułkownik Kurtz, który jest celem obu podróży. To zarówno motyw głosu - "(...) Kurtz był już prawie tylko głosem" - który pojawił się w czasie spotkania u generała w postaci monologu o ślimaku pełznącym po ostrzu brzytwy. Referat, którego napisanie zleciło conradowskiemu Kurtzowi Międzynarodowe Towarzystwo Tępienia Dzikich Obyczajów z postsciptum "Wytępić wszystkie te bestie!A i łysa głowa pułkownika była odzwierciedleniem "dotknięcia dżungli", którego doświadczył bohater Conrada.



3. Kobieta. Jej milcząca postać pojawia się kilkukrotnie w czasie scen w siedzibie armii Kurtza - "(...) barbarzyńska, wspaniała kobieta nie drgnęła nawet i wyciągnęła za nami tragicznym ruchem nagie ramiona nad ponurą, iskrzącą się rzeką".


4. Fotoreporter - Rosjanin, syn archijereja z Tambowskiej guberni "Arlekin" - "Oto stał przede mną pełen zapału, odziany w tę pstrokaciznę, jakby zbiegł z trupy aktorów - postać z bajki."


5. Głowy na słupach miały swój odpowiednik w ciałach wiszących w ruinach świątyni, która stanowiła siedzibę armii Kurtza.w głowach na palach przed placówką Kurtza.


6. Śmierć dowódcy łodzi Chiefa Philipsa ma swój odpowiednik w śmierci sternika na statku Marlowa "(...) umarł nie wydawszy żadnego dźwięku, nie poruszywszy członkami, nie drgnął mu żaden muskuł. Tylko w ostatniej chwili, jakby w odpowiedzi na jakiś znak, którego nie mogliśmy widzieć, na jakiś szept, którego nie mogliśmy słyszeć, zmarszczył posępnie brwi, a to nadało jego czarnej śmiertelnej masce niewypowiedzianie ponury, chmurny i groźny wyraz. Połysk badawczego spojrzenia rozpłynął się szybko w martwej szklistości."


7. Również poprzedzający tę śmierć odstraszający atak tępych strzał miał pierwowzór w opowiadaniu - "kijki, drobne kijki zaczęły latać naokoło - aż gęsto było od nich w powietrzu; świstały  mi przed nosem, padały niżej, uderzały za mną o domek pilota."

8. Odstraszająca syrena łodzi, której włączenie doradził Willardowi fotoreporter jest z kolei analogią do parowego gwizdka, którego użycie podpowiedział Marlow'owi Rosjanin - "Wymacałem nad głową linkę od gwizdawki parowej i zacząłem ją szarpać, wysyłając śpiesznie skrzek za skrzekiem. Zgiełk gniewnych i wojowniczych  wrzasków ustał natychmiast (...)".

9. Uważny widzi oglądając film ma szansę zauważyć w jednej ze scen rozgrywających się w mroku świątynie stojące w kącie kły słoniowe - których zdobycie było spiritus movens opowiadania Conrada.

Jak widać do 10 szczegółów nie dojechałem, może ktoś będzie miał jakiś pomysł na uzupełnienie listy, pomijam przy tym ogólną wymowę filmu. Bo tak jak jest ona protestem przeciwko wojnie Amerykanów w Wietnamie tak u Conrada  (jako jedna z możliwych interpretacji) była ona protestem przeciwko Belgom w Kongu. Podobnie jak Amerykanie wojnę chcieli ono eksploatację kraju prowadzić wyłącznie na swoich prawach nie znosząc "konkurencji".  I jedni i drudzy uznali, że kraj nie dojrzał jeszcze do metod Kurtza. 

niedziela, 7 października 2012

Jesień w Pekinie, Boris Vian

Poczytując sobie klasykę oświecenia, w przerwie pomiędzy "Kandydem" i "Kubusiem Fatalistą" (będzie jeszcze o nich przy innej okazji) przeprosiłem się Borisem Vianem, który od lat zbierał kurz na półce. Jego "Piana złudzeń" znalazła się na 10 miejscu na liście 100 książek XX wieku ogłoszonej przez Le Monde. Ale to jakieś nieporozumienie bo to miejsce, moim zdaniem, należy się "Jesieni w Pekinie". Podobno gdy Herling-Grudziński chciał się pośmiać sięgał po "Marksizm a zagadnienia językoznawstwa" Stalina, to rzeczywiście dobry wybór ale ja wolę jednak "Jesień...". Uchodzi ona za przejaw surrealizmu w literaturze, a że podchodzę raczej podejrzliwie do rozmaitych -izmów więc i do niej podchodziłem z dużą dozą ostrożności. O ile  bowiem w malarstwie surrealizm, oczywiście tych najwyższych lotów, ma ustaloną markę, to w literaturze, przynajmniej jeśli chodzi o mnie, jakoś nie budzi zaufania. 


Powieść Viana to zaufanie odbudowuje (albo buduje) - "Anna stwierdził, że walizka jest bardzo ciężka: zadał sobie pytanie, czy słusznie wypchał ją artykułami drugiej potrzeby. Nie udzielił sobie odpowiedzi przez najszczerszą złą wolę i za karę pośliznął się na ostatnim stopniu świeżo wywoskowanych schodów. Noga pojechała mu do przodu, a wraz z nią ruchem towarzyszącym, prawa ręka, wskutek czego walizka wyleciała jak z prozy i rozbiła szybę nadświetla. Anna podniósł się szybko, jednym skokiem znalazł się na ulicy i złapał spadającą walizkę. Ugiął się pod ciężarem, naprężył i przy tym wysiłku wyrwała mu się z kołnierzyka promienna metalowa spinka, kupiona przed pięcioma laty na kiermaszu aktów strzelistych. Krawat rozluźnił mu się natychmiast o parę centymetrów i cały ceremoniał wychodzenia trzeba było powtórzyć od nowa. Anna podniósł walizkę, ze straszliwym wysiłkiem cisnął ją z powrotem przez nadświetle, pobiegł tyłem żeby ją złapać, i wstecznym biegiem wjechał na schody ostatnich dziesięć stopni pod górę. Westchnął z ulgą czując, że krawat zaciska się z powrotem a spinka łaskocze mu znów jabłko Adama. Tym razem wyszedł z domu bez przeszkód i skręcił posłusznie wraz z chodnikiem."

Już pierwsze zdania książki mogą wpędzić w nieomalże bałwochwalczy zachwyt kogoś kto gustuje w dowcipie, jaki prezentuje Monty Python, dla jego amatorów jest to lektura obowiązkowa. Vian ani na chwilę nie obniża lotów - opary absurdu i czarny humor cały czas towarzyszą czytelnikowi. Co zaskakujące ten absurd wykazuje częstokroć zaskakujące właściwości aplikacyjne - "W jakim pan jest wieku?- Nie mogę określić dokładnie - powiedział Amadeusz. Początku nie pamiętam. Mogę co najwyżej podać panu informacje z drugiej ręki, których nie jestem pewien. Więc wolę nie." - wszak to gotowy respons w odniesieniu do pytań zadawanych zwłaszcza czytelniczkom w "pewnym wieku"?!

Ten rodzaj gry prowadzonej w powieści sprawia jednak, że książka wcale nie jest taka łatwa w odbiorze, jakby się to pozornie wydawało. Zaryzykowałbym nawet, że jest to książka do wielokrotnego czytania i to niekoniecznie zawsze od początku. Pokłady surrealizmu w jednorazowej pełnej dawce zatracają swój "sens" o ile w ogóle to słowo w stosunku do "Jesieni w Pekinie" może paść bo nawet tytuł ma się nijak do zawartości i na próżno szukać ich wzajemnego związku.

Utarło się uważać ją za powieść o budowie kolei na pustyni w Egzopotamii. Ale to bardzo powierzchowne spostrzeżenie, owszem jest to powieść i o tym ale nie tylko. Równie ważny jest motyw prowadzonych wykopalisk, a więc zderzenie przyszłości (związanej z osiągnięciami techniki uosobionej przez budowę kolei) i przeszłości (w postaci poszukiwań i odkryć tego co minęło) oraz przewijające się motywy miłości (zarówno hetero- jak i homoseksualnej) i śmierci.

Momentami ma się wrażenie, że treść sama w sobie pełni drugorzędną rolę i jest pretekstem dla popisów absurdalnego humoru Viana. Budowa linii kolejowej (przypomina trochę interesy handlowe, jakie później na Sycylii będzie prowadził Milo Minderbinder z "Paragrafu 22" J. Hellera a autobusy linii 975, którą Amadeusz Dode dotarł o "dwa szmaty drogi" od pustyni kojarzą się  z ... autobusem dla zagubionych czarodziejów z cyklu powieści o Harrym Potterze J. K. Rowling). "- Będziemy budować tu kolej - odparł Amadeusz. - Napisałem w tej sprawie do mojej firmy. Wpadłem na ten pomysł dziś rano. 
- Ale tu nie ma żadnych podróżnych - zauważył Atanagoras.
- Uważa pan, że podróżni są koniecznie potrzebna kolei do szczęścia?
- No, nie - odparł Atanagoras. - Oczywiście, że nie.
- Tabor nie będzie się zużywał - wyjaśnił Amadeusz. - Przy ustalaniu kosztów eksploatacji nie będzie więc trzeba w ogóle brać pod uwagę amortyzacji sprzętu. Rozumie pan co to znaczy?
- Dobrze, ale pan uwzględnia tylko rozchód, a gdzie przychód? - zwrócił uwagę Atanagoras.
- Co się pan tan znasz na interesach!"

Nawet dla średnio zorientowanych w literaturze, czytelne są odniesienia do Romea i Julii, a strefa cienia budzi skojarzenia z Alicją po drugiej stronie lustra. Ale oprócz tego, że książka jest świetną zabawą konwencją i językiem, czego nie sposób przecenić, to jest także powieścią obrazoburczą, dla której nie ma nic świętego. Dostaje się w niej wszystkiemu, z czym kojarzy się tradycyjne społeczeństwo; Kościołowi, biurokracji, kulturze, kobietom, homoseksualistom - do wyboru, do koloru. W tym paśmie "wyśmiań i wyszydzeń" pojawiają się jednak czasami niepokojąco serio brzmiące spostrzeżenia jak to, że "(...) na ogół nikt nic nie wie. A ci, co powinni wiedzieć, to znaczy ci, co manipulują ideami, pichcą je i serwują potem w takiej postaci, iż przekonani są, że to ich własna myśl, nie odnawiają nigdy zapasów tego, z czego pichcą, tak że w rezultacie to, co mówią i jak mówią, wyprzedza zawsze o jakieś dwadzieścia lat sam przedmiot ich wywodów. Skutek jest taki, że nie można dowiedzieć się od nich niczego, bo im wystarczają same słowa", które sprowadzają czytelnika na ziemię i nasuwające refleksję, że może "Jesień w Pekinie" to coś więcej niż tylko świetna rozrywka dla wymagających.

poniedziałek, 1 października 2012

Hajota, zapomniana konkurentka Deotymy

Helena Janina Pajzderska domo Boguska primo voto Rogozińska urodziła się 16 maja 1862 r. Chyba nie miała szczęścia w życiu a i po śmierci popadła w zapomnienie. Co prawda o zmarłych "aut bene aut nihil", ale nie da się ukryć, że literatką była marną. Zaskakująco, o dziwo, dobrze wypadła natomiast jako tłumaczka - jej przekład "Plebana z Wakefield" Olivera Goldsmitha czyta się zaskakująco dobrze w porównaniu z jej oryginalną twórczością.

Życie prywatne zdecydowanie się jej nie układało - wygląda na to, że ze Stefanem Szolc-Rogozińskim miała "krzyż Pański". A i sama Hajota, jeśli miała charakter zbliżony do stylu, w jakim pisywała swoje utwory to na dłuższą metę też musiała być męcząca. Mnie zainteresowały w jej twórczości wątki afrykańskie. Jak wiadomo, po ślubie z Szolc-Rogozińskim (zawartym przy, oględnie rzecz ujmując, braku entuzjazmu ze strony jego rodziny), Hajota wyjechała "za mężem" na Fernando Poo u brzegów Kamerunu. Po pobycie na wyspie powróciła do Warszawy w 1891 r. Dwa lata później ukazał się jej zbiór opowiadań "Z dalekich lądów" a w 1902 r. powieść "Ostatnia butelka" - dwie najbardziej wartościowe pozycje w jej dorobku literackim. Opowiadania doczekały się nawet powojennej edycji w 1954 r., a "Ostatnia butelka" drugiego wydania w 1927 r. 



Hajota wytrzymała z Szolc-Rogozińskim siedem lat (pobrali się 29 sierpnia 1885 r.). Rozstali się niedługo po powrocie z Kamerunu ale z formalnego punktu widzenia do końca, czyli do śmierci Szolc-Rogozińskiego (1 grudnia 1896 r. w Paryżu) byli małżeństwem, choć w trakcie procesu rozwodowego, na wniosek Hajoty. O dziwo, w zapiskach dokonywanych przez nią w trakcie powrotu z Kamerunu do Polski nic jeszcze nie wskazuje na nadciągającą burzę a i w trakcie procesu, jak i po śmierci Szolc-Rogozińskiego w Paryżu, jej stosunek do niego nie był nacechowany niechęcią czy nienawiścią. Za to z zapisków Szolc-Rogozińskiego widać, że co najmniej jej nie cierpiał. Odnosi się jednak wrażenie, że takie nastawienie chyba w dużej mierze wynikało z jego trudnego charakteru i braku minimum obiektywizmu, na który nie mógł się zdobyć, trzeba przyznać, że w niekomfortowym dla siebie położeniu. Hajota zmarła 4 grudnia 1927 r została pochowana na Starych Powązkach w grobie ojca - Jana Boguskiego, dzisiaj opuszczonym i zapomnianym. Niedaleko od jej grobu pochowani zostali również związani z Afryką, choć w różnym stopniu, Małgorzata Sałacińska-Grzesiewicz i Jan Nelli Grzesiewicz ale to już całkiem inna historia. 

Jej "afrykańską" twórczość od biedy da się to jakoś czytać, widać wyraźne pokrewieństwo z twórczością Deotymy (obie panie zresztą się znały i chyba nawet lubiły, w każdym razie Hajota bywała u Deotymy) ale mówiąc szczerze jest to ten poziom, przy którym pisarki w rodzaju Grocholi, Sowy czy Enerlich mają się tak do Hajoty, jak w stosunku do nich  Virginia Woolf. To co  w niej interesujące, to obserwacje z lokalnego życia, w którym czarni występują tylko jako tło. Obserwacje dotyczące białych nie wystawiają im najlepszego świadectwa, podobnie zresztą jak i w powieściach Antoniego Dębczyńskiego ale talent zdecydowanie nie ten, że o Conradzie nie wspomnę. Poziom literacki skłania raczej do szybszego przebiegania wzrokiem po kartkach niż do namysłu i snucia refleksji, z jednym może wyjątkiem. Zdecydowanie próbę czasu przetrzymało ostatnie z opowiadań zawartych w zbiorze z 1893 r. będące całkiem ciekawą relacją z wyprawy na najwyższy szczyt Fernando Poo. 


Ale tak na prawdę popadłaby do szczętu w zapomnienie, gdyby nie to, że została zauważona i uwieczniona przez ... Juliana Tuwima w "Polskim słowniku pijackim" za sprawą określenia "ulabyryntowany": "nieunikniony night-cap, to, co u nas nazywałoby się po staropolsku do "poduszki", dopełnia zwykle brakującej miarki i znieczula wyobraźnię tak skutecznie, że "ulabyryntowany" przedstawiciel wyższej kultury pogrąża się w zupełną nirwanę" Hajota (Helena Rogozińska-Pajzderska) "Ostatnia butelka", Warszawa 1927, t. I, s. 54.

Wartość tej powieści Hajoty polega głównie na zawartych w niej obserwacjach etnograficznych i społecznych. Te pierwsze dotyczą Kalabaru (obecnie Calabar w Nigerii). "Przodem biegł człowiek w masce na twarzy, dziwacznie i jaskrawo pomalowanej, z pękami różnokolorowych piór na głowie, w obszernej, fałdzistej opończy, pozeszywanej z najrozmaitszych pstrych kawałków perkalu, aksamitu, krajowych tkanin i atłasu. W ręce trzymał spory żelazny dzwonek i wstrząsał nim co chwila. Za tym szczególnym heroldem sunęła w podrygach ogromna kula, opięta błękitną, jedwabną materją; obwieszona tasiemkami, trzęsidłami, kłami zwierząt, skórami małych małpek i węży i mnóstwem innych podobnych ozdób, z koroną wielkich, czerwonych, żółtych i błękitnych piór u szczytu, chwiejącą się na wszystkie strony. Wewnątrz tej kuli coś się wyraźnie ruszało, w wysuwające się z dalekiego obwodu bose, czarne stopy zdradzały, że tem czemś jest postać ludzka. Po bokach pędzili dwaj ludzie, również zamaskowani i w podobnych, jak pierwszych opończach tylko zamiast dzwonka trzymali w rękach po dwie spore, grube pałeczki, opatrzone w płaskie krążki na kształt rękojeści, i uderzali niemi jedną o drugą, sprawując ów tępy klekot. Chwilami z błyskawiczną szybkością opierali krążki o ziemię i, unosząc się na wyprężonych rękach, wywijali piętami w powietrzu, jak cyrkowi akrobaci. Pochód zamykała w oddaleniu kilku kroków podążająca zbita gromada jakich dwudziestu lub więcej postaci zamaskowanych, powiewających pstrokacizną opończy, a nad ich głowami, tak samo w pęki różnobarwnych piór przystrojonemi, górowało uroczyście wielkie "dżudżu" - fetysz drewniany, wyobrażający ucięty po biodra kadłub ludzki z głową o dwóch twarzach, niby zabłąkane echo Janusowego mitu, ze sterczącymi po bokach ogromnymi uszami z bawolej skóry i czworokątem drewnianych wieżyczek na wierzchołku czaszki. Potworne to bóstwo miało w obu naśladujących usta otworach po dwa szeregi wyszczerzonych zębów; policzki pomalowane na żółto z czarnymi pręgami, a nos i oczy na biało." (prawdopodobnie chodziło o orszak Ekbo/Ekpo - zdjęcie poniżej).


W drodze wyjątku, bo książka jest generalnie niedostępna, podaję tym razem streszczenie. Akcja, jak to u Hajoty, niezbyt skomplikowana. Operatywny, robiący karierę kupiec Ewerard Benson urządza przyjęcie, na które zaprasza swoich nielicznych kolegów po fachu z Kalabaru. Ale ma kłopot - statek, który zapewnia dostawy towarów i zaopatrzenie dla białych spóźnia się więc może być za mało piwa na przyjęciu. Ewerardowi wpada w oko Diana Fairlay, piękna krewna misjonarskiej pary (Hajota daje upust swojej niechęci do anglikańskich misjonarzy w każdej swojej powieści), która niemając już rodziny w Anglii zamieszkuje u nich. W czasie przyjęcia, pijani goście Bensona urządzają świętokradczy pogrzeb ostatniej butelce piwa, czym wstrząśnięta jest zarówna misjonarska para i jak i panna Fairlay, będący świadkami "uroczystości". Jednak Benson nie jest zepsuty do szpiku kości - ożywia go miłość do matki, która pozostała w "starym kraju" i sam zdaje sobie sprawę z miałkości charakterów towarzystwa, w którym się obraca, choć też i hołduje jego zwyczajom. Z jego starań o pannę Fairlay nic nie wychodzi bo jest ona oburzona jego zachowaniem, jemu zaś męska duma nie pozwala się ukorzyć i przyznać do niestosowności swojego postępowania. Tymczasem dociera do niego wiadomość o śmierci matki, która wywołuje u niego wstrząs tak, że wymaga pielęgnacji. W chorobie opiekuje się nim Diana, wbrew woli wujostwa. Na dodatek okazuje się, że matka zmarła w dniu, w którym urządzi ostatniej butelce piwa pogrzeb, który tak oburzył Dianę - postanawia więc się zmienić. Oświadcza się Dianie (okazuje się, że marzył o niej od dawna, przypadkowo spotykając w tawernie, w Anglii - Diana była córką właściciela) i wszystko kończy się szczęśliwie. W sumie wyszło ckliwe romansidło, w którym Hajota wykorzystuje nie tylko ograne schematy ale także eksploatuje motywy podpatrzone w czasie swojego pobytu w Afryce - to akurat jest dosyć interesujące - z tego wszystkiego ktoś obdarzony trochę większym talentem literackim mógłby wykrzesać znacznie bardziej interesującą historię. W sumie jednak, jak na Hajotę, niektóre partie książki wydają się być "całkiem-całkiem" i pewnie temu zawdzięczała ona swoje drugie wydanie. Na trzecie raczej nie ma szans.