środa, 28 marca 2018

Nad Niemnem, Eliza Orzeszkowa

Nie ma takiego rankingu ale gdyby był, to sądzę, że "Nad Niemnem" zajęłoby pierwsze miejsce w nim pierwsze miejsce. W rankingu narodowej nudy. Dlaczego? - nie mam pojęcia. Można się jedynie domyślać, jak do tego doszło, jak niezła powieść mogła otrzymać taki status, wszak nie od dzisiaj wiadomo, że już samo wpisanie książki na listę lektur szkolnych jest dla niej "pocałunkiem śmierci". Innej przyczyny nie dostrzegam bo ani osławione opisy przyrody nie są tak długie, ani tak częste jakby się to mogło wydawać, a co najważniejsze nie są w stanie zaszkodzić zasadniczemu wątkowi, którym jest, tak, tak wątek romansowy - mezalians panny z dworu.

Wiadomo, można powieść Orzeszkowej nicować na różnorakie sposoby, a to zastanawiać się nad znaczeniem osławionych (nie takich strasznych zresztą opisów przyrody), wątkiem patriotycznym, wątkiem społeczno-ekonomicznym, itp. itd. Mnie jednak zainteresowały i to całkiem na serio postacie kobiece. Zarzuca się im, że są sztampowe i rzeczywiście nie grzeszą nadmiarem oryginalności ale to wcale nie znaczy, że nie są interesujące.



Można oczywiście z przekąsem zapytać, cóż ciekawego może być w takiej, irytującej do bólu, Emilii Korczyńskiej? Ale przecież jeśli się trochę zastanowić, to dlaczego mielibyśmy odmawiać jej prawa do własnego stylu życia? Nie dość, że ugrzęzła na zabitej dechami prowincji, to jeszcze ma być obowiązkowo szczęśliwa i przyjmować za swoje wybory nudnego jak flaki z olejem męża? Owszem, popełniła coś, co prawnicy określają mianem winy w wyborze, ale nie musi to przecież oznaczać rezygnacji, na wieki wieków, z tego co uważne za ważne dla siebie.

Jej przeciwwagą jest Andrzejowa Korczyńska, której życie w cieniu zmarłego męża podniesione jest do rangi nabożeństwa (i to do tego stopnia, że chyba nie doczekała się w powieści od Orzeszkowej własnego imienia). To co w epoce mogło jeszcze uchodzić za przejaw rodzinnej i narodowej żałoby, z naszego punktu widzenia wygląda raczej na jakąś chorobliwą idée fixe, która w gruncie rzeczy niczemu nie służy. Z wdową po Andrzeju Korczyńskim jest mniej więcej tak, jak z baronową Krzeszowską, żyjącą ciągle pamięcią po zmarłym dziecku. Może i w pierwszym odruchu taka postawa budzi współczucie ale potem następuje konsternacja i coś jakby lekki absmak. Owszem, ona też ma prawo do własnych wyborów, ale nie powinna się dziwić, że dla innych są one niezrozumiałe i nienaturalne, nie wyłączając syna, któremu nie potrafi wyjaśnić dlaczego miejsce śmierci jego ojca ma determinować jego życie, bo jej argumentacja w gruncie rzeczy sprowadza się do zwykłego uporu a sama nie potrafi zrozumieć, że nie trzeba mieszkać "na cmentarzu" by okazać zmarłemu pamięć i szacunek.

A taka Justyna Orzelska - porzucona narzeczona. To, co dla starszej o pokolenie Marty było nie do pomyślenia, która odrzuciła konkury spauperyzowanego szlachcica z obawy przed deklasacją, dla Justyny nie gra już pierwszoplanowej roli. Jest o wiele bardziej świadoma własnej wartości i nie obawia się ostracyzmu swojej sfery, choć nie mam pewności, czy do końca wie co robi. Może i dwór Korczyńskich to nie pałac, ale i tak pomiędzy nim a wiejskimi chatami z zaścianka jest przepaść, w nich Justyna nie będzie już nikomu akompaniowała grą na fortepianie.

Ale to w gruncie rzeczy drobiazgi wobec przewartościowania naczelnej idei "Nad Niemnem", idei "trwania" - dla pokolenia Orzeszkowej oczywistej, poza sferą wątpliwości i na temat której nie wypadało nawet zadawać pytań. Dzisiaj, to jednak całkiem inna sprawa, dyskusja na ten temat nie narusza tabu. Czemu właściwie bohaterowie powieści Orzeszkowej mieli być związani z ojcowizną niczym adscriptici? Trudno to logicznie wyjaśnić. Przecież skoro Cecylia i Jan znaleźli swoje nowe miejsce na ziemi odrywając się od korzeni, dlaczego innym odmawiać tego prawa? Perspektywa wydaje się jasna - trwanie na straży ojcowizny to zjazd po równi pochyłej. Bieda i jej pochodne. Już jest źle, a jeszcze pokolenie lub dwa i będzie tragicznie, jeśli mieszkańcy zaścianka nie wyzwolą się z nakazu "trwania".

I Orzeszkowa jest chyba tego świadoma, nie chcąc postawić kropki nad i. Zaścianek Bohatyrowiczów jest przecież przez nią wyraźnie oszczędzany - nie ma w nim prawdziwej nędzy (jest zaledwie jedna uboga rodzina), nie ma smrodu, brudu, ciężkiej do upodlenia pracy, chorób i przedwczesnej śmierci. Są za to łany zbóż (żęte sierpami - czy pamiętacie "Konopielkę"?), sady, kwiaty i rzeka. Ale nawet przez ten sielankowy obraz przebija się (nie wiem czy zamierzony) głód ziemi, a przecież lepiej nie będzie, dzielone z pokolenia na pokolenia spłachetki nie staną się nagle większe. To nie żadna wiedza tajemna i tylko bohaterowie "Nad Niemnem" jakoś nie mogą sobie tego uzmysłowić. I jest jeszcze coś co zgrzyta w tym sielskim obrazie wsi i wyraźnie nie pasuje do wizerunku "soli ziemi", chodzi mianowicie o patriotyzm. Jego wyrazem ma być owo "trwanie" na ziemi ojców ale przecież gdy historia powiedziała sprawdzam, z całego zaścianka do powstania zgłosiła się tylko jedna, słownie: jedna osoba. Może więc to trwanie, to wcale nie przejaw postawy "nie rzucim ziemi skąd nasz ród" lecz zwykła ciasnota horyzontów połączona z chciwością i strachem przed nieznanym.

Nie da się ukryć, "Nad Niemnem" od strony programu ideowego, że tak powiem, jest archaiczne. Sto lat ze sporym okładem zrobiło swoje, ale nie ma wątpliwości - w swoim czasie Orzeszkowa miała coś do powiedzenia, choć nam pozostał już z tego tylko świetnie napisany romans. 

niedziela, 25 marca 2018

Pani Dalloway, Virginia Woolf

Eh, cóż za zmarnowana okazja - mogła Virginia Woolf napisać bestsellerowy romans, o którym głośno byłoby na blogaskach, oczywiście o ile wydawnictwa by przesłały go w ramach współpracy. Przecież była szansa, bo nie ulega wątpliwości, że Woolf znała powieści Jane Austen a zamiast kolejnej historii, w której wszyscy się pobierają a potem żyją długo i szczęśliwie zafundowała czytelnikom wiwisekcję angielskiej wersji Izabelli Łęckiej i to na domiar złego w feministyczno-modernistycznym sosie.  


"Pani Dalloway" jest świetnym psychologicznym portretem starzejącej się kobiety z wyższych sfer, w gruncie rzeczy próżniaczki, jakbyśmy to dzisiaj, bez ogródek powiedzieli. Okazuje się, że - o, dziwo - takie postacie wcale nie muszą być zrobione z papier-mâché, do czego przyzwyczaiła nas literatura. Woolf odkryła, że pod maską konwenansu, kryją się rzeczy, których istnienia nikt by nie podejrzewał. Napisała o tym wspaniałą powieść ale bez szans na miejsce na liście bestsellerów książkowych, co od ładnych, paru lat, paradoksalnie wydaje się być gwarancją dobrej literatury.

Nie będę krył - nie obyło się bez problemów - podchodziłem do "Pani Dalloway" kilka razy, cóż styl Virginii Woolf nie uchodzi bezkarnie ale trud się opłacił. Choć nie wiem czy moje odczucia to nie kwestia, jakby to powiedzieć, doświadczenia życiowego. Cóż może być interesującego dla nastolatków i spojrzeniu na świat ludzi po pięćdziesiątce? Oni nic jeszcze nie wiedzą o tym, że "rekompensata starzenia się (...) polega na tym, że namiętności nie tracą nic ze swej siły, ale człowiek zdobywa - nareszcie! - pewną umiejętność, która nadzwyczajnie poprawia smak życia, umiejętność posługiwania się własnym doświadczeniem, dokładnego zbadania go, obejrzenia ze wszystkich stron, w świetle." Na dodatek, co postacie sprzed stu lat mogą mieć do zaproponowania współczesnemu czytelnikowi? Ale okazuje się, że mogą. Nie zmienia tego ani środowisko w jakim obracają się postacie powieści, ani miejsce, ani czas akcji.

Okazuje się, że niezależnie od miejsca i czasu spoglądamy na własne życie i doświadczenia z poczuciem niedosytu, bólu i nostalgii za bezpowrotnie utraconymi szansami ale jednocześnie tak jesteśmy uwikłani w teraźniejszość, że mimo tkwiącej gdzieś w głębi serca tęsknoty i marzeń nie ośmielimy się nawet pomyśleć o przecięciu krępujących nas więzów. Choć ma się poczucie niedosytu własnego, obecnego życia a przeszłość mimo bólu wspomina się z nostalgią, to jednak to są tylko chwile, żyjemy tu i teraz, a ból tęsknoty za utraconą miłością jest spowity w kokonie czasu, co sprawia że choć tkwi w bohaterach książki nie jest nieznośnie bolesny. Może gdyby był sprawy ułożyłyby się inaczej a tak nikt nie ośmieli się przekroczyć po raz kolejny Rubikonu, w końcu nie ma się już dwudziestu lecz pięćdziesiąt lat.

Co z tego, że już wiemy, że "to marnotrawstwo nie mówić nigdy o tym, co się czuje", skoro jest już za późno by mówić, to co naprawdę się czuło. Było, minęło. W swoim braku doświadczenia, nieznajomości ludzi, świata ale i samych siebie, zmarnowaliśmy szansę, jak się nam wydaje z perspektywy czasu, jedyną szansę na szczęście. Ze swoją dzisiejszą wiedzą mogąc cofnąć czas pewnie postąpilibyśmy inaczej, ale czasu nie da się cofnąć a doświadczenie mówi, że tego co było, choć tli się jeszcze w sercu nie da się wskrzesić. Zresztą kto wie, Woolf daje przecież szansę swojej bohaterce a właściwie wystawia ją na pokusę, czy jej ulegnie to już na zawsze pozostanie tajemnicą Clarissy Dalloway, Petera Walsha i oczywiście samej Virginii Woolf.

Świetna książka, tylko dla miłośników dobrej literatury.