niedziela, 30 marca 2014

Wielkie nadzieje, Charles Dickens

U Paren i w Mieście książek przeczytałem opinie o niedawno wydanym u nas "Panu Pipie" Lloyda Jonesa i nawet nabrałem na niego ochoty ale wyszedłem z założenia, że zanim sięgnie się po pastisz (?) wypadałoby przypomnieć sobie oryginał.
 
 
Zrobiłem to z przyjemnością tym większą, że do "Wielkich nadziei" Dickensa  mam duży sentyment i trochę emocjonalny stosunek. To była pierwsza powieść wielkich klasyków, którą "odkryłem", gdy jako dziecko znalazłem ją w niczyjej piwnicy, gdzie któryś z sąsiadów zniósł ją wraz z innymi niepotrzebnymi książkami skazanymi na wieczne zapomnienie. To było chyba wydanie z 1953 roku, które ostatecznie podzieliło los jaki przeznaczył jej poprzedni właściciel, ale zanim zdążyła zginąć w kolejnej przeprowadzce zdążyłem "zaszczepić się" historią Pipa. 

Kiedy przeczytałem ją teraz kolejny raz, z pewnym zakłopotaniem muszę przyznać, że właściwie nie wiem, dlaczego tak lubię akurat tę książkę. Przecież z naszego punktu widzenia to w sumie bajka, stanowiąca jeszcze jeden wariant z cyklu "dole i niedole" czy "historia życia", tyle że tym razem przedstawiająca męki okresu dojrzewania chłopca z prowincji w czasach wiktoriańskiej Anglii (choć formalnie rzecz biorąc, akcja rozrywa się w czasach panowania któregoś z poprzedników królowej Wiktorii, prawdopodobnie Wilhelma IV) i zawierająca żelazne punkty prozy Dickensa: współczucie dziecku i krytykę ówczesnego wymiaru sprawiedliwości.
 
Najciekawszy wydaje się nie główny bohater, budzący jednocześnie sympatię i trochę irytujący, którego  Jones wybrał na tytułowego bohatera swojej książki, a który u Dickensa przeżywa "zawrót głowy od sukcesów", jak mówił "klasyk", lecz panna Havisham, która popadła w mizoandrię pielęgnując swoje cierpienie i upokorzenie.

Tak ... , to zdecydowanie najciekawsza postać w "Wielkich nadziejach". Nawet zastanawiałem się, czy czasami wojujące feministki nie mogłyby mieć jej na swoich sztandarach ale doszedłem do wniosku, że jednak nie - to przecież w sumie kobieta przegrana i nieszczęśliwa a jedyny jaśniejszy punkt w jej dojrzałym życiu okazał się tragiczną w skutkach pomyłką, tak jak pomyłką okazała się jej "zemsta", która nie dość, że jej samej nie przyniosła ukojenia, to wymierzona na oślep stała się przyczyną cierpień jedynej osoby, na którą przelała swoje uczucie i która także i ją unieszczęśliwiła.

Panna Havisham przypomina trochę ucznia czarnoksiężnika, który wyzwolił moce, nad którymi nie potrafi zapanować,  okazuje się bowiem, że Estella, ta "ice lady" mająca być narzędziem zemsty na "męskim rodzie", pozbawionym uczuć, w pewnym momencie obraca się przeciwko własnemu demiurgowi i w ostatecznym rozrachunku także jej życie staje się porażką i cierpieniem. Miss Havisham okazała się Pigmalionem kiepskiej próby. Owszem, pokochała narzędzie swej zemsty, choć i to nie jest do końca pewne, bo jasne jest tylko to, że oczekuje miłości od Estelli ale zapomniała, że sama zrobiła wszystko by wykorzenić z jej serca to uczucie.

W gruncie rzeczy jedyne co osiągnęła to unieszczęśliwienie samej siebie i Bogu ducha winnej pary młodych ludzi. Ale co się dziwić, jej zemsta była aktem typowej "kobiecej logiki" bo przecież nie miała nic wspólnego z logiką i sprawiedliwością - nie mogąc dosięgnąć sprawcy cierpienia, w swej bezsilności usiłuje uderzyć na oślep w cały "męski rodzaj". Skończyło się na dzieciakach i krewnych czyhających na majątek (którymi są zresztą, o zgrozo, kobiety). Eh, kobiety ... 

Polecam.

środa, 26 marca 2014

Człowiek o twardym karku. Historia księdza Romulda Jakuba Wekslera-Waszkinela, Dariusz Rosiak

"Człowieka o twardym karku" pochłonąłem w jeden wieczór, fakt ma tylko 200 stron więc nie jest to wielkie wyzwanie ale ważniejsze było to, że książka ma dla mnie swój "smaczek", bo choć co prawda zajęć z jej tytułowym bohaterem nie miałem, a i w Pasłęku, w którym się wychował nie byłem (choć to wcale nie tak daleko od mojego rodzinnego miasta) to jednak studiując otarłem się o ludzi, z którymi los zetknął także i księdza Waszkinela. 


Książka Dariusza Rosiaka na pierwszy rzut oka aż prowokuje by zaszufladkować ją do kategorii tych, które mogą interesować tylko wąskie grono czytelników bo przecież ani Pasłęk, ani Lublin nie są miastami, które rozpalałyby emocje i wyobraźnię, podobnie zresztą jak i środowisko KUL, któremu się mocno oberwało, nie mówiąc już o jakimś księdzu, którego mało kto kojarzy (pewnie i ja nigdy bym o nim nie słyszał, gdyby nie to, że kolega z pokoju miał z nim zajęcia z filozofii). Co więc takiego jest w tej książce, że warta jest szerszej uwagi? Owszem ciekawie, znacznie lepiej niż peany (taka już ludzka natura), czyta się obrazoburcze opinie na temat poziomu KUL-u, który kiedyś był "wielkim, ważnym uniwersytetem, i czym jest dziś - prowincjonalną szkołą. Nie ta klasa, nie ten poziom ... " (za "moich czasów" mówiło się jeszcze, że "od Berlina do Seulu filozofia jest na KUL-u") czy też na temat jednego z najwybitniejszych polskich filozofów, dominikanina Mieczysława Alberta Krąpca ale nie to przecież stanowi o wartości książki.

Tym czymś, a właściwie kimś jest ksiądz - Żyd, który o swym pochodzeniu dowiedział się od przybranej matki jako dorosły człowiek ponad dziesięć lat po otrzymaniu święceń kapłańskich. No i się zaczęło ...

Nie wiem czy Dariusz Rosiak wybrał dla swojej książki dobry tytuł, bo moim zdaniem ksiądz Waszkinel nie ma twardego karku, już raczej ma wrażliwość mimozy i inklinację do ustawiania się w sytuacji poszkodowanego przez cały świat. Jak mówi jedna z profesorek sąsiadującego "przez miedzę" z KUL-em UMCS-u "wyolbrzymiał wrogość wobec siebie. Znam wiele osób na KUL-u, które są mu bardzo życzliwe, ale one go nie interesują. Wczepia się w tych, którzy są jego wrogami. Ma poczucie niespełnienia, niską samoocenę, wie, że mógłby dokonać więcej, choćby napisać habilitację, miałby uczniów, prestiż naukowy i stanowisko, a nie tylko poczucie, że jest skomplikowanym człowiekiem z trudnym życiorysem."

Oczekiwał, że jego sytuacja ocalałego z Zagłady, który został księdzem stanie się czymś ważnym także dla innych. Ale to obnoszenie się z żydowskością w gruncie rzeczy niewiele osób interesowało, zresztą nic dziwnego, bo cóż to za osobista zasługa urodzić się Polakiem albo Żydem, czy kimkolwiek innym. Ksiądz Waszkinel zrobił jednak z tego w swoim życiu punkt odniesienia, oczekując że będzie on także nim dla innych. Ale nie jest i pewnie nie będzie.

Trudno bowiem zrozumieć jak ktoś, kto został uratowany i wychowany przez Polaków, katolików może twierdzić, że "bez chrześcijańskiego antysemityzmu hitlerowska nienawiść do Żydów nie okazałaby się tak skuteczna, a Polska nie stałaby się największym na świecie żydowskim cmentarzem". Mało wiarygodnie brzmi ktoś, kto oskarża swoją uczelnię o antysemityzm ale jednocześnie pracuje na niej przez kilkadziesiąt lat nie robiąc habilitacji, choć miał ku temu warunki i był do tego zachęcany. Sam składa podanie o emeryturę i ma żal, że jego wniosek został pozytywnie rozpatrzony. Wygląda na to, że nikt go w Polsce nie rozumie ...

Ale szybko okazuje się, że także i ci, którzy mieszkają w jego ziemi obiecanej, Izraelu, jakoś nie do końca umieją się na Księdzu poznać. Jak mówi jeden z jego znajomych - "rozumiemy, że to jest tragiczna opowieść, ale ile razy można tego słuchać? (...) Jakim egocentrykiem trzeba być, żeby ciągle, na okrągło ją opowiadać? Rozumiemy już, wystarczy. Ta historia cię zamyka, posłuchaj, co inni mają do powiedzenia. Podejmij decyzję, zrób coś ze swoim życiem."  Co więcej, okazuje się, że jest tam człowiekiem "drugiej kategorii" bo  dla Żydów "przejście na komunizm w najgorszym stalinowskim wydaniu nie stanowi żadnego problemu, a przejście na katolicyzm (...) Wyklucza cię z bycia Żydem". Zdumiewające ... a jednocześnie stawia księdza Waszkinela w sytuacji nie do pozazdroszczenia bo "nie chce wrócić w miejsce, z którego przyszedł, i nie jest akceptowany w miejscu, do którego zmierza." O ile w Polsce miał tylko poczucie dyskryminacji, to w Izraelu doświadczył go realnie. Będąc Żydem ocalałym z Zagłady jest dyskryminowany dlatego, że został katolickim księdzem. Cóż za ironia ...

Czekam na następną książkę Dariusza Rosiaka.
 

poniedziałek, 24 marca 2014

Kamień na kamieniu, Wiesław Myśliwski

To od "Kamienia na kamieniu" wydanego 1984 roku Wiesław Myśliwski rozpoczął triumfalny pochód przez polską literaturę współczesną od razu zajmując najwyższe miejsce na podium, na którym ciągle może czuć się niezagrożony. Ale nie ma się co dziwić bo przecież narrator powieści - Szymek Pietruszków umie opowiadać jak nikt. Powiedział mu przecież jakiś chłop, po tym jak Pietruszka wygłosił mowę na ślubie Lisa Wojtka i Kryśki Sobieszczanki (tej co to "była już gdzieś w szóstym miesiącu, bo brzuch miała jak bęben, i trochę się wstydziła tego brzucha") - "Oj, umisz ty, synu, mówić, umisz. Gdyby jeszcze dało się w to wszystko uwierzyć, coś mówił. Ale i posłuchać, miło." I ja bym to samo powiedział Wiesławowi Myśliwskiemu, gdyby wypadało, ale nie wypada. Więc tylko parę słów o jego książce napiszę.


Nie od tej strony zacząłem przypominanie sobie powieści Myśliwskiego, nie od tej, ale cóż to w końcu szkodzi, to tylko książki i w dodatku o tym samym - o życiu. Tyle że w tamtych łuska się fasolę albo przegląda notes a tu buduje grób. A ten grób jest jak wieża Babel, nieskończony i mieszają się w niż różne życia, i wszystkie tak samo ważne, bez różnicy czy to życie sklepowej-cichodajki czy księdza proboszcza. Tak ..., to książka o życiu, które ma się już za sobą, którego już się nie cofnie i nie poprawi błędów, i nie ominie kolein, i którego mimo tego się nie żałuje. Bo żyć, żyło się "jak się dało czy musiało, to widocznie inaczej się nie dało, bo nikt przecież nie żyje, jak by chciał. A zresztą gdyby nawet jak się dało, jak by człowiek chciał, czy byłoby mu lepiej? Nigdy nie wiadomo, czy tak, jak człowiek by chciał, nie byłoby akurat gorzej. To może każdy ma nie tylko takie życie, jakie ma, ale i najlepsze, jakie mógłby mieć."

O banał zatrąca stwierdzenie, że "Kamień na kamieniu" jest książką reprezentującą nurt chłopski w literaturze, bohaterowie i miejsce akcji powieści nie pozostawiają co do tego najmniejszych złudzeń. Jest tu i przywiązanie do ziemi a la Boryna z "Chłopów", nawiązująca do "Samych swoich" walka o miedzę z Prażuchami, w której jednak nie ma już nic śmiesznego i "nowoczesność" rodem z "Awansu" widoczna w epizodzie, w którym przewodniczący gminnej rady narodowej, Maślanka snuje plany "czy by chałupy Bąków nie przeznaczyć na kurną chatę (...) Bąkowa mogłaby być kurną gospodynią, Bąk kurny gospodarz. Poszyłoby się im sukmany, pozbierało trochę łyżek, niecek, rentę by dostali. Poporzybijałoby się na słupkach tabliczki, kurna chata, pięćset metrów. Ale nie chcą, tylko żeby kamienicę im za to wystawić. A tam by do roboty przychodzili. Bo co we wsi innego pokażesz turystom?"

Ten Maślanka ze swoimi planami ... gdy tak głośno myślał, jak to "rzeczkę kiedyś się zastawi i będzie jezioro. Domków się  nastawia, przyjadą letniki" przyszło mi nawet do głowy, że może narrator "Traktatu o łuskaniu fasoli" to Szymon Pietruszka bo przecież i Szymon był ze wsi, i różnych zająć się imał, to i domków mógł pilnować na starość, zwłaszcza że przy tym domkach las zaraz był a tam grób tych co ich Niemcy zabili i w którym on też miał leżeć i nawet przyjechali do niego ale nie ...  Z żalem musiałem z tego pomysłu zrezygnować bo przecież grób, w którym miał leżeć - nie-leżeć, był aż w borowickiem lesie, a to daleko, no i Szymek fasoli nie łuskał, ani razu w "Kamieniu ... " a przecież nie zapomniałby wspomnieć.

Tak jak nie zapomniał wspomnieć o warcie przy grobie Chrystusa w Wielkanoc, gdy chłopaki stoją w lśniących, starych hełmach strażackich, takich złotych, z grzebieniem, tak jak ci, których widziałem pewnie z już z piętnaście a może i dwadzieścia lat temu w klasztorze w Świętej Katarzynie (ach, jak jako dziecko marzyłem by taki móc włożyć na głowę, a choć wisiał taki w szopie, która stała na placu zabaw mojego przedszkola był dla mnie wówczas prawie równie niedostępny jak gwiazdka z nieba), albo o barwieniu jajek "w łupinach z cebuli na czerwono", choć według mnie to wcale nie wychodzi na czerwono tylko na brązowo (ale może źle pamiętam) albo o znaku krzyża czynionym nożem na chlebie zanim ukroiło się pierwszą kromkę.

Tak ... , tylko kogo to dzisiaj obchodzi, to świat miniony, prehistoria, równie odległa jak powstanie kościuszkowskie, "chłopska dusza niech sobie w muzeum odpocznie za te wszystkie wieki", dzisiaj są inne czasy, nowoczesne, nikt już nie robi znaku krzyża na chlebie - bo i cóż, zabobon, dzisiaj chleb wyrzuca się do śmietnika, a żeby pomalować jajka na Wielkanoc wystarczy kupić farbki w torebce albo nawet jakąś kalkomanię, widziałem, są takie specjalne i szybko i kolorowo, nie to co kiedyś. Inne czasy, nie ma co zawracać Wisły kijem, a jednak ... na te Święta spróbuję pomalować jajka na czerwono w łupinach od cebuli.  

środa, 19 marca 2014

Ścigając pamięć, Grażyna Szapołowska, Aleksandra Bielska

Kilka lat temu jeden z wiceministrów zrezygnował z usług swojego kierowcy i sam prowadził służbową Lancię. Któregoś dnia musiał pojechać do Senatu. Podjechał pod budynek i usiłował zaparkować, co ze względu na panujący tam tłok wymagało sporych umiejętności. Próbuje tak, siak i owak, czas lecie a jego usiłowaniom przygląda się przewodniczący jednej z komisji senackich. Wreszcie po kolejnym podejściu mu udaje się zaparkować i wiceminister wysiada z samochodu. Wita się z senatorem i słyszy "Panie ministrze, zawsze twierdziłem, że każdy powinien zajmować się tym, na czym się zna." I w sumie puenta tej historii mogłaby wystarczyć za recenzję "Ścigając pamięć". Zdawało sobie z tego sprawę zapewne także i wydawnictwo skoro Grażyna Szapołowska korzystała z pomocy współautorki - Aleksandry Bielskiej, której nazwiska prawdopodobnie ze względów marketingowych "zapomniano" umieścić na okładce. Ale nie ma się co dziwić - w końcu ta książka jest od początku do końca przykładem typowego produktu marketingu.

Nie będę ukrywał - zabierałem się do "powieści" tandemu Bielska-Szapołowska z dużą rezerwą a kończyłem z mocno mieszanymi uczuciami. Przez wydawcę jest ona reklamowana jako książka, której motywem przewodnim jest śmierci matki Grażyny Szapołowskiej, a po wyczynach Justyny Steczkowskiej na Starych Powązkach trudno mi jakoś uwierzyć artystom w ich publicznie demonstrowany smutek po utracie najbliższych i Grażyna Szapołowska nie jest wyjątkiem. Okładka z zalotnie (?) obnażonym ramieniem jakoś nie kojarzy mi się ze smutkiem, żałobą i żalem - no, ale może się nie znam.

Nie kwestionuję jej prawa do wywlekania na sprzedaż okoliczności śmierci bliskiej osoby ale sam czułbym się niezręcznie znęcając się nad tekstem poświęconym bardzo intymnym przeżyciom nawet wówczas gdy Aktorka sama przeniosła je ze sfery sacrum do profanum. Nie mam już takich skrupułów w odniesieniu do pozostałych wątków. 

"Otwieram oczy. Za oknem grafitowy świt. Zbiegam po schodach. Słyszę dźwięk maszynki do golenia. Eric wstał. Wchodzę do łazienki. Całuję go. W jego oczach dostrzegam również brak snu. Wymykam się do kuchni. Ekspres do kawy czeka na przyciśnięcie guzika. Mijam go. Wyjmuję z szafki mały niebieski garnuszek. Wsypuję dwie kopiaste łyżki kawy, trzy kostki cukru, szczyptę cynamonu i trzy rozgniecione ziarnka kardamonu. Dwukrotnie zagotowuję. Zapach wypełnia kuchnię." Brzmi znajomo? - i nie mam na myśli przepisu na kawę.

Ależ tak, tak - to przecież styl E.L. James, autorki bestsellerowej trylogii o Grey'u, który obie Panie opanowały do perfekcji, zaserwowały bowiem czytelnikom tekst zdominowany przez zdania nierozwinięte i równoważniki zdań imitujący głębię przemyśleń równie odkrywczych jak to, że "Spędzamy z ludźmi miliony minut, które ulatują." podlany sosem pretensjonalności w rodzaju "Jasnozłotych łąk zbóż". Grażyna Szapołowska nie wysiada, jak każdy z nas na stacji kolejowej. Gdy wybrała się do jeleniogórskiego teatru, w ujęciu Autorek wyglądało to następująco - "Jechałam całą noc. Pociąg o świcie zatrzymał się na stacji z napisem "Jelenia Góra". Wysiadłam.". Zapewne gdy wracała, pociąg zatrzymał się na stacji z napisem "Warszawa" i też wysiadła.

Pustka intelektualna "Ścigając pamięć" jest zdumiewająca, bo myśl jest tutaj równie jałowa jak Sahara choć oczywiście w książce, która jak wspomniałem, ma pełnić funkcję marketingową treści intelektualnie nośne nie są warunkiem koniecznym. Jednak nawet ta autopromocja wygląda, jakby powiedzieli prawnicy, na "usiłowanie nieudolne aczkolwiek w zamiarze bezpośrednim".

Otóż obie Panie usiłują zrobić na czytelniku wrażenie nazwiskami ludzi, z którymi zetknęła się Grażyna Szapołowska i filmami, w których zagrała a raczej, jak można wyczytać w wydawniczej notce, "Stworzyła kreacje w wielu europejskich produkcjach, za które otrzymała liczne nagrody".
No to ręka w górę, kto słyszał o serialu "Piazza di Spagna"? Nikt? Jak to? A przecież jej partner "był wówczas bardzo popularny - grał Storma Logana w Modzie na sukces"! W innym równie "znanym" filmie "Zagon" Szapołowska stanowiła "gwarancję sukcesu filmu" - też nikt nie słyszał?! Po jej roli w "Innym spojrzeniu" jeden z dziennikarzy pytał, czy "nie obawia się, że w kraju zostanie uznana za lesbijkę?" Aj waj!

Tak się jakoś złożyła, że Aktorka nie grała z aktorami światowego formatu, ani w żadnym światowym hicie - co oczywiście nie jest niczym uwłaczającym zwłaszcza, że zagrała w filmach, które biły rekordy popularności w kraju, tak jak "Wielki Szu" (choć nie da się powiedzieć by zagrała tam rolę wybitną), ale Grażyna Szapołowska ma chyba na tym punkcie jakiś kompleks, który usiłuje rekompensować opowiastkami o przypadkowo spotkanych sławach takich jak Liv Ullmann i John Malkovich, któremu bezskutecznie zachwalała swoje kosmetyki Sza (zapominając wspomnieć, że jej projekt poniósł klapę potwierdzając tym zresztą jeszcze raz prawdziwość puenty z opowiedzianej przeze mnie anegdoty).

Może to i ciekawe, ale mnie jakoś nie przekonuje i czy od razu trzeba pisać o tym książkę? Pewnie ładniej by to wypadło w Gali albo Claudii. Jak dla mnie "szkoda czasu i atłasu".

wtorek, 18 marca 2014

Doktor Żywago, Borys Pasternak

Nie dziwię się, że w ZSRR sponiewierano Pasternaka za "Doktora Żywago" niezależnie od tego, jak dzisiaj może się to wydawać zdumiewające, bo nie ma tam dla współczesnego czytelnika niczego zaskakującego. Ale dla sterujących kulturą radziecką nie do przyjęcia było przedstawienie rewolucji październikowej jako źródła ludzkich nieszczęść.


Jak bluźnierstwo musiało brzmieć porównanie czerwonego sztandaru z chorągwią śmierci - "Albo znowuż ten wasz sztandar czerwony. Co myślisz? Myślisz, że to flaga? A to wcale nie flaga, tylko dziwki-morowicy mamidło, malinowa chusta; mamidło, powiadam, a dlaczego mamidło? Żeby młodym chłopcom chustką machać, tumanić, młodych chłopców wabić na ubój, na śmieć, mór nasyłać. A wyście uwierzyli (...)", zdyskredytowanie marksizmu "Marksizm i nauka? (...) Marksizm ma zbyt mało opanowania, aby być nauką. Nauka jest zrównoważona. Marksizm i obiektywizm? Nie znam kierunku bardziej wyizolowanego i dalekiego od faktów. Każdy stara się sprawdzić sam siebie w praktyce, a przedstawiciele władzy dla stworzenia legend o własnej nieomylności na wszelkie sposoby odwracają się od prawdy", rewolucjonistów a wreszcie samej rewolucji wyzwalającej w ludziach najgorsze instynkty.

Ale schyłkowy okres cesarstwa (bo wówczas rozpoczyna się akcja powieści), rewolucja, wojna domowa i koniec lat 20-tych to tylko tło, które aż się prosi o porównanie z "Cichym Donem", zwłaszcza że obie powieści pokazują ludzi w gruncie rzeczy osamotnionych, miotanych wichrami historycznych wydarzeń, którzy chcą spokojnie żyć własnym życiem (Żywago twierdzi, że "lepiej nie rzucać się w oczy, trzeba żyć cicho i skromnie"). Czego by nie mówić o Szołochowie (a jest co mu zarzucić) to jednak Pasternakowi dużo brakuje do jego rozmachu i spójności, bo o ile u Szołochowa czytelnik śledzi losy postaci dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku to u Pasternaka na całe lata traci kontakt z bohaterami. Różni się też tło społeczne w obu powieściach, jedna bowiem przedstawia losy dońskiego kozactwa znad Donu, druga moskiewskiej inteligencji.

Ale jest też coś co łączy obie książki - to wybór romansu za motyw przewodni, w którym główni bohaterowie zdradzają własne żony żyjąc z kochankami. Mówiąc szczerze, dzisiaj perypetie miłosne Jurija Żywago i jego kochanek brzmią jakoś mało wiarygodnie choć z drugiej strony wstrzeliwują się one w stereotyp kobiety rosyjskiej, która rezygnuje z własnej osobowości na rzecz mężczyzny albo żeby być bardziej precyzyjnym, realizuje się tylko o tyle o ile jej wybrany jest szczęśliwy. W przypadku "Doktora Żywago" jest to o tyle zdumiewające, że jego bohaterki to nie proste, prymitywne wiejskie baby ale wykształcone kobiety. Tym bardziej nie sposób na przykład zrozumieć wolt jakich dokonuje Lara, która wyznaje swojemu kochankowi swoje uwielbienie zdradzanego męża, którego przybrane nazwisko Strielnikow plotka zmieniła na, nomen omen, Rasstrielnikow - "To piękny, czysty charakter. Głęboko wobec niego zawiniłam. Nie zrobiłam mu nic złego, powiedzieć tak byłoby kłamstwem. Ale on jest człowiekiem wspaniałym, wielkiej, wielkiej prawości, a ja - łajdaczka, nie dorastam mu do pięt. To cała moja wina."

Dzisiaj niewiele zostało z czaru, jaki "Doktor Żywago" wywierał przed laty. Porównałbym go, oczywiście z zachowaniem odpowiedniej proporcji, do losu, który spotkał u nas ... "Złego" Tyrmanda. Książka, która w swoim czasie była sensacją i rewelacją, w normalnych czasach spowszedniała pozostając tylko świadectwem literackim i symbolem pewnej epoki. 

sobota, 15 marca 2014

Wspólny pokój, Zbigniew Uniłowski

Powieść Zbigniewa Uniłowskiego była dla mnie książkowym wyrzutem sumienia (jednym z wielu) odkąd obejrzałem "Życie Kamila Kuranta" oparte zresztą także na dwóch innych utworach ale to ona swego czasu była sensacją i literackim skandalem. Dzisiaj jej sława już przebrzmiała i podejrzewam, że sięgają po nią głównie ci, którzy interesują się życiem literackim dwudziestolecia międzywojennego, jako że bohaterami "Wspólnego pokoju" są postacie Parnasu, aczkolwiek głównie z jego drugiego szeregu.

Karol Irzykowski pisał, że "Wspólny pokój" "mimo woli pokazuje, do jakiego stopnia (...) maniackim myśleniem w kategoriach rang opętana i zdemoralizowana jest warszawska młodzież literacka. Głównym tematem jej rozmów jest: sława, kariera, przylepianie etykietek kolegom, sprawy wydawnicze i księgarskie, zakulisowe plotki literackie i teatralne oraz ryczałtowa i arbitralna krytyka autorów niemiłych, nie przebierająca w dosadnych określeniach." I trudno Irzykowskiemu odmówić słuszności. 


To nie jest proza do "lubienia", stanowi mieszankę realizmu, naturalizmu i momentami młodopolskiego stylu - "Haha!!! Miło jej jest, że on ją kocha! Ten to. Tusz, specery. Bydlę, bydlę, głupia, nędzna dziwka. Postąpiła ze mną jak ze smarkaczem, głupim, bezczelnym smarkaczem. A, niech tam! Już mnie nie będzie dręczyła myśl o tobie, panno Leopard. Poznałem cię. A może masz rację. Kto wiedzieć może. Głupstwo. Hura! Precz. Czym skończy się to wszystko?" Sam Uniłowski ustami swojego alter ego pisał - "zawsze będę pisał płytką prozę; będę fotografował życie. Nic nowego nie stworzę" i zapowiadał - "wezmę się za powieść, mocną, psychologiczną rzecz o jaskrawie realistycznym podkładzie. Jakieś konflikciki, trochę tragedii."

I to powieść Uniłowskiego zawiera - realistyczny obraz życia młodego człowieka obracającego się w środowisku literackim, cierpiącego biedę, miotającego się w swoich uczuciach, umierającego na gruźlicę. "Wspólny pokój" rzeczywiście jest fotografią, bardzo dokładnym zdjęciem niewielkiej zbiorowości, którą połączyło wspólne miejsce zamieszkania - "Iluż to ich było tutaj? Pięciu. Tak pięciu młodych mężczyzn, z których ma dopiero coś być. Ci w jednym pokoju z alkową i trzy niewiasty w drugim. Zatem osiem osób w dwóch pokojach, bo alkowę trudno liczyć za coś odrębnego."

Ja sięgnąłem po książkę Uniłowskiego właśnie dla tego fotograficznego, bezpruderyjnego zapisu, za sprawą, którego zyskała ona rozgłos i który w tamtym okresie musiał szokować. Ale ten fotograficzny zapis dotyczył przede wszystkim postaci, mało pochlebnych portretów, ocen czy choćby wzmianek i to im książka zawdzięcza miano powieści z kluczem.

Dzisiaj pamięć o wielu jej bohaterach mocno zwietrzała ale da się i tak wyłuskać parę nazwisk, które przetrwały okres międzywojenny. Z pewnością nie był zadowolony z tego co przeczytał o sobie Konstanty Ildefons Gałczyński bo nawet opinia, że "tomem swoich wierszy wyraził wybitną indywidualność i odrębność talentu" nie zaciera wrażenia jakie robią wzmianki o jego pijackich ekscesach a  filipika, którą wygłasza kojarzy się ze sławetnym artykułem-manifestem "Do przyjaciół "Prosto z mostu'", gdzie zresztą "upamiętnił" Uniłowskiego.

Zadowolony nie był chyba też Włodzimierz Słobodnik bo w powieści "nikt nie lubi tego trzydziestoletniego megalomana o prosięcych oczach; brak mu wykształcenia i rozumu, zdobył sobie lekką sławkę specyficznym rodzajem poezji sielskiej. (...) od razy przystępuje do swego ulubionego tematu: erotyzm i jedzenie." podobnie jak Lucjan Szenwald, który "podczas recytowania godzinami Homera w oryginale cuchnie nie do zniesienia" czy Jan Szczawiej  (który zasłynął tym, że w jednej ze swych antologii publikowanych w okresie PRL-u, zamieścił wiersz Miłosza, który wówczas był już na liście autorów zakazanych przez cenzurę) "to bydlę skończone ... nadkończone ... wykończone ... bydlę."

Uniłowski zagiął też parol na Juliusza Kaden-Bandrowskiego, z którego jest  "załgany, zaśliniony karierowicz ... " a jeśli przyjrzeć się jego książkom to "ukaże się ordynarna przedsiębiorczość i spryt". Powodów do narzekań nie miał chyba tylko Stanisław Ryszard Dobrowolski, do którego matki należał tytułowy wspólny pokój choć biorąc pod uwagę jego postawę po wojnie, można powiedzieć, że akurat tutaj Uniłowskiego zawiódł instynkt. Polecam. 

piątek, 14 marca 2014

Obserwator, ks. Józef Mroczkowski

Gdyby nie parafialna kronika prowadzona przez księdza Józefa Mroczkowskiego pewnie nigdy bym się nie dowiedział, że istnieją Oleszyce, niewielkie miasteczko koło Lubaczowa. Samo z siebie niezbyt interesujące i nic nie wskazywało na to, że stanie się widownią tragicznych wydarzeń, a było zarówno świadkiem odwrotu i klęski polskich żołnierzy, doświadczyło władzy radzieckiej, okupacji niemieckiej i wreszcie last but not least ukraińskiego terroru.
 
 
Ksiądz Józef Mroczkowski prowadził w latach 1939-1947 bardzo nietypową kronikę parafialną, w której nie ma adnotacji o chrzcinach, ślubach a śmierć nie pojawia się indywidualnych przypadkach lecz niejako hurtowo. To diariusz tragicznych zdarzeń jakich doświadczyła społeczność miasteczka i okolic a jego autor biorąc pod uwagę niektóre zapiski mające charakter "refleksji ogólnych" mógłby dzisiaj zapewne uchodzić za enfant terrible. I muszę przyznać, że ze względu na nie, trochę się wahałem nad zamieszczeniem wzmianki o "Obserwatorze" choć wydanie go w serii "Karty historii" przez Ośrodek Karta i PWN jest gwarancją rzetelności.

Patrząc na to co dzieje się obecnie na Ukrainie budzić bowiem może konsternację uwaga księdza, że "Nie wiadomo, dlaczego zrządzeniem Opatrzności skazani zostaliśmy do współżycia z tym narodem? Cieszył się on w ciągu wieków naszymi przywilejami, chlubił się cywilizacją i kulturą zachodnioeuropejską, licytował się w rywalizacji ze swą chrześcijańską wiarą, małpował i do dziś małpuje niemal wszystkie nasze obrzędy i zwyczaje religijne - jednym słowem staje zawsze u naszego boku, jakby równy nam, a w istocie swej do dziś pozostał dziki, barbarzyński, nie tknięty narzędziem wiary ani kultury.", choć w czasie gdy była pisana była usprawiedliwiona okolicznościami. Nie zmienia to jednak faktu, że cytując ją czuję się trochę jak oskarżyciel Sokratesa, o którym wspominał inny ksiądz - Tischner w chyba najlepszej swojej książce "Polski kształt dialogu".

Trudno też oprzeć się, pewnemu, że tak powiem eufemistycznie, zakłopotaniu gdy czyta się, że Żydzi "Wreszcie wyczerpani, z resztą gratów, smutni i rozdarci moralnie, furmankami jadą po niechybną już śmierć. Przykre to wrażenie - ale dotąd nikt ich nie żałuje, owszem - oczyściła się atmosfera, jest więcej przestrzeni w mieście; ogólne "zadowolenie".

Ale byłoby uproszczeniem posądzać księdza Mroczkowskiego o antysemityzm, bo na przykład jego uwagi o entuzjastycznym przyjęciu przez ludność żydowską władzy radzieckiej są tylko suchym stwierdzeniem faktu (choć w tym akurat przypadku negatywne emocje mogłyby być usprawiedliwione), a z opisów morderstw popełnianych na Żydach przebija współczucie nad losem ofiar.

Głównym jednak motywem jaki przewija się przez kronikę jest terror ukraiński. O ile w czasie okupacji niemieckiej był on trzymany w jako takich ryzach, choć już wówczas "Padło hasło: Ukraina tylko dla Ukraińców. Polacy przestali być ludźmi-obywatelami, a o Żydach mowy nie było (...).", to pod jej koniec nikt już nie mógł być pewien mienia i życia. Każdy kolejny zapisek księdza to informacja o kolejnych ofiarach, którym nie przyniósł kresu nawet koniec wojny. Co więcej w kronice on jest w ogóle nie odnotowany, ale nic dziwnego skoro wojna trwa w okolicach Oleszyc w najlepsze a "Sowieci nie reagują na zabijanie Polaków, nie wydają żadnych zarządzeń, by powstrzymać ukraińską morderczą rękę". Musiało być naprawdę źle skoro w lutym 1946 roku ksiądz Mroczkowski pisze, że "Obecnie życie w Oleszycach jest tak ciężkie i denerwujące, że cała sześcioletnia okupacja wrogów wypadła łaskawiej".

Na to wszystko nakłada się jeszcze obraz lokalnej społeczności, zaskakująco gorzki i mało pochlebny ale okazuje się, że cierpienia wcale nie uszlachetniają a na pewno nie wszystkich są bowiem w "Obserwatorze" wzmianki o tłumach gawiedzi szalejących z uciechy na widok Żydów nad którymi publicznie znęcała się ukraińska milicja, renegatach którzy zależnie od tego jak powiał wiatr przechodzili z katolicyzmu na grekokatolicyzm i z grekokatolicyzmu na katolicyzm, zdumiewającej łatwości zapominania świeżych przecież mordów, gdy było to wygodne, a wszystko to jak gdyby zostały zsyntetyzowane w apostrofie "Czytelniku łaskawy! Gdy podchodzić będziesz praktycznie do sprawy chłopskiej - otrząśnij się z idealizmu! To trudno pojąć, żeby ten sam człowiek, który w kościele wykazuje pełną pobożność i gorliwość religijną, poza kościołem był wyzuty z wszelkich zasad słowa i czynu."

"Obeserwator" stanowi ponury obraz rzeczywistości, może nie na miarę tego, który przedstawił z niezbyt odległej Zamojszczyzny Zygmunt Klukowski ale jednocześnie jakoś w tonacji zaskakująco bliski temu co opisywał w "Prawem i lewem" Władysław Łoziński. Polecam.

sobota, 8 marca 2014

Ziemia obiecana, Władysław Reymont

Nowy Jork ma "Manhattan Transfer", Dublin "Ulissesa", Gdańsk ma "Blaszany bębenek", Warszawa "Złego" a Łódź "Ziemią obiecaną". Co za powieść! Może nie wszystko w niej jest perfekcyjne z naszego punktu widzenia, zwłaszcza drętwo pobrzmiewają niektóre psychologizujące dialogi, ale co tam - to nieistotne, zwłaszcza że da się je i tak przeczytać, bo Reymont zaserwował czytelnikom naprawdę wspaniały obraz miasta anno domini 1885.


To ono jest tytułowym bohaterem powieści, w części opisowej z pewnością w niczym nie ustępującej temu co można spotkać u ojca naturalizmu w "Germinal" zwłaszcza, że Reymont stosuje te same chwyty co Zola o czym można się przekonać już na pierwszej stronie - "Olbrzymie fabryki, których długie, czarne cielska i wysmukłe szyje-kominy majaczyły w nocy, we mgle i w deszczu - budziły się z wolna, buchały płomieniami ognisk, oddychały kłębami dymów, zaczynały żyć i poruszać się w ciemnościach, jakie jeszcze zalegały ziemię".

Łódź okazuje się ziemią obiecaną tylko dla specjalnego gatunku ludzi - lodzermensch'ów, zresztą "to nie są ludzie (...); to są fabrykanci, kapitaliści, specjaliści różnych działów fabrycznych; ludzie do robienia interesów i pieniędzy - tylko interesów ... tylko pieniędzy. Dla nich pojęcia: miłość, dusza ... piękno ... dobro i tam dalej to żaden "papier", to weksel bez żyranta, wystawiony przez mieszkańca Marsa (...)", dla których modus operandi "sposoby i środki - wszystkie były dobre, jeśli prowadziły do celu, do pieniędzy".

Dzięki nim rzeczywistością staje się wizja-marzenie Halperna - "Ja chcę, żeby moja Łódź rosła, żeby miała pałace wspaniałe, ogrody piękne, żeby był wielki ruch, wielki handel i wielki pieniądz", który jakby nie zauważa kosztów jej realizacji, a jeśli nawet zauważa to przyjmuje je z rezygnacją i stoickim spokojem.

O ile jednak dla niego marzeniem jest potęga i uroda miasta jako niezależnego bytu, to dla innych celem jest bogactwo, to ono przyciąga wszystkich bez wyjątku i każdy na swoją miarę marzy o jego osiągnięciu. Tylko nielicznym się to udaje choć i tak ich żądza bogactwa jest niezaspokojona, chcą jeszcze i jeszcze, jeszcze i jeszcze. Tej pokusie potrafią oprzeć się tylko nieliczni, i równie nieliczni, jak główny bohater, Karol Borowiecki osiągnąwszy cel uświadamiają sobie, że nie nadaje on życiu sensu ani radości. Co z tego, że Borowiecki jak w ckliwym i sentymentalnym romansie doznaje iluminacji i postanawia być szlachetny, to są krokodyle łzy, to odruch spóźniony i bez znaczenia w morzu ludzkiej biedy, nieszczęścia i wyzysku, do której przyczynił się także i on sam.

Ten gest nie unieważnia w najmniejszym nawet stopniu przekleństwa skrzywdzonej kobiety "a niech tam to miasteczko Łódź mór nie minie, niech ją ta ogień spali, niech ich tam Pan Jezus niczegoj nie żałuje, coby wszystkie wyzdychały, co do jednego", które jest jakby antytezą marzenia Halperna.

Drugim elementem, który w powieści zwrócił moją uwagę, jest coś, co mam wrażenie, dzisiaj trochę wstydliwie się przykrywa zasłoną milczenia, być może także za sprawą Andrzeja Wajdy, który stworzył świetny, bardzo sugestywny film (mam na myśli pełną jego wersję) a jednocześnie mocno zniekształcił niektóre wątki - chodzi mianowicie o niczym niezawoalowany antysemityzm.

Widoczny jest on nawet u tak pozytywnej postaci jaką jest Wysocki, nie mówiąc już o jego matce, która z jednej strony zażegnuje się, że jej "syn może się kochać nawet i w Żydówce, ale nie może myśleć o połączeniu naszej krwi z krwią obcą, z rasą wstrętną i wrogą", z drugiej zaś traktuje jako afront decyzję przedstawicielki tej "rasy wstrętnej i wrogiej" gdy odrzuca ona oświadczyny jej syna. Antysemityzm Reymonta widać nie tylko w deklaracjach poszczególnych postaci ale także w sposobie ich przedstawienia. Podczas gdy zróżnicowane są postacie Polaków czy Niemców, wśród których obok złych są i pozytywne sylwetki, to trudno takie znaleźć wśród Żydów, o ile bowiem polscy lodzermensch'e w pogoni za pieniądzem zachowują resztki przyzwoitości, to w przypadku Żydów, kultowi pieniądza jest podporządkowane absolutnie wszystko, do tego stopnia, że ustalenie ślubnego kontraktu przypomina targ, tyle że jego przedmiotem nie jest koń czy krowa a córka Grünspana.

Z punktu widzenia poprawności politycznej, ciężkostrawne mogą być dzisiaj także akcenty antyniemieckie choć w sporej mierze równoważone są budzącymi sympatię postaciami rodziny Baumów i Müllerów. Jakby jednak na to nie patrzeć, moim zdaniem, brak tej poprawności jest jeszcze jedną zaletą powieści, która oddaje, jak się wydaje, ówczesne nastroje społeczne i staje się przez to bardziej wiarygodna. Polecam. 

niedziela, 2 marca 2014

Mój biedny Fiedia. Dziennik, Anna Dostojewska

Po "Wspomnieniach" Anny Dostojewskiej, postanowiłem zrobić "dogrywkę" i sięgnąłem po jej dziennik obejmujący okres od kwietnia do sierpnia 1867 roku pisany podczas pobytu państwa Dostojewskich zagranicą.

Wow ...! Co za różnica pomiędzy wygładzonymi (tu nie ma już szacownego Fiodora Michajłowicza - Anna tylko raz używa takiego określenia, ani "mojego męża", zamiast tego jest Fiedia) przez staruszkę u schyłku życia wspomnieniami,  a prowadzonymi na co dzień zapiskami młodej kobiety, która swoje odczucia mogła powierzyć tylko kartkom notatnika - "W domu nie mogę nic robić, nic nie przychodzi mi do głowy, tylko ta nieodłączna rozpacz, która mnie pożera i męczy. Nie mam jej z kim podzielić, a przecież znosić wszystko w samotności jest o wiele ciężej, o wiele trudniej", choć gdy zaczynała zapiski nie przewidywała w najgorszych snach jaka będzie ich treść.


Coś niesamowitego! Nie jest to wielka literatura ale czyta się świetnie, a przede wszystkim czuje się autentyczność i szczerość zapisków. Annie w niezamierzony sposób udało się stworzyć dwa wspaniałe, naturalne portrety a właściwie autoportret oraz portret, i muszę powiedzieć, że nie zaryzykowałbym stwierdzenia, że jej konterfakt jest mniej interesujący niż portret Dostojewskiego. A w dodatku, co zakrawa na ironię losu, "Mój biedny Fiedia" stanowi jakby drugą stroną medalu, który pomagała tworzyć Dostojewskiemu w "Graczu", stanowiąc opis rzeczywistości widzianej z punktu widzenia ofiary nie hazardu lecz hazardzisty.

Któż by się tego po niej spodziewał?! Pewnie i Anna sama tego się nie spodziewała. To nic, że w pełni zasłużyła sobie na złośliwy przydomek "Madame Silbergrosik", to nic że emocjonalnie jest jeszcze podlotkiem, który musi szybko dorosnąć, zwykłą kobietą, która nagle znalazła się w niezwykłych dla siebie okolicznościach, zdana tylko na siebie.

Miłość do męża i pragnienie tej miłości jest leitmotivem jej dziennika - "Fiedia bardzo mnie kocha. Bardzo. I to jest całe moje szczęście. I to jest całe moje życie." Z jej strony musiało to być naprawdę wielkie uczucie, bo poniżenie jakiego doznawała mało która kobieta potrafiłaby znieść. Okazuje się, że wizerunek męża, który zaserwowała po latach we "Wspomnieniach", wykorzystując zresztą "Dziennik" to bajka mocno pociągnięta politurą, a jej związek w okresie, kiedy zwykle wszystko przedstawia się w różowych kolorach, pozostawiał, delikatnie mówiąc, sporo do życzenia - "Fiedia się strasznie rozzłościł, tym razem również na mnie, i powiedział, że skoro jestem głupia, to lepiej by było, gdybym trzymała język za zębami".

Kłótnie w tym młodym małżeństwie były w czasie pobytu w Niemczech w zasadzie normą. I to nie Anna jest ich inicjatorką - "Nie lubię się kłócić: na sercu robi się ciężko, myśli robią się smutne, nic nie chce się robić! Wolę już ustąpić, byleby zachować spokój." To nie było przekomarzanie się ani zwykłe sprzeczki.  Któregoś dnia rzucił się na nią z wymysłami, "pytając gdzie byłam, gdzie zachodziłam, jakbym mogła przez te 3 minuty gdziekolwiek zajść" - a awanturę o spóźnienie robi to człowiek, który sam spóźnił się z powrotem do domu z kasyna o ... tydzień. Fakt, pisał do niej w tym wcześniej ale ona nie czekała na listy, czekała jak pisze "na samego Fiedię". Co z tego, że Frankfurt, w którym chwilowo zamieszkali podoba się jej - "wszystko to jest tak piękne, że trudno sobie wyobrazić, i tylko żal mi było, że nie ma przy mnie Fiedi. Bez niego nic nie wprowadza mnie w zachwyt."  

A do szczęścia nie trzeba jej wiele. Jest tak emocjonalnie uzależniona od Dostojewskiego, że po największej awanturze, wystarczy z jego strony lada jaki gest i kilka ciepłych słów by pisała o wielkiej miłości. Stopniowo, na początku prawie niezauważalnie emocje powoli dają znać o sobie osiągając apogeum w Baden-Baden. Ich położenie staje się tam rozpaczliwe - "Ta wieczna nędza, te wieczne prośby o pieniądze ciągle pokazują jej nasze materialne położenie, które naprawdę nie jest do pozazdroszczenia." do tego stopnia, że rozważają nawet kwestię powrotu ale tego Anna boi się jeszcze bardziej. Nie dopuszcza do siebie myśli, że mieliby wrócić do Petersburga bo wie co ją tam czeka  - "kiedy pomyślę, że mamy wrócić do Petersburga, to ciarki mi chodzą po plecach. Wówczas wszystko się zmieni. Znów Fiedia będzie rozdrażniony. Znów zacznie przy rodzinie okazywać mi chłód i traktować ironicznie, ze złością. Myśl, że nasze szczęście mogłoby się rozpaść, sprawia mi taki ból, że wcale nie chcę wracać do domu."

Był jeszcze jeden powód, dla którego Anna obawiała się powrotu - "Wydaje mi się, że kiedy wrócimy do kraju, Fiedia przestanie mnie kochać. Ciągle jeszcze nie jestem przekonana o jego miłości. Ciągle się boję, że to miejsce w jego sercu, które teraz zajmuję, zajmie inna. Wydaje mi się, że ten człowiek nigdy jeszcze nie kochał; że tylko się mu wydawało, iż kochał; że prawdziwej miłości nie zaznał. Dlatego też myślę, że nie jest zdolny do miłości." A nie były to obawy bezpodstawne bo także w czasie pobytu zagranicą Dostojewski korespondował z "największą namiętnością jego życia" Apolinarią Susłową, co prawda ukrywając listy od niej przed Anną ale nie na wiele się to zdało, gdyż ta korzystając z jego nieuwagi albo nieobecności przeglądała jego korespondencję. To być może nieczyste sumienie Dostojewskiego było przyczyną scen zazdrości jakie jej urządzał.

Życie w Baden-Baden było na prawdę trudne, a Anna bez mrugnięcia okiem  znosiła początkowo bez ekscesy Fiodora - "przez pierwszy miesiąc cierpiałam bez szemrania i nie powiedziałam ani jednego słowa, nawet kiedy brał ostatnie pieniądze". Ale nawet do niej zaciera w końcu coś docierać, do tego stopnia, że męża, którego tak podziwia i uwielbia nazywa "głupcem i durniem" co wcześniej był nie do pomyślenia. Dostrzega, że ten "wielki człowiek" ma równie wielkie skazy - "Fiedię trzeba koniecznie bronić nie tylko przed innymi, lecz również przed nim samym, ponieważ nie ma woli, aby zapanować nad sobą. Powie, obieca, da nawet słowo honoru, a postąpi właśnie zupełnie odwrotnie, niż obiecał." i przyjmuje nawet do wiadomości, że być może inni mogą mieć rację w ocenie jego zachowania - "Fiedia uchodzi (...) za człowieka, który wszystkich zaczepia. To bardzo źle, ponieważ przy następnej "historii" krupierzy mogą mu zwrócić uwagę, iż ciągle wywołuje awantury, i wówczas będzie musiał przestać chodzić na ruletkę." Ale znowu wystarczy cieplejszy gest z jego strony by Anna wszystko puszczała w niepamięć i pisała o miłości. Do następnego razu, kiedy znowu odbierze jej pieniądze, zastawi rzeczy w lombardzie i będzie obwiniał o kolejną przegraną w kasynie.

Czego więc spodziewać się po pozostawionej samej sobie przerażonej całą sytuacją młodej kobiecie, wychowaną w cieplarnianych warunkach - opanowania i konsekwencji?! Sytuacja stawała się rozpaczliwa - "Czekając na Fiedię, cierpiałem okropnie: płakałam, przeklinałam siebie, ruletkę, Baden, wszystko" a wahadło zmiany nastrojów wychylało się coraz bardziej. Anna miota się od uświadomienia sobie, że w tym związku nie ma mowy nie tylko o żadnym partnerstwie ale o zwykłym poczuciu obowiązku - "czy na Fiedi nie ciąży obowiązek w stosunku do mnie, czy nie oddałam mu swego życia, czy nie oddałam mu swej duszy, czy nie jestem gotowa cierpieć, żeby tylko on był szczęśliwy? On tego zupełnie nie ceni." do miłości.

Trudno powiedzieć czy to kobiecy instynkt czy bezwolność sprawiła, że nie opierała żądaniom Dostojewskiego, który potrafił w ciągu dnia przegrać pieniądze, za które mogli utrzymać się przez rok - "Mówił, że wolałby, żeby jego żona była ordynarną awanturnicą. Ale Bóg dał mu żonę potulną, która zamiast na niego krzyczeć, tylko pociesza i wybacza." Ale i to na niewiele się zdawało skoro dalej grał i przegrywał wszystko co mieli. Owszem wywoływało to u niego poczucie winy, tylko co z tego, skoro nie odnosiło żadnego skutku. 

Do tego wszystkiego doszła ciąża Anny, którą znosiła bardzo źle - nic dziwnego w tych okolicznościach. Ale wystarczy, że Fiodor wieczorem przyniesie zakupy ze sklepu a ona już jest szczęśliwa - "żyję sobie przy nim jak u Pana Boga za piecem. (...) Jest to bardzo, bardzo miły człowiek, ten mój mąż, miły i prosty i ja jestem taka szczęśliwa." Tyle, że gdy trzeba wyjść z domu między ludzi świadomość upokorzenia wraca - "dookoła wyelegantowane damy - po prostu mi dojadło. Ja też jestem ambitna i nie chcę być ubrana gorzej od jakiejś pierwszej lepszej paniusi, która może wcale nie jest mnie warta, a tutaj przyjeżdża dobrze ubrana, a ja ciągle chodzę w starej czarnej sukience, w której mi strasznie gorąco i która na dodatek jest zła. Ale co robić, kiedy inaczej być nie może." Myliłby się jednak ktoś, kto sądzi, że ta pokora i uległość ma ogólniejszy wymiar. Nie - ona jest tylko zastrzeżona w stosunku do Fiedii - w stosunku do innych, z którymi spotyka się na co dzień: gospodyni, służących, sąsiadów w czytelni nic z tego już nie ma, i Anna jest ich surowym i często niesprawiedliwym sędzią.

To mógłby być wspaniały materiał na powieść dla Fiodora, ale cóż - musiałby zrozumieć,  że żona nie stanowi tylko tła dla męża, a kobieta nie stanowi tylko tła mężczyzny tak jak się do dzieje w jego powieściach. Może i dobrze się stało, że nie spożytkował zapisków Anny - prawdopodobnie mielibyśmy wówczas kolejną wielką powieść a tam mamy prawdę o wielkim pisarzu. Polecam.