środa, 25 czerwca 2014

Czarodziejska góra, Tomasz Mann

Hans Castorp przyjechał tam w odwiedziny do swego kuzyna na trzy tygodnie - został siedem lat i gdyby nie wojna, zostałby pewnie dłużej, a skoro tak, to rzeczywiście mogłoby się wydawać, że Międzynarodowe Sanatorium "Berhof" w Davos to czarodziejskie miejsce, jak sugeruje sam tytuł powieści Manna ale moim zdaniem, to nieporozumienie.


Jednak "Berghof" jest tylko miejscem takim jak każde inne  i nie ma w sobie niczego nadzwyczajnego może oprócz tego, że położony jest wysoko w górach, i na dobrą sprawę nawet nie wiadomo, czy klimat jaki tam panuje ma tak dobroczynne właściwości jak zapewniają foldery reklamowe sanatorium bo pacjenci padają tu jak muchy i nie jest wykluczone, że przypadki wyzdrowień, które mają miejsce "tu na górze" nie miałyby miejsca także "tam na dole". Czarodziejską górę tworzą od początku do końca ludzie; personel który stworzył reguły obowiązujące w sanatorium i pilnuje ich przestrzegania oraz goście, którzy się im z mniejszą lub większą skrupulatnością podporządkowują.

W gruncie rzeczy mamy do czynienia z oszustwem i mistyfikacją, w której pacjenci mieszkają "tuż obok konających i największego cierpienia i męki", lecz są oszczędzani i chronieni, by "broń Boże z tym wszystkim się nie zetknęli i nic z tego nie zobaczyli", a jednocześnie "prowadzą próżniacze życie i roszczą sobie jeszcze pretensje do współczucia, sądzą, że mają prawo do goryczy, do ironii, do cynizmu!" "domagali się szczególnych praw i w głębi duszy dumni byli ze swego paktu z losem, dającego im, w zamian za radości i troski ludzi z nizin, życie mało aktywne, ale za to całkowicie pomyślne, łatwe, przyjemne i tak beztroskie, że zatrzymujące czas w jego biegu".

Kwintesencją tej postawy jest główny bohater, Hans Castorp, który "królując snuł sobie myśli o duchowych cieniach rzeczy, ale na rzeczy same nie zwracał uwagi, gdyż pycha kazała mu brać cienie za rzeczy, a w rzeczach widzieć tylko cienie." A trzeba przyznać, że Castorp miał o czym myśleć, bo przecież "człowiek nie żyje wyłącznie swoim życiem osobistym, jako jednostka, ale świadomie lub nieświadomie, również życiem swojej epoki i swojego pokolenia" a jednocześnie tak się zdarzyło, że o jego duszę toczą spór Naphta i Settembrini. Zwłaszcza ten pierwszy zasługuje na uwagę. To postać, wypisz wymaluj, z powieści Dona Browna nie dość że Żyd z Kresów, to jeszcze jezuita i to o paskudnym charakterze a jego interlokutorem i mentorem Castorpa jest mason, o zgrozo. Spór tych dwóch ludzi to zderzenie zasad, które pretendują do kierowania światem "siła i prawo, tyrania i wolność, przesąd i wiedza, konserwatyzm i wieczny ferment postępu" i Settembrini wierzy, że "Europa umiejąca strzec swych wiecznych dóbr przejdzie spokojnie ponad proletariackimi apokalipsami, które sobie ten i ów roi, do porządku dziennego wyznaczonego przez klasyczny rozsądek".

Ale choć Naphta popełnia samobójstwo i tym samym ustępuje placu Settembriniemu i jego teoriom, okazuje się, że to on miał rację. Dziwnie profetycznie zważywszy, że książka ukazała się w 1924 roku a jednocześnie drwiąco w świetle doświadczeń II wojny światowej pobrzmiewa jego wizja, w której "zniszczenie ciała w żarze ognia - jakaż to czysta, higieniczna, pełna godności, a nawet wręcz heroiczna koncepcja w porównaniu z tą, która pozostawia ciało własnemu rozkładowi i asymilacji przez niższe organizmy!" Zresztą nawet nie trzeba sięgać w przyszłość w stosunku do czasu, w którym rozgrywa się akcja powieści (lata 1907-1914) bo na pierwszy dźwięk wojny cała magia czarodziejskiej góry prysła jak bańka mydlana a humanizm, o którym Nephta mówił, że "dziś jest on już anachronizmem, niesmacznym pseudoklasycyzmem, duchową nudą, wywołującą ziewanie. (...) Tylko z radykalnego sceptycyzmu, z moralnego chaosu zrodzi się bezwzględny, święty terror, którego domaga się nasza epoka" zginął w okopach I wojny światowej.

Dzisiaj spory Settembriniego i Naphty mocno zwietrzały, zresztą pisarskie filozofowanie to mocno ryzykowne przedsięwzięcie by przypomnieć tylko banialuki Tołstoja, który widział w kolei ... źródło upadku a które skojarzyły mi się nie bez przyczyny bo Mann akurat zajmuje przeciwny pogląd "Technika, mówił, coraz bardziej podporządkowuje sobie naturę, ujarzmia ją dzięki łączności, którą stwarza, budując sieć dróg i telegrafów, przezwycięża różnice klimatów i jest najpewniejszym środkiem wzajemnego zbliżania ludów, pomaga im we wzajemnym poznawaniu się, wyrównuje dzielące jej przepaści, burzy przesądy i prowadzi do ogólnego zbratania." Nic w tym jednak dziwnego bo Mann należał do kultury europejskiej, podczas gdy Rosjanie to dla niego już kultura azjatycka.

Ale spory które targają epoką i których przedmiotem jest dusza Castorpa w pewnym momencie zepchnięte są na ubocze przez rzecz znacznie ważniejszą dla młodego człowieka - miłość, choć nie osiąga ono ostatecznego stadium w którym "miłość jest niczym, jeśli nie jest szaleństwem, jeśli nie jest absurdem, zakazanym owocem i przygodą w krainie zła. W przeciwnym razie jest czymś przyjemnym i banalnym, jest odpowiednim tematem spokojnych piosenek na równinie". Owszem jest w niej zakazany owoc widoczny w niedwuznacznym biseksualizmie głównego bohatera Hansa Castorpa i zachwytach nad niewidzianym przez niego śródziemnomorskim krajobrazem, który budzi skojarzenia ze słynnymi fotografiami Wilhelma von Gloedena z Taorminy. Z drugiej strony wszystko to nie wychodzi poza niewinną sferę westchnień, spojrzeń i trzymania za rękę.

Miarą nudy i oparów absurdów unoszących się nad tą jakoby czarodziejską górą, a z naszego punktu widzenia niewątpliwą ciekawostką zawartą w książce, jest polski akcent osnuty wobec autentycznych zatargów o jakoby naruszoną cześć kobiecą żony Stanisława Przybyszewskiego, Jadwigi (w powieści to pani Żuławska). Historię "polskiego piekiełka" czyta się z szeroko ze zdumienia otwartymi oczami i nie ma się co dziwić Castorpowi, że ten z trudem powstrzymywał się by nie parsknąć śmiechem gdy ją poznawał.
Dzisiaj po sanatorium "Berghof" już od dawna nie ma śladu, z jednej strony szkoda bo nie można już posmakować atmosfery miejsca, w którym rozgrywała się akcja jednej z najważniejszych powieści XX wieku, z drugiej może to i dobrze jeśli pamięta się ostrzeżenie, którego nie posłuchał Castorp - "niech pan unika tego bagna, tej wyspy Kirke, na której nie może pan bezkarnie zamieszkać, bo jest pan na to za mało Odyseuszem", skazując się na życie namiastką życia. 

wtorek, 24 czerwca 2014

Chełmno. Pierwszy nazistowski obóz zagłady, Patrick Montague

Ci, którzy pamiętają "Medaliony" Nałkowskiej być może kojarzą opowiadanie "Człowiek jest silny" i jego głównego bohatera Michała P., Mordechaja Podchlebnika, który stracił w Chełmnie żonę, dwoje dzieci i rodziców, i który był rozmówcą Claude'a Lanzmanna w "Shoah" wraz z innym ocalałym z Chełmna, Szymonem Srebrnikiem. Między innymi na ich świadectwa powołuje się Montague w swojej książce o chyba najmniej znanym obozie zagłady.


Jest ona nie tylko odtworzeniem historii obozu w Chełmnie, to także zarys akcji eutanazji przeprowadzanych na osobach psychicznie chorych, która ma swój wątek polski (jej ofiarami byli także polscy pacjenci a dr Wiktor Ratka ze szpitala psychiatrycznego Dziekanka w Gnieźnie, dołączył do lekarzy, którzy odwiedzali obozy koncentracyjne jako eksperci medyczni i wybierali ofiary do programu eutanazji) i obraz eksterminacji Żydów z terenów określanych w czasie okupacji niemieckiej jako Kraj Warty (przede wszystkim z Łodzi i okolic, a także okolic Kalisza i Inowrocławia) nie mniej wstrząsający niż to co rozgrywało się w Chełmnie.

Mrożą krew w żyłach zeznania świadka jednej z takich zbrodni "Przypominam sobie jeszcze z polany podczas tracenia Żydów, jak jeden z gestapowców wziął dziecko małe z rąk matki i roztrzaskał w jej oczach główkę jego o brzeg auta, a gdy matka krzyczała, cisnął w nią główką tego dziecka tak, że mózg zalepił jej usta, a następnie wziął coś jakby wapno lub gips z auta i tym zamazał jej usta. W tej sam sposób postępowano z innymi kobietami, które mocno krzyczały. Widziałem, jak jeden z gestapowców chwycił młodą, ładną Żydówkę, związał jej ręce w tył, przedtem zdarłszy z niej sukienkę i w ogóle bieliznę, i za te ręce nagą powiesił na drzewie, a następnie nożem tak zwanym fińskim pociął jej prawą pierś na plasterki, po czym rozciął jej brzuch i grzebał we wnętrznościach. Żydówka ta skonała na drzewie." Sprawcami zbrodni byli oczywiście Niemcy ale w całej tej historii, dwuznaczną rolę odegrało niestety także kilku Polaków (8).

Będąc początkowo w całym tego słowa znaczeniu więźniami pełniącymi funkcję grabarzy pomordowanych pacjentów szpitali psychiatrycznych, z czasem stali się pomocnikami oprawców m.in. przeszukującymi ofiary w poszukiwaniu kosztowności, z których jeden "namawiając" Żydów do wejścia do samochodu, który pełnił funkcję komory gazowej został przez pomyłkę zamknięty wraz z nimi i zagazowany. Z czasem cieszyli się tak dużym zaufaniem, że mogli swobodnie poruszać się w obrębie wsi a w dowód uznania, jak zeznawał jeden z Niemców "zdarzało się czasami, że spośród przywiezionych do gazowania Żydów wybierano kobietę dla grupy robotników, która składała się z młodych mężczyzn; chyba to sami Polacy ją sobie wybierali. Myślę, że pytali ją, czy zgadza się mieć z nimi stosunki płciowe. W piwnicy był pokój przeznaczony do tego celu, gdzie trzymano taką kobietę przez dzień albo i kilka dni, i była na usługi Polaków. Potem zabijano ją w samochodowej komorze gazowej razem z innymi." (sprawiedliwość dosięgnęła tylko jednego z nich, w latach 90-tych IPN wszczął dochodzenie, które zakończyło się w roku 2003 utrzymanym przez Sąd Najwyższy wyrokiem skazującym na 8 lat więzienia, którego i tak uniknął ze względu na wiek).

W ujęciu Montague historia Chełmna wychodzi daleko poza suche zestawienie nazwisk, liczb, dat i miejsc. Dzięki umiejętnemu wpleceniu zeznań nielicznych ofiar, którym udało się przeżyć (wiadomo o pięciu osobach i trzech, których losów nie udało się ustalić), katów i osób postronnych stworzył przejmujący obraz rzeczywistości, którą bez tego trudno byłoby sobie wyobrazić i nie wahał się poruszyć kwestii drażliwych, jak postawa samych Żydów wobec Zagłady.

Nie mogło zabraknąć oceny działań Chaima Rumkowskiego, zważywszy że z łódzkiego getta pochodziła ponad połowa ofiar zgładzonych w Chełmnie. Montague nie ma wątpliwości, że "strategia Rumkowskiego nie mogła być skuteczna na dłuższą metę - los Żydów rozstrzygnęły kwestie ideologiczne, nie gospodarcze". W zeznaniach jednego ze świadków można odnaleźć świadomość bezczynności wobec zbliżającej się śmierci "podczas nocnych rozmów często wyrzucaliśmy sobie tchórzostwo, ale po dzień dzisiejszy nie wiem, dlaczego zdrowi ludzie, którzy nie mieli właściwie nic do stracenia, wahali się jednak" choć jeszcze bardziej zaskakująca jest reakcja na starszyzny żydowskiej na informacje Podchlebnika - "Żydom z Grabowa opowiadałem o potwornościach Chełmna. Oni jednak mało że nie chcieli mi wierzyć, a jeszcze grozili, że wydadzą mnie niemieckim władzom za rozpowiadanie takich historii." Czytając to, trudno oprzeć się wątpliwości, czy nie na darmo złożona została ofiara z życia Stanisława Kaszyńskiego, który przepłacił życiem próbę poinformowania konsulatu Szwajcarii w Łodzi, o tym co się dzieje w Chełmnie. Inna rzecz, że można było spotkać wśród Polaków zupełnie inne postawy, kiedy to Żydzi, którzy uciekli z obozu zostali zadenuncjowani.
To może niezbyt odpowiednie określenie, ale historia obozu w Chełmnie napisana przez Montague to świetna książka chociaż swoją drogą, czy to nie dziwne, że Amerykanin pisze monografię miejsca w środku Polski, w którym Niemcy zamordowali kilkudziesięciu Rosjan, kilkuset Polaków i ponad 150 tysięcy Żydów, trochę więcej niż liczy mieszkańców Zielona Góra, Wałbrzych, Opole, Płock, Elbląg, Tychy czy Rybnik.

sobota, 14 czerwca 2014

Inny świat, Gustaw Herling-Grudziński

Dzisiaj "literatura obozowa" odchodzi nie tyle w zapomnienie, co cicho wegetuje na uboczu, gdyby nie obecność na liście lektur szkolnych mogłoby być z nią całkiem kiepsko, wiadomo - komu chciałoby się czytać o przykrych rzeczach. Ale warto, choćby dlatego by dowiedzieć się czegoś nowego o człowieku, nawet wówczas gdy jest to wiedza przykra i stojąca w poprzek naszym wyobrażeniom, tak jak "Inny świat" Herlinga-Grudzińskiego.

Wiadomo, że jego wspomnienia nawiązują do "Wspomnień z domu umarłych" (u mają tytuł "Zapisków z martwego domu") wprost się zresztą do nich wielokrotnie odwołując. Od razu przypomina mi się niedawna dyskusja o statusie humanisty/inteligenta bo wstyd się przyznać, że lektura Dostojewskiego ciągle przede mną, a mam przy tym wrażenie, iż sporo straciłem z lektury "Innego świata" nie znając "Wspomnień ...".  


Nawiązanie do Dostojewskiego, to nie jedyne konotacje literackie, jest ich znacznie więcej: bezpośrednich, jak wzmianki o "Głodzie" Hamsuna, "Dzienniku roku zarazy" Defoe'a czy "Piotrze Płaksinie" Tuwima czy pośrednich, bo czyż losy Kozaka Pamfiłowa to nie swego rodzaju epilog "Cichego Donu" i nie trzeba być specjalnie domyślnym by zorientować się, że pan C., Żyd wydany Niemcom przez Rosjan zimą 1940 roku to Aleksander Weissberg-Cybulski autor "Wielkiej czystki" (do której potem Herling-Grudziński napisał przedmowę, w której dostało się m.in. Miłoszowi), która stanowi antytezę dla słynnej "Ciemności w południe" Koestlera. Zresztą i z powieścią Koestlera można znaleźć bez większego trudu punkty wspólne - spostrzeżenia Grudzińskiego, że "technika śledztwa sowieckiego polega nie tyle na ustaleniu prawdy, ile na kompromisowej ugodzie w wyborze możliwie dogodnego dla oskarżonego kłamstwa" i "nie wystarczy strzelić komuś w łeb, trzeba jeszcze, żeby o to na procesie pięknie poprosił" są przecież kwintesencją losów Rubaszowa.

Ale wartość wspomnień Herlinga-Grudzińskiego nie polega przecież na tego rodzaju powiązaniach (a na pewno nie tylko) a na przedstawieniu rzeczywistości rosyjskich obozów pracy przy jednoczesnej dbałości o literacką formę. To co zwróciło moją uwagę, to z jednego strony zanegowanie reguł społecznych przestrzeganych w normalnym życiu. Mówiąc o obozie "trzeba abyśmy zapomnieli na chwilę o zasadach zwykłej moralności" a ludzie nie powinni podlegać prawom normalnych czasów bo "człowiek jest ludzki w ludzkich warunkach, i uważam za upiorny nonsens naszych czasów próby sądzenia go według uczynków, jakich dopuścił się w warunkach nieludzkich", z drugiej jednak strony Grudziński pokazuje że możliwe było przetrwanie najszlachetniejszych ludzkich uczuć, co robi tym większe wrażenie, że odcina się od dominującego zbydlęcenia. Zresztą sam Grudziński zaprzecza tej względności ludzkich zasad, którą głosi w odniesieniu do rzeczywistości obozowej, odmawiając zrozumienia człowiekowi, który ze strachu o własne życie zadenuncjował niewinnych ludzi, skazując ich na śmierć.

Obraz więźniów jest całkowicie odheroizowany, kojarząc się z opowiadaniami Borowskiego, nie ma tu w przeciwieństwie do niemieckich obozów koncentracyjnych opowieści o cwaniakach, którzy zawsze i wszędzie dają sobie radę jak w przypadku "Pięciu lat kacetu" (chyba że są to rosyjscy kryminaliści), nie ma śladu żadnego ruchu oporu (poza głodówką), jest wyłącznie walka o fizyczne przetrwanie, która prowadzi do deprawacji (ksiądz bierze chleba za udzielenie sakramentu spowiedzi) i którą wykorzystuje władza obozowa, w której przekonaniu "byłoby nonsensem wkraczać w życie więźniów tam, gdzie mogli sobie nawzajem szkodzić, ale nie należało dopuścić do tego, aby mogli sobie nawzajem pomagać".

Ma się wrażenie, że obóz jako "stan bezprawia uświęconego zmową silniejszych" jest we wspomnieniach Grudzińskiego kwintesencją Rosji, która "była zawsze i jest po dziś dzień martwym domem", a Rosjanie to "wieczni niewolnicy", wśród których osobną kategorię pod względem mentalnym stanowią komuniści - z jednej strony ciągle wierzący w utopię za sprawą której znaleźli się w obozie, z drugiej zaś po wybuchy wojny z Niemcami oczekujący "z podnieceniem i zniecierpliwieniem przyjścia hitlerowskich oswobodzicieli". Ale przecież nie ma co oczekiwać logicznych analiz sytuacji od ludzi, którzy żyją w permanentnym stanie zagrożenia i niepewności.

Ponura i gorzka lektura ale jednocześnie kawałek dobrej prozy. 

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Dama kameliowa, Aleksander Dumas (syn)

Prostytutki, choć uprawiają zawstydzające zajęcia, zrobiły w literaturze zaskakująco wielką karierę. Znaleźć je można u Balzaka, Defoe, Dostojewskiego, Maupassanta, Prusa, Shawa, Zoli itd. itd. ale chyba wszystkich ich przebił Aleksander Dumas (syn) ze swoją "Damą kameliową", przynajmniej jeśli chodzi o popularność. 


Powieść Dumasa pobrzmiewa dzisiaj już ramotka, której stylistyka może trochę śmieszyć, bo w osobistych rozmowach, sam na sam, kochanek odzywa się do utrzymanki per "zacna", a ta do niego - "przyjacielu" i "panie", choć już niejedną noc spędzili za sobą. Ale wyobrażam sobie, że swego czasu książka mogła narobić niezłego rabanu a i dzisiaj podstawowa kwestia, czy prostytutka może kochać i być kochaną, chociaż nie jest kluczowa z punktu widzenia problemów dnia codziennego może być interesująca.

Dumas przyznawał takie prawo swojej głównej bohaterce bez żadnych zastrzeżeń - "Litujecie się nad ślepcem, który nigdy nie widział światła dziennego, nad głuchym, który nigdy nie słyszał głosów przyrody, nad niemym, którego dusza nigdy nie mogła się wypowiedzieć, a nie chcecie, pod fałszywym pretekstem wstydu, litować się nad ślepotą serca, nad głuchotą duszy, nad niemotą świadomości, które przyprawiają o szaleństwo nieszczęśliwą kobietę i odbierają jej zdolność widzenia dobra, słyszenia Pana i mówienia czystym językiem miłości i wiary." - widząc w prostytucji, jak widać, rodzaj kalectwa, zapominając jednocześnie, że jest to jednak kalectwo z wyboru, niezależnie od pobudek jakie stoją u jego podstaw. A te w przypadku tytułowej bohaterki są mało przekonujące bo "mając żyć krócej niż inni, postanowiła żyć szybciej" i wyszła z założenia, że "skoro już trzeba powoli umierać, lepiej rzucić się od razu w pożogę niż dusić się powoli czadem", choć nie wiem dlaczego jej zdaniem "szybkie życie" jest równoznaczne z wyborem życia w "półświatku" a remedium na trawiącą ją "śmiertelną nudę" miała być prostytucja.

Dla pisarza prostytutka, jest kimś komu przede wszystkim należy współczuć, to osobą której "boją się jak dzikiej bestii, gardzą jak pariasem, otaczają jedynie ludzie, którzy zawsze biorą więcej, niż dają, i wreszcie pewnego pięknego ranka zdycha jak pies, zgubiwszy przedtem wielu innych i siebie samą". Czemu jednak mielibyśmy współczuć komuś, kto pożądając wygodnego życia zdecydował się na "lekki chleb" na to już odpowiedzi nie znajdujemy.

Inna rzecz, że "prawo do miłości", które było oczywiste zdaniem Dumasa, nie było oczywiste dla jego współczesnych. Nie to, żeby potępiali prostytucję, ależ nie - wygląda na to, że dla ówczesnej opinii publicznej reprezentowanej przez ojca głównego bohatera (a także jego samego) była to bardzo pożyteczna profesja. Korzystanie z niej jest jak najbardziej na miejscu ale wszystko oczywiście ma swoje granice, jak poucza ojciec syna - "że masz kochankę - to jest w porządku. Że płacisz jej jak przyzwoity pan powinien opłacać miłość dziewczyny lekkich obyczajów - to też jest w najlepszym porządku. Ale że dla niej zapominasz o sprawach najświętszych, że pozwalasz na to aby pogłoski o twoim skandalicznym zachowaniu docierały aż do mnie na prowincję i rzucały cień na szacowne nazwisko, jakie ci dałem, oto czego być nie powinno i czego nie będzie." Wygląda na to, że od Duvala seniora pani Dulska mogła by pobierać nauki.

To ta obłuda jest jedną z żelaznych nici, o których wspomina koleżanka po fachu tytułowej bohaterki "istnieje byt materialny i najbardziej wzniosłe postanowienia są związane z ziemią nićmi, które mogą wydawać się śmieszne, ale są z żelaza i nie dają się łatwo przeciąć", równie istotną co obawa przed przypomnieniem obrazów dawnego życia, czy pragnienie zachowania wygodnego życia prowadzonego w latach świetności "kariery" ("niech pan nie sądzi, że miłość kobiety lekkich obyczajów, choćby nawet całkowicie bezinteresowna, nic nie kosztuje"). Okazuje się, że te nici są tak silne, albo może raczej "przyzwyczajenia", czy "występna natura", że biorą ostatecznie górę w kobiecie nad jej chęcią normalnego życia, bo przecież zakończenie związku nie oznacza automatycznie konieczności powrotu do dawnego życia, ale to przecież zawsze to lżej na sercu jeśli winę za nasze własne wybory i czyny możemy przerzucić na kogoś innego. 

piątek, 6 czerwca 2014

Oblężone. Piekło 900 dni blokady Leningradu w trzech przejmujących świadectwach przetrwania, Jelena Koczyna, Olga Bergholc, Lidia Ginzburg

Zaskakujące, że tyle lat po wojnie prawda o niej przebija się z tak powoli i z takim trudem. O ile, jeśli chodzi o nasze "podwórko" obok bohatersko-martyrologicznego głównego nurtu, prawa obywatelskie zdobyła sobie, aczkolwiek z trudem, świadomość zagmatwanych relacji polsko-żydowskich w czasie wojny i kwestia niemieckich wypędzonych, to dopiero od niedawna pojawiła się szansa na spojrzenie na wojnę bez propagandowego zacięcia z rosyjskiego punktu widzenia. Na dodatek jest to spojrzenie oczami kobiet, które przecież niejako z definicji w powszechnym odczuciu są zepchnięte na drugi plan wojny, pozostający w cieniu walki z bronią w ręku będącej męską sprawą. Ale czy odwaga, strach i cierpienie kobiety w oblężonym mieście jest mniej ważne od odwagi, strachu i cierpienia mężczyzny na polu bitwy?


Mocny podtytuł kolejnego tomiku "Kart historii" nie do końca odpowiada zawartości. W rzeczywistości przejmujące są tylko zapiski Jeleny Konczyny. Stanowią wstrząsający dokument walki o fizyczne przetrwanie, mogący kojarzyć się z tym, co dotychczas znaliśmy tylko z opisów warszawskiego getta i obozów koncentracyjnych, pokazujący grozę głodu, który prowadzi do załamania wszelkich zasad funkcjonujących w normalnym życiu. Nie ma tu miejsca na głębokie rozważania o kondycji ludzkiej, jest za to pokazane ludzkie zezwierzęcenie i prawda o człowieku w sytuacjach ekstremalnych. Uzupełnieniem "Dziennika czasu blokady" Konczyny są "Zapiski człowieka oblężonego" Lidii Ginzburg, które stanowią psychologiczny opis cierpień towarzyszących fizycznym katuszom. Zaskakujące, że mimo że Konczyna i Ginzburg nie znały się, można mówić w ich przypadku o wspólnocie odczuwania, ich relacje są bowiem zaskakująco bliskie i można je porównać do dwóch stron tego samego medalu.

Natomiast tzw. mieszane uczucia budził we mnie "Zakazany dziennik" Olgi Bergholc (zwłaszcza w zestawieniu z dziennikiem Konczyny, który go poprzedza) i w związku z tym wypada poświęcić mu nieco uwagi bo konstatacja ta w zestawieniu z tematem może wyglądać na trochę obrazoburczą.

Relację Bergholc można podzielić na trzy części poświęcone kolejno: pierwszemu pobytowi w Leningradzie, pobytowi w Moskwie i ponownemu pobytowi w oblężonym mieście. Pierwsza to w zasadzie zapiski egocentryczki, która jakby w ogóle nie zauważała co się dzieje (choć z części drugiej niedwuznacznie wynika, że cierpiała głód), centralnym punktem są rozważania na temat ... romansu z kolegą męża, a co ciekawe gdy mąż umiera a flirt przeradza się w stały związek bezustannie pojawia się motyw miłości do zmarłego męża. Dopiero opuszczenie miasta i powrót do niego sprawiają, że cierpienia oblężonych zdobywają nieomalże równoważne stanowisko i Bergholc poświęca im znacznie więcej miejsca, choć nadal motywem przewodnim są relacje z - teraz już - konkubentem i tym co pojawiło się w "międzyczasie" - znaczeniem własnej twórczości dla mieszkańców Leningradu (trudno powiedzieć na ile przesadzonej bo w pozostałych dwóch relacjach głucho na ten temat).

Takie rozłożenie akcentów przez Bergholc zapewne w dużym stopniu wypływało z jej uprzywilejowanej pozycji. Aczkolwiek tak jak i inni oblężeni cierpiała głód nie osiągnął on jednak stadium, w którym zagrożone byłoby biologiczne przetrwanie, a po powrocie do miasta można odnieść wrażenie, że miała się całkiem nieźle.

To nie nastraja czytelnika jakoś specjalnie wyrozumiale, owszem pojawiają się w dzienniku wstrząsające obrazy ulic Leningradu ale ma się wrażenie, że są przedstawione przez kogoś kto nie do końca uczestniczy w cierpieniu, a sceptycyzm wobec autorki powiększa się, gdy uświadamia się sobie, że w gruncie rzeczy jest ona człowiekiem radzieckim (co jest zdumiewające biorąc pod uwagę, że była jedną z ofiar "Wielkiego terroru") i nie chce albo nie potrafi dostrzec, że cierpienia jej narodu w dużej mierze są wynikiem nie tylko niemieckiej agresji ale też i radzieckiego/rosyjskiego braku poszanowania dla życia ludzkiego. Oczywiście to nie dezawuuje wartości notatek Bergholc, które są tak samo cennym jak zapiski Konczyny świadectwem ludzkich doznań. 

środa, 4 czerwca 2014

Prawem i lewem. Obyczaje na Czerwonej Rusi w pierwszej połowie XVII wieku, Władysław Łoziński

Niedawno było o pierwszych zdaniach znanych powieści ale gdzie im tam do początku "Prawem i lewem" z jego "Co za świat, co za świat! Groźny, dziki, zabójczy. Świat ucisku i przemocy. Świat bez władzy, bez rządu, bez ładu i bez miłosierdzia. Krew w nim tańsza od wina, człowiek tańszy od konia. Świat, w którym łatwo zabić, trudno nie być zabitym. Kogo nie zabił Tatarzyn, tego zabił opryszek, kogo nie zabił opryszek, zabił go sąsiad. Świat, w którym cnotliwym być trudno, spokojnym nie podobna." 


Kto by pomyślał, że pracę historyczną i to sprzed ponad wieku można czytać nieledwie z wypiekami na twarzy. Nie dziwię się, że po jej ukazaniu się (pierwsze wydanie pochodzi z 1903 r.) wiele rodzin o nobliwie brzmiących nazwiskach poobrażało się na Łozińskiego, który przedstawił wcale nie nobliwy obraz ich przeszłości.

Zostawił Łoziński w pobitym polu Smoleńskiego i jego "Konfederację targowicką", Kalinkę z "Sejmem czteroletnim" czy Szajnochę wraz z "Jadwigą i Jagiełłą" by odwołać się do autorów i książek, które stanowiły kamienie milowe w historiografii przeznaczonej także dla tych, którzy historią interesują się tylko amatorsko. Może tylko książki Łojka poświęcone rodowi Potockich mogą stawać w szranki z "Prawem i lewem" przy czym zaryzykowałbym stwierdzenie, że to jego rozdziały poświęcone Diabłowi Łańcuckiemu i jego następcom były inspiracją dla Łojka. 

Łoziński potrafi zainteresować czytelnika i to bardzo, mimo że jego książka odnosi się tylko do dawnego województwa ruskiego (lwowskiego) sięgającego na zachodzie mniej więcej do linii Rzeszów - Krosno a na wschodzie wychodzącego nieco poza linię Trembowla - Śniatyń. Pisze więc o ziemiach, które w większości dzisiaj znajdują się poza granicami Polski i są, że tak powiem, dla większości krainą mityczną, o której owszem coś się tam słyszało ale na dobrą sprawę nie bardzo wiadomo gdzie ona leży. Tymczasem spod pióra Łozińskiego wyszło coś, co śmiało może stawać w szranki z bajkami Sienkiewicza znanymi jako "Trylogia", a które przebija choćby pierwsza z brzegu, wybrana na chybił - trafił historia Jana Tarnowskiego, który w 1641 roku "zabija własnego stryja, (...), po czym wkrótce, zdawałoby się, że ze skruchy i dla ekspiacji dawniejszych zabójstw i tej ostatniej zbrodni zostaje księdzem. Przypuszczenie mylne! Oto bowiem w r. 1646 ten sam Tarnowski, mając plebana w swojej wsi, kazał mu pewnego razu czekać na siebie z nieszporami; czekał też pleban daremnie aż do późnego wieczora, a przekonany, że Tarnowski nie przyjdzie, odprawił nieszpory bez niego. Nagle zjawia się Tarnowski i rozwścieczony każe swojej służbie plebana rozciągnąć i bić kijami. Przerażony pleban usiłuje ratować się ucieczką od chłosty, ale Tarnowski dopędza go i mieczem go przebija, potem ubiera się w komżę, zakłada stułę i nad trupem kondukt odprawia!" A takich, podobnych a także i mocniejszych "smaczków" jest u Łozińskiego bez liku.

Pierwszą część jego książki w zasadzie można określić mianem zarysu historii społecznej ale nie ma on nic wspólnego z nudnym jak flaki z olejem podręcznikowym wykładem i w którym przedstawia społeczeństwo szlacheckie widziane od ogółu do szczegółu. W drugim tomie koncentruje się już tylko na szczegółach i na dobrą sprawę można go uznać za pitaval XVII-wiecznej Polski wschodniej, w której "nierząd wszystkie obyczaje psuje, na których miejsce nastąpiły srogie zbrodnie, mężobójstwa, gwałty, łupiestwa, mordy, z rusznic zabijania, wszeteczeństwo, krzywoprzysięstwo, zbytki, utraty i wiele innych szkaradnych występków." Trup ściele się gęsto, nikt nie ma względu na nikogo, nie ma nic świętego, "panowie bracia" grabią, palą, mordują sąsiadów i krewnych a bywa, że i panie w niczym im nie ustępują. Jeśli sąsiad zagiął parol na sąsiada albo i brat na brata to ten musiał się strzec "w domu, w kościele, w łaźni, na polu, pijąc, jedząc, śpiąc, w drodze i na każdym miejscu, bo się na nim mścić będzie i na gardle jego usiądzie".

Świetna pełnokrwista książka, czerpiąca garściami z dawnych dokumentów, w których relacje utrzymane są w stylu "Pamiętników" Paska (też zresztą mało chwalebnej postaci), w których gdy "zabił ktoś kogoś w zwadzie, to nie zabił go krótko i węzłowato, ale "ważył się zabić, zamordować, uśmiercić i z żywego nieżywego uczynić, jakoż i zabił, zamordował, uśmiercił i z żywego nieżywym uczynił"." a jeśli "dopuściła się służba czyjaś burdy na własną rękę, o czym służbodawca nie wiedział i nie słyszał, to stało się to przecież "za jego sprawą, wolą, wiedzą, mandatem, zmową i rozkazaniem"."

Łoziński co prawda, zastrzega, że obraz który przedstawia widziany jest jak w soczewce, oparty jest bowiem na aktach grodzkich, które z istoty swojej są wycinkiem pokazującym, jakby nie było odstępstwa od normy, i że na tle współczesnej Europy wcale in minus nie wyróżnialiśmy się, rzecz jednak w tym, że o ile inne nacje osiągnąwszy dno odbiły się od niego my coraz bardziej w nim grzęźliśmy. Tak że jeśli ktoś był kiedyś próbował dociec dlaczego Polska padła ofiarą zaborców, w "Prawem i lewem" znajdzie na to pośrednią odpowiedź bo na przykład okazuje się, że "w 1655 r. szlachta województwa ruskiego nie może ruszyć na obronę ojczyzny, bo musi bronić sama siebie przed obrońcami ojczyzny". To nie mogło się dobrze skończyć.
Moim zdaniem, to świetna książka, jedna z najlepszych książek historycznych, warta zadania sobie nieco trudu bo nie jest to jednak literatura "wagonowa" ale za to satysfakcja jest gwarantowana. I jeszcze uwaga techniczna - książka miała kilka wydań także po wojnie, jednak ci którzy nie czują zbyt mocni w łacinie powinni sięgać po wydanie "Iskier" z 2005 roku (okładkę którego zamieściłem), które jako jedyne posiada objaśnienia zwrotów łacińskich użytych w tekście.

niedziela, 1 czerwca 2014

Syzyfowe prace, Stefan Żeromski

Na fali niedawnej dyskusji o Żeromskim postanowiłem przypomnieć sobie jeszcze kilka jego powieści. Jakoś nie reaguję alergicznie na jego twórczość, mimo że do dobrego tonu należy wybrzydzanie nią i nie zniechęciło mnie do niej nawet to, że kilka jego książek, o zgrozo było/jest (?) lekturami. Po "Popiołach" przyszła więc pora na "Syzyfowe prace". Przeczytałem i ... nic, owszem nie jest to arcydzieło (ale tego, czytając powieść w szkole i tak i nie zauważono by, że ma się do czynienia z arcydziełem) jednak przecież nie to jest przyczyną niechęci. Właśnie - co?


Przecież to klasyka "literatury uczniowskiej", koncentrująca się, zgodnie z prawidłami gatunku, na problemach okresu dorastania a o tych zawsze czyta się z zainteresowaniem. Nie ma chyba nikogo, kto alergicznie reagowałby na "Awantury kosmiczne" czy "Niesamowite przygody Cymeona Maksymalnego" Niziurskiego chociaż to oczywiście inna kategoria wagowa ale przecież na "Wspomnieniach niebieskiego mundurka", "Niebie w płomieniach" czy "Rubikonie" też nikt psów nie wiesza (jakoś tak dziwnie się składa, że chyba tylko mężczyźni podejmują temat wspomnień z czasów szkolnych).  A przecież jest u Żeromskiego wszystko co trzeba: szkolne dole i niedole, młodzieńczy bunt intelektualny i oczywiście pierwsza miłość. Także język "Syzyfowych prac" generalnie daleki jest od tego co określa się mianem żeromszczyzny, może tylko w rozdziale poświęconym uczuciu do Biruty da się dostrzec jego wyraźniejsze przejawy.

Rozumiem, że dzisiaj niemodny może być patriotyzm w tradycyjnym, dziewiętnastowiecznym wydaniu, do którego odwołuje się Żeromski nawiązując wielokrotnie do powstania styczniowego, podobnie jak i ten we współczesnym pisarzowi wymiarze, polegający na przeciwstawieniu się rusyfikacji (pisarz chyba jako jedyny w swoim czasie miał odwagę przeciwstawić się obu największym zaborcom) ale do mnie ciągle przemawia jedna z piękniejszych scen patriotycznych w literaturze polskiej - recytacja "Reduty Ordona", podobnie jak przemawia opis osamotnienia małego chłopca wyrwanego z domu, miłości do matki i poszukiwania ukojenia w modlitwie, nie mówiąc już o jakiejś ponadpokoleniowej uczniowskiej wspólnocie doświadczeń, oczywiście bardzo dalekiej: bijatyki, wagary,  szkolne przyjaźnie, młodzieńcze pełne entuzjazmu i idealizmu odkrywanie świata itp. itd.

Może na mój stosunek do "Syzyfowych prac" wpływa  ich silne  związanie z tym, co określa się dzisiaj mianem "małej ojczyzny". Miejsca w Klerykowie, które opisuje Żeromski można do dzisiaj odnaleźć w Kielcach a ci którzy zdecydują się poznać bliżej ich okolice przy odrobinie szczęścia mogą zobaczyć to co widział Marcin Borowicz jadąc do powieściowych Gawronek i Owczar - "dolina była dość długa, a nie szeroka - w niektórych miejscach tak nawet wąska, że na dnie jej ledwo mogły zmieścić się obok siebie: strumień i droga."

fotografia: Jerzy Piątek

Z drugiej jednak strony, gdy zastanawiam się na spokojnie, to niechęć do powieści wydaje się wytłumaczalna. Jak może bawić lektura, której bohaterowie zastanawiają się na temat tego "cóż mówi ten Dante w swym Piekle? Co opisuje Szekspir w Królu Lirze? Cóż to jest ten Faust?" skoro nawet w książkowej blogosferze te nazwiska i tytuły to terra incognita. Tej bariery nie przełamią anegdotki o uczniach i nauczycielach, ironiczny zabarwiony humorem język ani wyczuwalny sentyment, tęsknota do miejsc i lat które już nie wrócą - "gdy znowu rozlegał się dzwonek, hałas wielkimi falami szybko i raptownie opadał, zamieniał się w gwar, którego brzmienie człowiek do starości pamięta ... ", które są chyba jakoś bliskie każdemu, kto patrzy na szkolne doświadczenia przynajmniej z kilkunastoletnim dystansem. Ja jednak polecam.

PS.
Obiecane rozwiązanie "Niezłych początków":

1. Duma i uprzedzenie, Jane Austen
2. Pożegnanie z Afryką, Karen Blixen
3. Wyrok na Franciszka Kłosa, Stanisław Rembek
4. Portret damy, Henry James
5. Popioły, Stefan Żeromski
6. Emancypantki, Bolesław Prus
7. Ogniem i mieczem, Henryk Sienkiewicz
8. Sklepy cynamonowe, Brunon Schulz
9. Podróż sentymentalna, Laurence Sterne
10. Piotruś Pan, James Matthew Barrie