niedziela, 28 sierpnia 2016

Szkarłatna litera, Nathaniel Hawthorne

Nie ukrywam, nie miałem Hawthorne'a we wdzięcznej pamięci, lektura jego "Domu o siedmiu szczytach" kojarzy mi się tylko z męczarniami, choć pewnie wiele można by złożyć ma karb mojego ówczesnego wieku, "Szkarłatna litera" więc przez lata zbierała kurz na domowej półce a do lektury zmobilizowało mnie odkrycie w jakimś antykwariacie, że została wydana w serii "Najsłynniejsze powieści dla kobiet". Eh, czego to nie zrobią specjaliści od marketingu by sprzedać produkt! To mocno ryzykowne zagranie z ich strony, bo książka mocno rozmija się z tym, co kojarzy się z "literaturą kobiecą" par excellance, bazującej na wariacjach bajek o Kopciuszku, królewnie Śnieżce, Szklanej Górze itp., itd. 


Już rozdział wstępny pisany w conradowskim stylu (choć poprawniejsze byłoby mówienie o tym, że styl Conrada może kojarzyć się z Hawthorne'm) zwiastuje kłopoty dla amatorów gładkiej i miłej lektury. Co prawda, dalszy ciąg nie stawia już zbyt wysokich wymagań, no może poza odrobiną cierpliwości ale nie zmienia to faktu, że nie ma w powieści wilkołaków, zombie ani czarodziejów, którzy mogliby przykuć uwagę. Pojawiają się co prawda wzmianki o czarownicach ale te nie odgrywają w powieści, niestety, większej roli.

Jakby nie było "Szkarłatna litera" to, jak wiadomo, problem grzechu, winy i kary. Młoda żona zdradza starego męża z młodym pastorem. Zachodzi w ciążę i jej niewierność wychodzi na jaw. Poddana publicznemu napiętnowaniu osłania kochanka, który chce uniknąć kary i równocześnie dręczony jest wyrzutami sumienia. Do tego wszystkiego jest jeszcze mąż chcący zemścić się na winowajcy. Tak w telegraficznym skrócie wygląda sprawa. Mnie w tym wszystkim zainteresowała nie postać głównej bohaterki, bo z czasem jest ona przyćmiona przez postać kochanka, lecz postacie męskie, wydaje mi się, że znacznie ciekawsze. Ona jest niezłomna, oni bardziej ludzcy. 

Mąż Hester, Roger - dziwna sprawa ale to przecież w gruncie rzeczy to on został skrzywdzony przez nią i Artura, tymczasem u Hawthorne'a wyrasta na szwarccharakter. Dlaczego? chyba tylko dlatego, że chce odnaleźć i zemścić się na kochanku żony, który uniknął odpowiedzialność za swój czyn. A przecież Artur to postać zdecydowanie bardziej śliska niż on. Nic nie wiadomo na temat złych uczynków Rogera, wręcz przeciwnie, jest lekarzem więc pomaga ludziom, tyle tylko że jest opętany idee fixe znalezienia człowieka, który przyprawił mu rogi. To całe jego "zło" ale mnie, przyznaję, to jakoś nie wzdraga na myśl o nim, choć Hawthorne robi wszystko by zniechęcić czytelnika do tej postaci.

A "bogobojny" pastor? Jasne jest, że jego związek z Hester to nie była sprawa jednorazowego "incydentu", to nie było "potknięcie" lecz coś co musiało trwać jakiś czas, ona poniosła konsekwencje swego czynu, on skończył na miotaniu się pomiędzy wyrzutami sumienia i strachem przed skandalem. Prawiąc nauki moralne swoim wiernym, sam sprowadził jedną ze swych owieczek na drogę grzechu, a w latach jej pokuty w niczym nie wsparł swej ofiary ani dziecka (nie licząc dwóch przemówień). Trochę mało by mu współczuć i zrozumieć. Nawet jego przyznanie się do winy jest jakieś pokrętne. Wszak dokonuje go dopiero w chwili śmierci, przed zamierzoną ucieczką wraz z ex-kochanką. To dopiero! szybko powiedzieć co leży na wątrobie i zaraz czmychnąć. Wygodna strategia. Zerwać z otoczeniem, w którym wszyscy już wiedzą co zrobił i bezpiecznie zacząć na nowo tam gdzie nikt go nie zna. Ale tu znowu zgrzyt. Hester planuje ucieczkę wraz z nim i z dzieckiem ale przecież ciągle jest kobietą zamężną. Jakże to tak? Znowu to samo? Co prawda, mówi się, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki ale w to samo bagno, jak najbardziej. 

W tym wszystkim Hester jakoś schodzi na drugi plan. Owszem cierpi, ale jej cierpienie jest karą za grzech, zresztą nie najsurowszą z tych, jakie mogła ponieść. Cierpliwość i pokora z jaką ją znosi jest świadectwem poczucia winy, które z czasem pomniejsza, usiłując obciążyć odpowiedzialnością za swą decyzję o zamążpójściu męża. A przecież do zawarcia małżeństwa trzeba zgody obojga małżonków, oboje obiecują sobie miłość, wierność i że się nie opuszczą aż do śmierci. Jakoś w przypadku Hester tego nie widać a przecież nie dręczą jej wyrzuty sumienia, to co jej dolega to poczucie wstydu z powodu społecznego ostracyzmu i nic więcej. 

Świetna rzecz (biorąc oczywiście pod uwagę jej wiek) choć zdecydowanie nie dla gimbazy.   

czwartek, 18 sierpnia 2016

Matka Joanna od Aniołów, Jarosław Iwaszkiewicz

O czym jest "Matka Joanna od Aniołów"? W wydawniczej notce może przeczytać, że to opowiadanie o wyborze, jakiego musi dokonać czytelnik "i opowiedzieć się po jednej ze stron: prawa do przeżycia duchowego albo szaleństwa". Ale Iwaszkiewicz wcale takiej alternatywy przed czytelnikiem nie stawia. To raczej rzecz o dramacie człowieka, który padł ofiarą własnego złudzenia o możliwości walki ze złem, nie chcąc pogodzić się z tym, że jest ono jako element świata, niezniszczalne.


Ale mówiąc szczerze wcale nie jestem pewien tego, co napisałem wyżej bo jak tu można być czegokolwiek pewnym, skoro w sumie chyba nic nie jest w "Matce Joannie od Aniołów" definitywnie przesądzone. Nawet odpowiedź na podstawowe pytanie czy ksiądz Suryn (dziwna sprawa: tytułowa bohaterka wcale nie jest główną postacią opowiadania) padł ofiarą oszustki czy też demona drzemiącego w nim samym nie jest oczywista. Przecież widział, co się dzieje, zdawał sobie sprawę z tego, że matka Joanna "przesadza, koloryzuje i komponuje", a jej "rzeczywistą namiętnością (...) była chęć interesowania wszystkich sobą, chęć wywyższenia się jakim bądź kosztem". Dostrzega to, a jednocześnie nie potrafi, a może nie chce wyciągnąć płynącego stąd najbardziej oczywistego wniosku. Wierzy w jej opętanie. Dlaczego? Bo dla niego świat jest królestwem diabła - sam przecież mówi do ukazującej mu się jego wizji "Tu jest królestwo twoje, ale ja jestem posłany przez innych ludzi w imię boże. Jestem z innego królestwa, jestem ze światła, jak ty jesteś z ciemności, jestem z dobra, jak ty jesteś ze zła..." a w zakamarkach duszy każdego człowieka drzemie zło. Także jego duszy. To nie demony matki Joanny go prześladują lecz zło czające się w jego własnym sercu. Jeśli więc ksiądz Suryn jest czyjąś ofiarą, to już raczej własnej wiary niż matki Joanny.

Jakże naiwnie ksiądz Suryn sądzi, że jest w stanie to zło pokonać. On chce wojny totalnej ze złem, nie rozumie że zło, tak jak dobro jest elementem świata i choć obecne w życiu człowieka wcale nie musi nad nim panować. Ale nic w tym dziwnego, wszakże nie dostrzegał rzeczy oczywistych, nawet mimo ostrzeżeń anioła (Kaziuk), daje się wodzić na pokuszenie diabłu (Wołodkowicz). Gorzej, że zawiera pakt z szatanem. Co z tego, że w szlachetnej intencji - "Chciał być obciążony tym samym nieszczęściem, jakie spotkało matkę Joannę, chciał doznać tych wszystkich uczuć, jakich ona doznaje, chciał być tak opętany, jak ona jest opętana, podzielić to wszystko, co ją obciąża - i prosił Boga, by jej pozwolił odnaleźć prawdziwą drogę cnoty i miłości prowadzącą ja do zbawienia, a na niego zrzucił jej wszystkie nieszczęścia i grzechy" - uwierzył demonowi zła. Jak mógł to zrobić? Przecież wiedział "cóż może powiedzieć ojciec kłamstwa, ojciec ciemności? Wszystko, co szatan wyrzecze, jest kłamstwem, kłamstwem" on zaś to kłamstwo traktuje jak prawdę. A jeśli bardziej się zastanowić, to może i intencja księdza Suryna nie jest tak szlachetna jak by się to na pierwszy rzut oka wydawało, czy czasami nie popychały go do zawarcia paktu demony, o których mówił cadyk (który czy aby na pewno jest tylko cadykiem)?

A może reb Isze z Zabłudowa ma rację gdy mówi, że "To nie są może demony, to może tylko brak aniołów? (...) Anioł odleciał od matki Joanny i oto została sama ze sobą. Może to tylko własna natura człowieka?" Być może i ksiądz Suryn został sam ze sobą i przemówiła do niego ta cząstka jego natury, której się tak obawiał. Nie bez kozery jest zrozpaczony gdy słyszy od cadyka/szatana "Ja jestem ty - ty jesteś ja!" Demony? Nie, on nie mocuje się z demonami, on walczy sam ze sobą. Wszak gdyby istniały, nie zrezygnowałyby dobrowolnie z matki Joanny, o której dowiadujemy się, że "wyzdrowiała na dobre". Ale już chyba lepiej by demony istniały. Jakiż to byłby okrutny żart z księdza Suryna, gdyby okazało się, że w gruncie rzeczy jest ofiarą własnej imaginacji. Za jej sprawą padł ofiarą oszustki, stracił pokój własnej duszy i przede wszystkim, zamordował dwóch niewinnych ludzi, a jego cierpienie i ofiara życia ludzkiego były bezsensowne i daremne.

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Niemcy w Krakowie, Dziennik 1 IX 1939 - 18 I 1945, Edward Kubalski

Długość mojego krążenia wokół "Dziennika" Edwarda Kubalskiego przewyższa tylko rozczarowanie nim. Odredakcyjna notka na okładce książki zapowiadała m. in. "pasjonujący zapis" niemieckiego panowania w Krakowie i twierdziła, że autor "w sposób rzeczowy i wnikliwy przedstawia życie codzienne (...), wzmagający się terror okupanta oraz zmieniające się nastroje polskiego społeczeństwa" a "Dzienniki, pisane na bieżąco żywą bogatą prozą, są jednym z najciekawszych i najbardziej wartościowych przekazów tego typu." Cóż po lekturze "Niemców w Krakowie" miałem wrażenie, że przeczytałem inną książkę niż ta, o której pisała redakcja (?) wydawnictwa. 


Być może oczekiwałem zbyt wiele, rozochocony dziennikiem Klukowskiego sądziłem, że to będzie coś co ciężarem gatunkowym będzie mu dorównywało. Niestety, bez szans. I w sumie trudno o to mieć pretensje do Edwarda Kubalskiego, jeśli już to raczej do wydawniczego marketingu. Kubalski pisał dziennik z myślą o potomnych, a kiedy zaczynał go pisać miał 68 lat. Kiedy wspomina o "plantatorach" (starszych panach politykujących na krakowskich Plantach), to trudno się oprzeć wrażeniu, że to określenie pasuje jak ulał także do niego i że sam pasuje do portretu "kawiarnianego polityka" z rysunku Franciszka Kostrzewskiego. Trudno spodziewać się po starszym panu, wieloletnim urzędniku, będącym jak można się domyśleć, zawsze super correct, ekscytującej lektury. To zapiski jakby odpersonalizowane, w tym znaczeniu, że wyzbyte emocji i pomijające postać i uczucia ich autora. Nawet wzmianki o synu, który został aresztowany i zginął w Oświęcimiu przemykają jakoś bez większego wrażenia.

O ile "Zamojszczyznę" Zygmunta Klukowskiego, rzecz jak najbardziej lokalną, czyta się jak dziennik uniwersalny, to "Niemcy w Krakowie" które sądziłem, że mogą być odzwierciedleniem spojrzenia wielkomiejskiej inteligencji na okupację są rzeczą nie tylko lokalną ale wręcz prowincjonalną. To zestawienie plotek, czasami kompletnie bzdurnych, z wiadomościami z oficjalnych gazet i własnymi, raczej mało wnikliwymi obserwacjami. Prawdziwą katastrofą dla czytelnika jest wybuch wojny z Rosją - zapiski zdominowane bowiem zostają referowaniem walk na linii frontu, co dzisiaj mogłoby może zainteresować historyka wojskowości badającego różnice pomiędzy stanem rzeczywistym frontu, tym co przedstawia oficjalna propaganda a tym tym jak odbierają to czytelnicy ale nie kogoś kto chciałby dowiedzieć się jak wyglądało życie codzienne w okupowanym Krakowie.

Drugą dominantą "Dziennika" Kubalskiego jest teatr. Widać, że jest on czymś ważnym w życiu autora, choć przecież z punktu widzenia przeciętnego mieszkańca dwustutysięcznego miasta już niekoniecznie. W każdym razie informacje co, gdzie, kiedy i przez kogo będzie grane są równie ważne, z punktu widzenia autora, jak na przykład informacja o wywózkach robotników przymusowych do Niemiec.

Z tego wszystkiego wyłania się obraz dosyć zaskakujący. Tu nie ma wielkiej grozy, owszem, czytamy, podawaną suchą informację, że ten czy ów nie żyje, że są łapanki, pod koniec dziennika pojawiają się wzmianki o masowych egzekucjach ale nie ma w tym poczucia zagrożenia życia. To wszystko jest jakby trochę obok, tak jak informacje o losach Żydów (pisanych, co znamienne, przez autora z małej litery), czy nawet Katyniu i popowstaniowych przesiedleńcach z Warszawy. Bardziej dokuczliwe są dolegliwości życia powszedniego, drożyzna i deficyt różnorakich dóbr czy godzina policyjna, kolejne zakazy i nakazy.

Możliwe, że "Niemcy w Krakowie" okażą się ciekawą lekturą dla kogoś związanego z Krakowem ale mnie rozczarowały.