piątek, 31 lipca 2015

Dwór, Isaac Bashevis Singer

"Dwór", pierwszą część dylogii poświęconej historii Kalmana Jacobiego i jego rodziny, rozgrywającą się w okresie po powstaniu styczniowym, można zaliczyć do "powieści antypolskich" obok m. in. "Wyboru Zofii" czy "Malowanego ptaka", ze świecą bowiem szukać w niej pozytywnego bohatera Polaka. Polscy bohaterowie (z dwoma wyjątkami) albo staczają się coraz niżej albo żyją już na dnie pogodzeni z tym i akceptujący reguły gry, które tam obowiązują, chociaż właściwie można by mówić o braku reguł a jeśli nawet znajdziemy postać, która nie zasługuje na miano negatywnej, to i tak ciągnie się za nią jakaś "smuga cienia".


Żydowscy bohaterowie też mogą oczywiście budzić tzw. mieszane uczucia, zwłaszcza że ich postawa życiowa wynika w dużej części z przesłanek zupełnie dla nas obcych i tym bardziej może się wydawać niezrozumiała, oglądnie mówiąc. Nie mniej jednak, ma się wrażenie, że są oni odmalowani przez Singera znacznie cieplejszymi barwami. Jeśli błądzą i potykają się, to mają świadomość swoich pomyłek życiowych, są z ich powodów nieszczęśliwi i próbują swoje życie zmienić, choć nie zawsze im się to udaje. Ostoją w tym ich życiowym zabłąkaniu jest chasydyzm. Wychodząc z niego, usiłując się od niego uwolnić, stają się nieszczęśliwi - powracając na jego łono odzyskują wewnętrzną równowagę.

Nie ma co ukrywać, takie "ustawienie" postaci może drażnić. Wypada jednak oddać sprawiedliwość Singerowi, który ma odwagę postawić niewygodne dla swoich ziomków pytania - "Jak można się wprowadzić do cudzego domu, żyć w nim w całkowitym odosobnieniu i oczekiwać, że się na tym nie ucierpi? Jeśli człowiek gardzi bogiem swego gospodarza, biorąc go za wizerunek z blachy, stroni od jego wina jako zakazanego, uznaje jego córkę za osobę nieczystą, czyż tym wszystkim nie ściąga na siebie traktowania należnego osobie niepożądanej i obcej?", a potem jeszcze stwierdza, że Żydzi "nie mówią językiem kraju, w którym mieszkają, i posyłają dzieci do chederów". Ma więc świadomość, że coś w stosunku gości do gospodarzy jest nie tak. Co prawda w "Spuściźnie", drugiej części dylogii, Singer twierdzi, że takie słowa są godne antysemity ale warto pamiętać, że w czasie okupacji Żydzi ponieśli straszliwe konsekwencje pielęgnowania właśnie takiej postawy, choć oczywiście zachowanie odrębności nie wyjaśnia wszystkiego.

Ta dobrowolna alienacja Żydów, z tkwiącym u jej podstaw poczuciem wyższości, może chwilami irytować do tego stopnia, że przychodzą na myśl osławione słowa Zbyszewskiego o Słonimskim ze wstępu do "Niemcewicza od przodu i tyłu" - "dawał mi jakieś pouczenia – jeszcze do tego nie doszło, by taki Słonimski uczył mnie historii Polski. Gdy będę pisał życiorys reb Altera z Góry Kalwarii albo sporządzał wykaz Żydów osadzonych w Jabłonnie podczas wojny 1920 r. – wtedy poproszę go o pomoc i informacje", zwłaszcza, że jedyny chyba związek Żydów z powstaniem styczniowym, jaki można dostrzec w powieści polega na tym, że główny bohater "pożywił się" na klęsce powstania robiąc interesy z rosyjskim księciem, który przejął odebrany w ramach represji majątek powstańca (zapewniając jednak warunki do życia jego rodzinie).

Ale to nie relacje polsko-żydowskie są tematem książki, to w gruncie rzeczy saga rodzinna mająca za tło egzotyczne dla nas problemy związane z żydowskością i miejscem tradycji żydowskiej w zmieniającym się świecie, utrzymana w konwencji romansu (tych tu bez liku, co ciekawe jeden z nich kojarzyć się może z romansem Lucy Zuker i Karola Borowieckiego), rozgrywająca się w podwarszawskim miasteczku i Warszawie końca XIX wieku, odmalowana żywymi barwami, co sprawia, że książkę czyta się jednym tchem, jak na powieść laureata literackiej nagrody Nobla przystało. 

poniedziałek, 27 lipca 2015

Antygona, Sofokles

Sądziłem, że w dzisiejszych, merkantylnych czasach nabycie współcześnie wydanej książki, to tylko kwestia czasu i pieniędzy (ewentualnie). A jednak się myliłem i jakże to budująca pomyłka. Okazuje się, że wydawałoby się wyświechtany, dręczący kolejne pokolenia licealistów dramat jest nie do zdobycia. Ale nie chodzi też o lada jakie edycję lecz o przekład Stanisława Hebanowskiego wydany przez słowo/obraz terytoria w 2003 roku. Nie wiem, czy tłumacz, podobnie jak prof. Robert Chodkowski, chciał nadać tragedii nowy wymiar (tyle że byłby on nowy jednie w naszych,  rodzimych opłotkach, nie grzeszących nadmiarem inwencji), ale nawet jeśli nie, to bez trudu można w jego przekładzie znaleźć coś więcej niż tylko spór o słuszność wyboru pomiędzy prawem ludzkim a boskim, do którego zwykle sprowadza się "Antygonę".  


Nie znaczy to oczywiście, że dylemat ten jest pomniejszony i traci na znaczeniu, nie (zwłaszcza, że z całą ostrością okazał się aktualny w nieodległych przecież czasach), ale widać też wyraźnie także inne motywy. Pierwszy to spór nie tylko na linii władca - poddany ale także mężczyzna - kobieta. Dostrzec to można choćby w postawie Ismeny, która choć gotowa jest ostatecznie ponieść śmierć u boku siostry to jednocześnie twierdzi "nie nam - kobietom - walczyć z mężczyznami" uznając ich rolę jako silniejszych. Co więcej, sam Kreon przenosi konflikt z Antygoną także na pole płci, stawiając synowi zarzut, że staje po stronie kobiety, czy też zarzekając się - "dopóki żyję - kobieta nie będzie rządzić tym miastem", tak jakby sprzeciw ze strony mężczyzny był bardziej do przyjęcia i mniej mu uwłaczający. Ale jeśli traktował sprzeciw ze strony kobiety w tych kategoriach to nie miał racji, bo Antygona z pewnością przewyższała go przynajmniej w jednej rzeczy - w pysze. 

Bo w gruncie rzeczy, kim jest Kreon? - władcą niepewnym własnej władzy, obawiający się innych, wietrzący spiski tam gdzie ich nie ma, jak każdy tyran zaślepiony, oczekujący bezwzględnego posłuchu dla samego posłuchu i miotający się w swoich decyzjach: to chce skazać na śmierć Ismenę, to znów ją uwalnia, to zakazuje pogrzebania ciała Polinika - to je grzebie, to skazuje na śmierć Antygonę - to chce ją uwolnić. W żadnej swojej decyzji nie jest konsekwentny. A Antygona tak - tyle, że jej determinacja w imię miłości do zmarłych braci ("Współkochać przyszłam - nie współnienawidzić") jest trochę podejrzanej proweniencji. Czy chodzi jej tylko o oddanie czci zabitemu w bratobójczym pojedynku Polinikowi? Przecież mówi wyraźnie - ona chce "śmierci spojrzeć w oczy".

Jest coś dwuznacznego w tym, gdy mówi Kreonowi o czekającej ją chwale a Ismenie "nie chcę, byś sobie przywłaszczała prawo - do chwały". Czyż to nie grzech hybris, pychy? Pragnąc oddać cześć bratu, napawa się jednocześnie własnym poświęceniem - "To będzie piękne: odpocznę - kochana - przy nim, którego kochałam" - sprawia tym samym, że pogrzebanie Polinika staje się dla niej jedynie narzędziem dla osiągnięcia splendoru. To jest najważniejsze. Dlatego odcina się od Ismeny, jest wiadoma, że jej poświęcenie dla Polinika byłoby zrównoważone poświęceniem Ismeny dla niej samej, bo śmierć Ismeny byłaby przecież nie mniejszym poświęceniem niż jej własna śmierć. Nie bez przyczyny więc decyduje się na samobójstwo - i tak w powszechnym odczuciu będzie ofiarą Kreona, a dwa słońca nie mogą przecież świecić na tym samym niebie.

Tylko jakie ostatecznie znaczenie mają czyny każdego z bohaterów dramatu? Przecież nikt z nich nie jest panem własnego losu - "klątwa nad domem Labdakidów nie pozwala rozerwać łańcucha cierpień" a przeznaczenie "silniejsze jest niż rozum ludzi, niż wola bogów". Dotyczy to zarówno potomków Edypa jak i rodu Kreona. "Los trzyma w swoim ręku nici naszego życia. Raz wznosi nas - raz pogrąża. Szczęście i nieszczęście mijają się wzajemnie. Zrządzenia losu są tajemnicą nawet dla bogów." W gruncie rzeczy nie ma znaczenia, co bohaterowie Sofoklesa uczynią - "przyszłość to sprawa bogów" i nie mogą uwolnić się od przeznaczenia. Są tylko igraszką w rękach bogów, mającą złudzenia co do własnej roli, dowiadującą się o tym post factum - ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie?

niedziela, 12 lipca 2015

Stary człowiek i morze, Ernest Hemingway

Opowiadanie Hemingway'a jest jedną z trzech najsłynniejszych "rybnych" opowieści obok "Moby Dicka" Melville'a (choć w tym przypadku mamy do czynienia z ssakiem morskim) i "Szczęk" Benchley'a i podobnie jak one może być odczytana jako parabola zmagań dobra ze złem. Ale możliwości interpretacji jest więcej a więc człowiek przeciwko siłom natury, wytrwałość przeciwko sile, rozum przeciwko instynktowi, by wymieć te które są najoczywistsze. Nie zapominajmy też o interpretacji feministycznej, która wszystko potrafi zdekodować jako fallogocentryczne, a która nie wątpię, "W starym człowieku i morzu" znalazłaby do idealną wręcz pożywkę dla tego rodzaju dociekań.


Ale pomijając tego rodzaju egzotykę, to gdy patrzy się na te zestawienia i widzi, że jeśli nawet przyjąć, iż zwycięża w nich dobro, człowiek i wytrwałość, to jednak nie da się zaprzeczyć, iż za każdym razem jest to pyrrusowe zwycięstwo. To konsekwencja potrzeby udowodnienia, przede wszystkim sobie samemu, swojej wartości. Z czym mamy do czynienia w przypadku Santiago, który żyje już tylko wspomnieniami dawnej siły i chwały, czyż nie ze znaną od tysiącleci hybris?
Dla innych jest to bez znaczenia, jego wysiłki budzą nie tyle podziw co przede wszystkim litość. Dla innych jest tylko starym, samotnym, biednym rybakiem. Mitologizowanie przez niego pojedynku z rybą,  przypisywanie jej wielkość i chwały, szlachetności i zręczności jest w gruncie rzeczy próbą dowartościowania samego siebie. Im wspanialszy jest pokonany przeciwnik, tym wspanialsze zwycięstwo i tym potężniejszy zwycięzca.

Ale przecież to tylko złudzenie zwycięstwa, tak jak złudzeniem jest wyobrażenie Santiago, że "człowieka można zniszczyć ale nie pokonać" - bo został nie tylko pokonany ale i zniszczony. Ta walka jego życia okazuje się dla innych, poza Manolinem, bez znaczenia. (Myśląc "ponowocześnie" - czyżby w relacji Santiago - Manolin ukryty był motyw homoseksualny? Z kolei hołdujący interpretacji postkolonialnej mogą dopatrzeć się przejawów rasizmu w zwycięstwie Santiago nad Murzynem, co prawda Santiago raczej nie był biały, ale co jaśniejsza skóra, to jaśniejsza.) Podziw dla Santiago za złowienie ogromnej ryby a właściwie dla wymiarów tego co z niej pozostało, równoważony jest uznaniem dla mającego zdecydowanie bardziej utylitarny wymiar połowu chłopca a ostatecznie zdeprecjonowany przez przygodnych turystów.

To werdykt właściciela kawiarni przypomina o tym, czego świadom był zresztą także Santiago, walka z tym co dla niego było ucieleśnieniem wielkości, chwały, szlachetności i zręczności prowadzona była w imię bardzo przyziemnego celu - dla pieniądza. Santiago przecież nie wypływa w morze dla przyjemności, dla sprawdzenia siebie samego - pojedynek, który stoczył jest przecież kwestią przypadku, rozpaczliwą próbą wynagrodzenia sobie dotychczasowych niepowodzeń. Wie, że tę próbę przegrał a szkielet marlina, nie jest dowodem zwycięstwa lecz klęski.

czwartek, 9 lipca 2015

Billy Bathgate, E.L. Doctorow

Moja znajomość z prozą Doctorowa datuje się od czasów liceum i lektury "Witajcie w Ciężkich Czasach". Kontynuowałem ją z różną intensywnością przez późniejsze lata i z różnym powodzeniem, większym w przypadku "Ragtime'u", "Billy'ego Bathgate'a""Wystawy światowej" i "Rezerwuaru",  mniejszym w przypadku "Księgi Daniela", "Jeziora Nurów" czy "Miasta Bożego"

Do trzech pierwszych mam szczególny sentyment, niezależnie od tego, że były lekturami czasów młodości a te zwykle mile się wspomina, choć powraca się do nich z różnym skutkiem - były wydane w PIW-owskiej serii "Współczesna proza światowa", która obok Klubu Interesującej Książki była literackim oknem na świat. Sporo tam było literatury z tzw. demoludów, która stanowiła równowagę dla pisarzy z Zachodu, którzy przeszli do historii literatury światowej i nadawali jej ton - Bellow, Cortazar, Eco, Grass, Heller, Kesey, Marquez, Nabokov, Vian, Vonnegut czy White, itd., itd., itd. Doctorow to może nie ta kategoria ale z pewnością pierwsza liga.


W pierwszej lidze mieści się też "Billy Bathgate", na którego podstawie został też nakręcony film pod tym samym tytułem i pewnie dlatego książka książka kojarzy mi się z "Dawno temu w Ameryce" (a i "Hoodlum gangster" za sprawą postaci, które występują zarówno w powieści jak i w filmie, zresztą nie najwyższych lotów mimo pierwszorzędnej obsady) ale także z "Manhattan Transfer" Dos Passosa. Jest to bowiem zarazem opowieść o inteligentnym i wrażliwym chłopcu, który odrzuca perspektywę, którą wieszczy swoim kolegom - "Przypisuję was na zawsze do wynajętych pokoi, wrzeszczących bachorów i nie rozgarniętych żon, skazuję na powolną śmierć w nieprawdopodobnym zniewoleniu, na drobne przestępstwa i nędzne zarobki, na oglądanie rzędu cel w bloku więziennym do końca waszych dni" na rzecz przynależności do świata gangów i jednocześnie portret Nowego Jorku lat 30-tych ubiegłego wieku.

Powieść Doctorowa w porównaniu z tym, do czego jesteśmy przyzwyczajeni przez polskich autorów, którzy wzięli za bohaterów swoich książek, chłopców w okresie dorastania znacząco się różni, co wynika zapewne w dużej części z tego, że adresowana jest do dorosłego czytelnika w przeciwieństwie do powieści Żeromskiego, Parandowskiego czy Nowakowskiego. Tam mamy chłopców tkwiących w dzieciństwie z problemami klasycznymi dla "rytuału przejścia", tu przedwczesną dorosłość i próbę odnalezienia się "w rozległym, ziejącym pustką świecie dorosłości, gdzie króluje przerażenie." Wejście w ten świat oznacza konieczność sprostania jego wymaganiom bez żadnej taryfy ulgowej, z obowiązkami dorosłego, bez praw dziecka i zgodę na utylitarne traktowanie, gdzie ocenia się go tylko z punktu widzenia przydatności w rozgrywkach świata dorosłych.

Ale to nie są dla Billy'ego wady, on akceptuje te prawidła - "cała sprawa polega na tym, że gdy już należysz, to nie lękasz się gwałtownej śmierci, w jej obliczu zwijasz się tak, jak nigdy by nie zdołał zwykły śmiertelnik", wszak alternatywa jest tak niepociągająca... Zresztą chce podbić świat - "żywił przekonanie, że nie powinien odczuwać wdzięczności za to co go spotyka, tylko brać, co dają, bo to mu się należy" i chociaż już wie, co wcale nie jest takie oczywiste w jego wieku, że "wszystko ma swoją cenę, i ponieważ nie wyrównałby rachunku nawet płacąc życiem, postanowił wykorzystać dany mu czas".

Chroni go inteligencja i wrażliwość, której wyznacznikiem jest miłość do dwóch kobiet jego życia: cierpiącej na zaburzenia psychiczne matki i kochanki gangsterów. To co sam mówi o swoim przyjacielu, patologicznym zbieraczu śmieci w jakimś sensie odnosi się do niego samego - "Kochać to, co zepsute, obdarte, uszkodzone. Kochać to, co nie działa. Kochać to, co pogięte, wyszczerbione i zdekompletowane. Kochać to co śmierdzi i nikomu by się nie chciało tego oczyścić z brudu, żeby ustalić, czym właściwie jest. Kochać to co ma nieokreślony kształt, niewiadomy cel i nieodgadniętą funkcję. Kochać i nie porzucić." Bo obie kobiety mają "feler" - matka jest chora psychicznie, a z kolei Drew Preston - nierozważnie dobiera sobie towarzyszy pozamałżeńskich przygód, mówiąc bardzo oględnie. Billy, obie te kobiety kocha i nie porzuca, co więcej, naraża życie by ocalić Drew (jedną z ciekawszych postaci książki), kobietę która "ma zbyt niezależny charakter i żyje samotnie wśród własnych tajemnic; taka już jest, wyłącznie sama decyduje i sama ze sobą rozmawia, bez względu na to, jak ponętnie blisko znajduje się w danej chwili." Ale wydaje mi się, że to tylko pozorna wolność, w gruncie rzeczy bowiem jest ograniczona przez mężczyzn nadających ramy jej życiu, choć decyzja co do tego czym i jak je wypełni pozostawiona jest już jej samej.

Świetna książka, polecam. 

środa, 1 lipca 2015

Imię róży, Umberto Eco

Jakiś czas temu trafiłem na recenzję "Psa Baskerville'ów", co prawda jej autorka dała upust fantazji dopisując do powieści Conan Doyle'a rzeczy, których w niej ze świecą szukać ale dla mnie ten tekst był niczym Proustowska magdalenka zamoczona w herbacie bo skojarzył mi się z innego rodzaju bohaterem z Baskerville. Chodzi oczywiście o Wilhelma z Baskerville, opiekuna i nauczyciela Adsa z Melku, narratora i głównego bohatera "Imienia róży", jednej z najlepszej powieści kryminalnych. Pamiętam wrażenie, jakie zrobiła ona na mnie wówczas, gdy zetknąłem się z nią lata temu, jak tylko ukazało się jej polskie tłumaczenie. Należała do tych książek, które wywołują efekt "wow"! Znacznie chłodniej odebrałem ją po latach, postanowiłem więc ponownie sprawdzić, jak to z nią jest naprawdę - do trzech razy sztuka.


Nie ma co ukrywać, to nie książka dla "paidikoi, ephebikoi, gynaikeiosi", jakby powiedział mentor Adsa. Za "historią kradzieży i odwetu rozgrywającą się wśród niezbyt cnotliwych mnichów" i "wokół zakazanej księgi" jakież kryje się bogactwo tematów wątków. O ich ważności można oczywiście dyskutować. Pierwszy - kryminalny, spopularyzowany przez film o tym samym tytule co powieść (ale różniący się od niej znacznie), jest najbardziej oczywisty. Średniowieczny Sherlock Holmes, franciszkański zakonnik przy pomocy swego doktora Watsona, benedyktyńskiego nowicjusza rozwiązują zagadkę śmierci jednego, potem dwóch, trzech i kolejnych śmierci zakonników, żyjących w opactwie, które "jest jakby pomniejszonym kosmosem" i którego życie nadaje powieści rytm widoczny nawet w samym podziale na rozdziały.

Poprzez przyczynę zbrodni dochodzimy do drugiego motywu, sprawiającego, że "Imię róży" ze względu na temat można postawić obok "Auto da fe" czy "Zbrodni Sylwestra Bonnard" a z młodszych powieści, także "Klubu Dumas", w którym "biblioteka jest wielkim labiryntem, znakiem labiryntu świata. Wchodzisz i nie wiesz, czy wyjdziesz", stanowi centrum wszechświata, gdzie jak przystało na powieść detektywistyczną "księgi nie po to są, by w nie wierzyć, lecz by poddawać je badaniu. Mając przed sobą księgę, nie powinniśmy zadawać sobie pytania, co ona zawiera, ale co chce powiedzieć".

Z kolei, motyw "książkologiczny" łączy się z trzecim - filozoficzno-religijnym, w szerokim tego słowa znaczeniu obejmującym, zarówno historię filozofii okresu średniowiecza - wymowny jest tu ukłon w stronę Etienne Gilsona autora m.in. "Historii filozofii chrześcijańskiej w wiekach średnich" i bezpośrednie odwołanie się do postaci i poglądów św. Tomasza z Akwinu, Williama Ockhama czy Rogera Bacona,  historię ruchów religijnych z ruchami odnowy Kościoła i nurtami heretyckimi wreszcie aluzje do zawodowych zainteresowań samego Eco.

Te ostatnie sprawiają, że gdy czyta się semiotyczne (zresztą nie tylko) wynurzenia Wilhelma z Baskerville, rozsiane po powieści, jak choćby te, w których mówi - "Nigdy nie powątpiewałem w prawdziwość znaków (...) są jedyną rzeczą, jaką człowiek rozporządza, by miarkować się w świecie. Tym, czego nie pojąłem, była relacja między znakami." albo "Nie zawsze ślad ma ten sam kształt, co ciało, które go odcisnęło, i nie zawsze powstaje z nacisku ciała. Czasem odtwarza wyobrażenie, jakie ciało pozostawiło w naszym umyśle, i jest to wtenczas ślad idei. Idea jest znakiem rzeczy, a obraz jest znakiem idei, znakiem znaku. Ale z obrazu odtwarzam, jeśli nie ciało samo to ideę, jaką ktoś inny o nim miał." czy "Dobrem dla księgi jest by była czytana. Księga uczyniona jest ze znaków, które mówią o innych znakach, te zaś z kolei mówią o rzeczach. Bez oka, które je czyta, księga kryje znaki, które nie wytwarzają pojęć, a więc jest niema" można odnieść wrażenie, że za postacią Wilhelma kryje się sam Umberto Eco, choć nie wiem czy Wilhelm tego przypuszczenia nie uznałby za zbyt wątłą przesłankę.

Jest też "Imię róży" powieścią historyczną, osnutą wokół sporu pomiędzy papiestwem a cesarstwem z tłem w postaci ruchów religijnych. Czas akcji, jeden tydzień roku 1327 jest w gruncie rzeczy granicą bardzo płynną bo akcja odwołuje się wielokrotnie to wydarzeń, które miały miejsce zarówno przed jak i po tym okresie. Jednak to co mnie najbardziej pociąga w tej książce to historia głównego bohatera odkrywającego świat i ludzką naturę. To tym odkryciom połączonych z chwilami melancholiczną tęsknotą za bezpowrotnie minioną przeszłością i świadomością własnej niedoskonałości poświęcone są najpiękniejsze strony książki, gdy Adso pisze z równym przejęciem i żarem o życiu i śmierci za wiarę na stosie i miłości do nieznanej nawet z imienia dziewczyny, która stała się źródłem tęsknoty niewygasłej przez całe jego życie - "Dzisiaj, starzec, znałbym tysiące sposób, by uciec od tych powabów (i zastanawiam się, na ile powinienem być z tego dumny, teraz, gdy wolny jestem od pokus południowego demona; lecz bynajmniej nie wolny od innych, tak że zastanawiam się, czy to, co teraz czynię, nie jest występną uległością wobec ziemskiej namiętności wspomnienia, owej głupiej pokusy ucieczki przed płynącym czasem i przed śmiercią)".

Eco prezentuje stoicki pogląd na naturę człowieka, świadom jest jego słabości, co widoczne jest w lakoniczniej a przecież poruszającej refleksji Hubertyna - "Może zgrzeszyłem - szepnął. - Na pewno zgrzeszyłem. Cóż innego mógł uczynić grzesznik?" i Wilhelma - "Były zastępy takich, którzy zastanawiali się, czy Chrystus się śmiał. Sprawa nie interesuje mnie zbytnio. Sądzę, że nie śmiał się nigdy, gdyż był wszechwiedzący, jak winien być Syn Boży, więc wiedział, co uczynimy, my chrześcijanie". Wywiera to na powieści niepowtarzalne piętno refleksyjności ale są też strony, przy których lekturze trudno się nie uśmiechnąć, choć pewnie na niektóre czytelniczki (bo raczej nie czytelników) mogą działać jak czerwona płachta na byka. To uwagi na temat kobiety, która jest "naczyniem diabła", przez którą "diabeł przenika do serc mężów" i która "chwyta drogą duszę mężczyzny i najmocniejszych doprowadza do zniszczenia". Miłośniczkom romansów też zapewne nie bardzo się spodoba miłość rozumiana "jako dręczące rojenie natury melancholijnej, które rodzi się wskutek ustawicznego rozmyślania o licu, gestach i obyczajach osoby przeciwnej płci", choć na szczęście jest na to lekarstwo, -wg Awicenny - "połączenie dwojga kochanków węzłem małżeńskim, i choroba minie."