wtorek, 19 lutego 2019

Ten Obcy, Irena Jurgielewiczowa

Na nic się zdał prestiż obecności na Liście Honorowej IBBY, moja najmłodsza latorośl mordowała się prawie tydzień z "Tym Obcym" Ireny Jurgielewiczowej. Nie dziwię się swojemu synowi, nie od dziś wiadomo, że to "dziewczyńska" książka a problemy bohaterów nie wytrzymują porównania z przygodami postaci Marvela. Tak, nie ma co ukrywać, prawie 60 lat zrobiło swoje i dla współczesnego ucznia "rozklekotana dekawka" i "filujący knot" są równie tajemnicze co osławione "Tosiny" z "Plastusiowego pamiętnika" a pozór współczesności, jaki daje okładka ze zdjęciem nastolatka w bluzie z kapturem (nie wątpię, że zrobiłaby wrażenia na bohaterach Jurgielewiczowej) bardzo szybko się ulatnia. 


Niestety, literatura dla młodzieży osadzona w współczesnych sobie realiach szybko się starzeje. To co kiedyś utrzymywało się przez pokolenie, dzisiaj staje się anachronizmem już gdy upłynie jego połowa i nie pomoże tu nawet najlepsze przesłanie książki. Taki też los spotkał powieść Jurgielewiczowej. Nic nie pomogło, że istota problemów, które porusza pozostaje w gruncie rzeczy ta sama, a może nawet dzisiaj jest bardziej wyraźna. Krzywda wyrządzona dziecku, strach i agresja jako reakcja obronna, a jednocześnie bezradność w świecie rządzonym przez dorosłych, pragnienie miłości i poczucia bezpieczeństwa. W świecie, w którym ekshibicjonizm uczuciowy stał się dla wielu normą, jaśniejszą stroną tego zjawiska jest wyciągnięcie spod korca tego co jeszcze do niedawna wstydliwie przemilczano i jeśli już napiętnowano, to najwyżej półgębkiem, uważając, że krzywda dziecka jest tylko wewnętrzną sprawą rodziny od której obcym wara.

Rzecz w tym, że to co ważne, za sprawą umieszczenia w siermiężnej, prowincjonalnej rzeczywistości sprzed ponad pół wieku dla wielu nieletnich pobrzmiewa zapewne jak bajka o żelaznym wilku. Zamknięcie w wąskim kręgu lokalnej społeczności, gdzie wyjazd autobusem do sąsiedniego miasteczka, lody i rogal są wydarzeniami, podobnie jak dla dorosłego kupno butów, motocykl jako oznaka prestiżu, wyniesienie kilku ziemniaków czy kromki chleba na dwór. Aż trudno uwierzyć, żeby to było prawdziwe.

O, gdyby głównym bohaterem był prawdziwy obcy ze spluwą strzelającą pociskami plazmowymi albo chociaż z pistoletami laserowymi, to zupełnie inne sprawa, albo żeby jak Kuki miał on przedmiot, który spełnia każde życzenie, albo żeby chociaż byli jacyś zombie, to co innego. A tak, co... chłopak uciekł z domu bo bił go pijany ojciec, skończyły mu się pieniądze i szukając wuja trafił na nudzące się na wsi dzieci, dla których stał się atrakcją. Cóż to dzisiaj za atrakcja...

No, jeszcze pierwsze uczucia, to było to, co "za moich czasów" czyniło "Tego Obcego" książką "dziewczyńską". Ani moich kolegów, ani mnie uczucia Zenka i Uli nie brały - bliższe mi było "adelowanie" z książek Nienackiego. Jak dzisiaj to wygląda, nie wiem, ale mam wrażenie, że na moim synu rozterki miłosna Mariana i Zenka nie zrobiły specjalnego wrażenia.

A jednak w głębi serca mam nadzieję, że jakiś dobry nauczyciel języka polskiego będzie potrafił zaktualizować powieść Jurgielewiczowej i przedstawić ją jako coś więcej niż ramotkę, lekturę  sprzed lat, zwłaszcza babć. Ciągle przecież dziewczynki i chłopcy przeżywają pierwsze uczucie, choć niekoniecznie w tak subtelny sposób, jak w "Tym Obcym", jeśli pamięta się na przykład o filmie "Galerianki". Krzywda i bezradność dziecka w świecie dorosłych ciągle pozostają aktualnym problemem, do którego oprócz przemocy doszło także wykorzystywanie dzieci. U Jurgielewiczowej jest to wyłożone łopatologicznie, jak przystało na książkę dla "młodszej młodzieży" trzymając się określenia klasyka, podkreślone co prawda mało ale za to czytelną parabolą z psem pokazującą wspólnotę losów osamotnionego, skrzywdzonego chłopca i bezpańskiego psa, więc jest szansa że nie przejdzie to bez echa.

Z mojego punktu widzenia, jako dorosłego i ojca, w książce Jurgielewiczowej zainteresowało mnie coś, co choć obecne w niej cały czas, jest tylko jakby lekko zarysowane, to relacje dorośli - dzieci. Nie ulega wątpliwości, że pomijając tytułowego bohatera, u ich podłoża leży miłość ale w jakże różnym wydaniu. Od paternalistycznych zwyczajów dziadków Julka i Mariana, poprzez znajdujących się w "fazie przejściowej" stosunków pomiędzy Pestką i jej matką będącą mieszaniną partnerstwa i apodyktyzmu po liberalne podejście ojca Uli, na którym ciąży piętno rozwodnika (zabrakło jeszcze tylko kogoś żyjącego w konkubinacie, no ale to, jak na tamte czasy byłoby już za wiele). I nie dam głowy, czy takie przedstawienie nie ma głębszego znaczenia - rozwód jako oznaka nowoczesności, wyzwolenia z tradycyjnych okowów stosunków pomiędzy dorosłymi idzie w parze z nowoczesnością w relacjach rodzica z dzieckiem (ale nie upieram się przy tym).

W każdy razie okazuje się, przynajmniej w powieści, że zaufanie dziecka, jest odwrotnie proporcjonalne w stosunku do czynnika, że tak powiem "przemocowego", który może mieć różne przejawy. Im bardziej partnerskie traktowanie dziecka, co nie oznacza pobłażania, tym jego zaufanie jest większe. Dzisiaj wydaje się to oczywiste, choć też nie dla wszystkich, wówczas gdy rozgrywała się akcja "Tego Obcego" zakrawało to na fanaberię pedagogiczną, która "broniła się" tylko dzięki wysokiemu statusowi społecznemu rodzica.