czwartek, 26 lutego 2015

Studnia bez dnia, Katarzyna Enerlich

Już dawno się tak nie ubawiłem, chociaż nie sądzę by intencją Autorki "Studni bez dnia" było rozśmieszenie czytelników ale jak tu się nie śmiać, kiedy czyta się grafomańskie opisy stosunku seksualnego, który odbywa się o drugiej nad ranem w miejscu publicznym (przy jakimś wiadukcie kolejowym w Toruniu) - ach, cóż to za "Transfuzja orgazmu. Naboje rozkoszy wypuszczone skurczami w korytarze miękkości. Cichy jęk i zwolnienie uścisku. Wilgoć cieknąca arteriami ud prosto do tenisówek". W sumie, co w tym śmiesznego? Przecież to wcale nie jest zabawne wracać o drugiej nad ranem do domu w mokrych tenisówkach!


Ale "Studnia bez dnia" nie jest rodzimą wersją "50 twarzy Greya" choć opisów miłosnych zapałów można jeszcze kilka znaleźć, to dosyć kuriozalna historia o owdowiałej młodej kobiecie, dorabiającej przy produkcji toruńskiej pamiątkarskiej tandety, która znajduje pierścień ze średniowiecznej legendy zmieniający jej życie.

Katarzyna Enerlich, trawestując piosenkę Jerzego Stuhra, udowadnia, że "pisać książki każdy może", a zarazem że chyba jednak nie każdy powinien. Co prawda Andrzejewski mówił Trzandlowi o powszechności i potrzebie pisarstwa "merkantylnego" ale trzymającego jednak jakiś poziom, a powieść Katarzyny Enerlich nie łapie się do twórczości, jak to mówił, "kupców drugiej ani trzecie gildii". Zapewne ma swoich miłośników (to mógłby być asumpt do dyskusji na temat, czy lepiej nie czytać w ogóle niż czytać tego rodzaju elukubracje) ale jeśli ktoś posiadł trudną umiejętność czytania ze zrozumieniem powinien "Studnię bez dnia" omijać szerokim łukiem.

I nie chodzi tylko o grafomanię służącą opisowi, jak to bohaterka książki "stała się kobietą samotną, wlokącą za sobą niedomkniętą walizę uczuć. Żyły miłości podcięła jej podsłuchana rozmowa Męża z inną kobietą." bo to wynagradza mi z naddatkiem Mąż pisany przez duże "M", ta oznaka szacunku wobec patriarchalnego porządku. Nic to, że zdradzał (o czym zresztą żona wiedziała) ale mąż to jest Mąż! Nie żeby nie dostrzegała jego wad. I owszem, widziała je, wszakże gdy po wypadku nieprzytomny leżał w szpitalu i "balansował między życiem a śmiercią. Wyjątkowo niekorzystnie wyglądał." Co to znaczy kobiece oko! Facet umiera, a zdradzana żona dostrzega, że wyjątkowo niekorzystnie wygląda! Cóż za niedopatrzenie z jego strony! Zgroza!

Ale zgrozą wieje też i z innego powodu - bohaterka powieści znajduje kości palców i przedramienia, a "na jednej z kości palców połyskiwał... pierścień". I co? I nic! Kości zawija w jakiś woreczek i chowa do szafy, normalka, któż by tak nie zrobił ze znalezionymi ludzkimi szczątkami, a pierścień pokazuje przyjaciółkom. Ma kobieta nerwy. Tylko jak to możliwe? By przez trzy wieki pierścień utrzymywał się na palcu, ręka musiałaby być zmumifikowana a przecież Katarzyna Enerlich wyraźnie pisze o kościach (w dodatku zwiniętych jak "jasny precel"). Kości przedramienia i dłoni to prawie 30 kości, po co zabrała je wszystkie, bo jeśli nawet jakimś cudem pierścień trzymał się na którejś z kości palca, to przecież do niczego nie były jej potrzebne pozostałe. I jak zgarnęła je wszystkie za jednym zamachem wraz z pierścionkiem, chyba że miała wprawę albo dłoń jak szuflę? To pozostanie zagadką Autorki. Nie jedyną zresztą. Dlaczego jej bohaterka nie zawiadomiła policji o znalezieniu, jakby nie było, fragmentu zwłok? Przecież to, że znalazła je w średniowiecznej studni wcale nie oznacza, że mają kilkaset lat.

Tylko też chyba ona jedna wie, czy chlebodawcę głównej bohaterki w końcu emocjonowała jedna sprawa - "wyłącznie szczątki Kopernika", czy dwie, bo kilka zdań wcześniej pisze, że "rzeźbiarza w tym samym czasie frapowała jeszcze jedna zagadka". Nie wie za to, że nie powinno używać się słów, których znaczenia się nie rozumie, jak wyrażenia nomen omen w zdaniu, "Ucieszyła się, że dzwoni, bo w domu nagle zabrakło (nomen omen) oleju i chciała go prosić, bo dopisał go do listy zakupów, którą dała mu dziś rano."
Pewnie też niejedna gospodyni domowa chciałaby wiedzieć, jakim cudem kobiecie, która ledwo wiąże koniec z końcem, starcza na to by ciągle bywać w kawiarniach i restauracjach - no chyba, że w Toruniu jest jakoś bardzo tanio, etc., etc., etc.

Pomijając już niekonsekwencje i brak logiki dostrzegany co i rusz w fabule, to nie trzeba być krytykiem literackim by dostrzec niedostatki kompozycji. Do czego potrzebny był Autorce pochówek Kopernika albo przyjaźń wdowy i ex-kochanki tego samego mężczyzny, zważywszy że nic z niej w sumie nie wynika? Jest za to, to co można znaleźć na blogu Autorki; przepisy kuchenne i nawiązanie do Mazur. Tylko czy zaraz trzeba o tym pisać książkę? Jak dla mnie szkoda czasu i atłasu. Jeśli taka jest cała polska, współczesna literatura "kobieca" to ratuj się kto może! 

poniedziałek, 23 lutego 2015

Na wschód od Edenu, John Steinbeck

Już dawno nie zarwałem nocy na czytanie. Poczułem się trochę jak za licealnych lat, tym bardziej, że "Na wschód od Edenu" czytałem pierwszy raz właśnie wówczas. Nie trzeba wielkiej przenikliwości, by dostrzec, że najwybitniejsza powieść Steinbecka jest wariantem starotestamentowej historii. Co prawda, jeśli chodzi o inspirację Steinbeck nie był zbyt oryginalny bo wyprzedził go chociażby William Faulkner a i jego własne "Grona gniewu" są przecież amerykańską wersją wędrówki do Ziemi Obiecanej (nawiasem mówiąc wuj John Joad wydaje się być też zapowiedzią Toma Hamiltona) ale na pewno powieść nie pozostała przez to na pobitym polu. Co to, to nie! 


"Na wschód od Edenu" jest wersją historii a Ablu i Kainie podniesioną do kwadratu, powtarza się bowiem zarówno w relacji Adama i Karola a potem naznaczonych (tylko czy aby na pewno, bo nawet do końca nie wiadomo czyim) już dziedzictwem Arona i Kala. W starym, dobrze znanym schemacie z mieszanką wybuchową w postaci pragnienia ojcowskiej miłości, zazdrości i gniewu, zgadzają się zarówno atrybuty, jak i sceny, jak choćby przejrzysta aluzja w postaci imion, odrzucenie/przyjęcie darów, próba morderstwa w jednym przypadku, pośrednie przyczynienie się do śmierci w drugim, czy piętno Karola i Kate. To zresztą tylko niektóre ze znaków, które wiążą powieść Steinbecka i epizod z Księgi Rodzaju. Tylko dlaczego Steinbeck zatytułował swoją książkę tak jak zatytułował?  Wszakże z Biblii wynika, że "Kain odszedł od Pana i zamieszkał w kraju Nod, na wschód od Edenu" (Rdz 4, 16) a w powieści ani Karol ani Kal nigdzie nie odchodzą, co więcej oni zostają to odchodzą Adam i Aron.

Steinbeck akcentuje w niej nie zbrodnię i jej konsekwencje a koncentruje się na przyczynach bratobójstwa (do którego jednak w "Na wschód od Edenu" nie dochodzi, przynajmniej nie w dosłownym tego słowa znaczeniu) i możliwości dokonywania przez człowieka wyboru ścieżki postępowania. Człowiek nie jest ani bezwolnym narzędziem ani jego czyny nie są z góry zdeterminowane - zawsze ma szansę wyboru własnej drogi postępowania, wyboru pomiędzy dobrem i złem. To znaczy finałowe "timszel".

Mnie jednak najbardziej zainteresowała prawie zupełnie, nie licząc kainowego piętna, pozbawiona biblijnych nawiązań postać Kate będąca ucieleśnieniem zła w czystej postaci, zła bezinteresownego, czerpiącego satysfakcję z samego wyrządzenia krzywdy drugiemu. To chyba najbardziej zagadkowa postać bo nie wiele wyjaśnia jej inność polegająca - jak pisze Steinbeck - na braku. Właśnie, braku czego? - wydaje mi się, że możliwości odczuwania miłości, cokolwiek by pod tym pojęciem miało się ukrywać? Steinbeck nie daje tu żadnych stanowczych odpowiedzi pozostawiając to domysłowi czytelnika. Co więcej, by sprawę skomplikować na tym pomniku absolutnego zła pojawiają się "rysy" - rozpacz i żal, nie mówiąc już o pragnieniu zachowania pozorów wobec Arona czy geście zapisania mu majątku. A wreszcie, czy gdzieś nieśmiało w głębi serca, nieśmiało nie bylibyśmy skłonni przyznać Kate prawa do własnych, przynajmniej, niektórych wyborów. Czyż ignorowanie jej głosu przez Adama, chęć zatrzymania nie była równie samolubna jak jej chęć opuszczenia go?

Ta mniej lub bardziej wyraźna niejednoznaczność jest cechą wszystkich głównych bohaterów powieści bo przecież nawet Samuel - ostoja ma swoją "mroczną" tajemnicę, stawiającą go w dwuznacznej sytuacji wobec żony, nie mówiąc już o bezwzględnej, "posępnej prawości" Adama nie liczącej się z pragnieniami innych, czy egocentryzmie Arona i sprawia, że książka Steinbecka wymyka się prostym podsumowaniom, pokazując życie we wszystkich jego odcieniach, budząc uśmiech, jak w opowieści o matce narratora, Oliwii Steinbeck (zbieżność nazwisk nieprzypadkowa) czy zgrozę, jak w historii śmierci matki Li. I tak być powinno bo przecież "więcej jest piękna w prawdzie, nawet jeżeli to piękno jest straszne. Bajarze spod miejskich bram przekręcają życie tak, że wydaje się słodkie trutniowi, głupcowi i człowiekowi słabemu, a to jedynie potęguje ich ułomności, nie uczy niczego, nie leczy niczego i sercu nie pozwala się wznieść." 

piątek, 20 lutego 2015

Love story, Erich Segal

My mamy "Trędowatą" a Amerykanie swoją "Love story" i nie da się ukryć, że mimo że byliśmy pierwsi, to pobili nas na głowę - to na co Helena Mniszkówna potrzebowała dwóch tomów, Erich Segal zmieścił w formacie sporego opowiadania choć i to już jest dawką aż nadto. 

 
A i to już jest dawką ciężkostrawną. Co prawda Erich Segal to nie E. L. James ale ewidentnie przecieral jej szlak. Żadnych tam opisów, czy nie daj Boże, portretów psychologicznych, bo kto by to czytał. Biorąc pod uwagę, że główny bohater jest podporą drużyny hokejowej można powiedzieć, że akcja "Love story" toczy się w tempie meczu hokejowego i z podobna finezją. Ona kocha go za ciało, on jest intelektualistą-twardzielem (no i jedynym dziedzicem rodzinnej fortuny), który przez jeden dzień "załatwia" Huizingę podobnie jak przeciwników na lodowisku. A jeśli już zostaje pokonany to nie przez jednego lecz czterech. Dziwne, że zaciągnięcie dziewczyny do łóżka zajęło mu aż trzy tygodnie, to rzeczywiście musiała być wielka miłość. Ale jeszcze dziwniejsze, że zdeklarowani ateiści bez ustanku naruszają drugie przykazanie.

Powieść Segala to na poły amerykańska wersja o Kopciuszku, który spotyka księcia z bajki, taki kobiecy wariant american dream, w którym dziewczęce marzenia spełniają się dzięki wyjściu za mąż za syna milionera, ideał mężczyzny, piękny, mądry i bogaty. Tyle, że tym razem happy endu nie było, bo miłości stanęli w poprzek rodzice oblubieńca, którzy pojęli jednak swój błąd, gorzej że zły los pokonał szczęście młodych. Na poły, jest to też, wariant opowieści o Holdenie Caulfieldzie, tyle że starszym i bogatszym i o ile Holden można powiedzieć, że zachowywał się jak rozkapryszony smarkacz to Olivier Barrett IV (bunt przeciwko ojcu) wyrósł na rozkapryszonego smarkacza a dzieląca ich różnica wieku nic tu nie zmienia. 
 
"Love story" jest klasykiem szmiry, prawdziwie amerykańskim produktem jak MacDonald, w którym jest się szybko obsłużonym ale za to nie ma co liczyć na ucztę dla podniebienia. To sprawnie napisane romansidło wg schematów, które opisywał już Richard Hoggart w znanym także i u nas "Spojrzeniu na kulturę robotniczą w Anglii", a które sprawdzają się jak widać w każdym czasie i pod każdą szerokością geograficzną. 

czwartek, 19 lutego 2015

Muzeum ziemi ojczystej, Siegfried Lenz

Gliwice mają Horsta Bienka, Gdańsk Guntera Grassa a Ełk miał szczęście do Siegfrieda Lenza, który opisał miasto jako Łukowiec w "Muzeum ziemi ojczystej". Gdy czyta się ich książki dopiero wówczas można zrozumieć jak wielka przepaść dzieli powieści w rodzaju "Hanemanna", które usiłują podczepić się pod sentyment do nie tak dawnej a jednak nieznanej przeszłości miejsc, w których żyjemy sic et nunc, od tych, których autorzy wyrośli w swoich "małych ojczyznach". 


Czytając taką książkę stoi się przed trudnym zadaniem, chociaż nie tak trudnym jak jeszcze dwadzieścia-trzydzieści lat temu, kiedy ciężko było sobie uzmysłowić, że historia miejsc objętych wspólną nazwą "Ziemie Odzyskane" nie zaczęła się w 1945 roku a wcześniej mieszkali tu ludzie, którzy niekoniecznie byli krwiożerczymi bestiami. Ta trudność wynika chyba też z faktu, że w naszej literaturze niewiele jest utworów odwołujących się do utraconej ojczyzny (przychodzi mi na myśl tylko "Dolina Issy" Miłosza) a przecież los "repatriantów" niewiele tylko lepszy był od losu Wypędzonych.

Dzisiaj gdy starsze pokolenia, które pamiętały wojnę odeszły a nowe zadomowiły się i nie mają poczucia bycia przybyszami, którzy zamieszkują w czyichś domach, z jednej strony rodzi się ciekawość co było tu przedtem, zanim pojawili się rodzice i dziadkowie, z drugiej jednak traktuje się historię jako coś nieistotnego, coś co było-minęło i co nikogo już nie obchodzi i do czego nie ma sensu wracać.

I ten podział widać także, w drugiej, obok "Lekcji niemieckiego" najbardziej znanej powieści Siegfrieda Lenza - "Muzeum ziemi ojczystej", poruszającej książce o "małej ojczyźnie" pisanej z nostalgią i poczuciem nieodwołalności straty. Nie był nią chyba nawet specjalnie zaskoczony, bo przecież główny bohater jej zapowiedź usłyszał z ust rosyjskiego oficera, o wiele mówiącym nazwisku Plechanow, już w czasie Wielkiej wojny gdy Rosjanie po raz pierwszy zajęli Ełk - Łukowiec - "Pokażemy wam, ile warta jest ta cała wiara w ojczyznę. Otworzymy wam oczy na to, że piasek nie należy do was, że równie obojętnie znosi każdego. I to wszystko stanie się dla waszego dobra. Jeśli zależy nam na braterstwie, na internacjonalistycznym sąsiedztwie - dodał - to musimy skończyć z małostkową religią idylli i posiadania, której twórcami są apostołowie ojczyzny..." . I patrząc z dzisiejszej perspektywy, trzeba przyznać, że najpierw Rosjanie a po nich my sami byliśmy bardzo konsekwentni we wcielaniu w życie tej zapowiedzi.

Lenz w swojej książce pokazuje przegląd postaw swojego pokolenia wobec małej ojczyzny, rozumianej jako "miejsce, gdzie wzrok sam wilgotnieje, w duszy poczyna wrzeć, gdzie mowę można zastąpić nieokreślonym uczuciem..." i dla którego stosunek do tytułowego muzeum ziemi ojczystej jest papierkiem lakmusowym rozumienia patriotyzmu (ach, cóż to za niemodne teraz słowo!) zarówno w węższym jak i szerszym wymiarze.

Ale cóż, może nas dzisiaj obchodzić historia małego, prowincjonalnego miasteczka i los jego mieszkańców, jakieś muzeum stron ojczystych, jakieś regionalne rupiecie w "szopie do nabożeństwa", w której "zaduch historycznego marzycielstwa jest tak intensywny że zastępuje ogrzewanie" "fikcja podsycana jest złudzeniem trwałości i powrotu", a które miały się tylko przeciwstawiać "czasowi, spokojnej negacji i bezwzględnemu rozpadowi, występował przeciwko bezimiennemu końcowi"?

No może trochę, i nie tylko dlatego, że jako naród zasmakowaliśmy tej samej goryczy co Niemcy - konieczności opuszczenia własnych domów, ale także dlatego że Lenz bezpośrednio dotyka spraw polsko-niemieckich (gdzie Niemcy "nazywali się Konopatzki, Piassek albo Sobottka" a Polacy "nosili nazwiska Gutkelch, Niedermüller albo Hauser"), takich choćby jak postawy w czasie plebiscytu 1920 roku, w okresie panowania III Rzeszy czy wreszcie II wojny światowej. Zwłaszcza ten ostatni może budzić konsternację - jeden demokrata zamordowany w obozie, drugi aresztowany przez gestapo, jacyś pracujący francuscy jeńcy wojenni ot i wszystko. Społeczeństwo, które niczemu jest niewinne i nic o niczym nie wiedziało. Jeśli zestawi się to z terrorem, który niemieccy kulturtregerzy nieśli w okupowanej Polsce trudno nie być zbulwersowanym. I choć mocno brzmią sceny ucieczki z rodzinnych stron, zresztą jedne z najlepszych w całej książce, to czytając je trudno uciec od odbierania ich w kategoriach zbiorowej winy i odpowiedzialności za wcześniejsze wybory i czyny.

Wartość "Muzeum ziemi ojczystej" polega też na odmalowaniu Mazur (poprzez postać Mariana Jeromina powieść Lenza łączy się z najsłynniejszym hymnem na cześć dawnych Mazur "Dziećmi Jerominów" Ernsta Wiecherta) w postaci kompletnie nam nieznanej, której relikty jedynie możemy dzisiaj obejrzeć w skansenie w Olsztynku czy na zamku w Olsztynie, choć to co tam oglądamy stanowi dla nas, co najwyżej "historyczno-kulturową wartość" bo gdzieś przeminął, wraz z dawnymi mieszkańcami genius loci tej ziemi i nikt już dzisiaj nie wie co znaczy szycher i fladrusz...  Świetna książka. Polecam. 

piątek, 13 lutego 2015

Zasypie wszystko, zawieje..., Włodzimierz Odojewski

Wow! Tak, nie ma wątpliwości - powieść Włodzimierza Odojewskiego wywołuje efekt Wow! Gdy kończy się ostatnie zdanie, sporo czasu upłynie zanim uzna się ją za "odfajkowaną" i sięgnie po następną książkę. Według Marii Janion to „najbardziej romantyczna polska powieść napisana w XX wieku” i pewnie to prawda ale wcale nie zmienia to faktu, że jest to także swego rodzaju literacki humbug i zdumiewające, że nikt do tej pory nie podniósł licznych zapożyczeń, dostrzegalnych gołym okiem.


Trudno przecież nie zauważyć, że Odojewski jest dłużnikiem Żeromskiego wykorzystując motyw miłości i pożądania w cieniu śmierci z  "Wiatru od morza" a mówiąc ściśle z rozdziału "Otto von Arffeberg" Ci, którzy trochę interesują się dwudziestowieczną historią Kresów z pewnością zauważą, że pisarz zaciągnął dług także u Henryka Cybulskiego i jego "Czerwonych nocy", z których czerpał pełnymi garściami. Powieściowa masakra w Tuczapsku to bez wątpienia opis mordu w Kisielinie, do którego doszło 11 lipca 1943 roku, znany z relacji Włodzimierza Sławosza Dębskiego (ojca Krzesimira Dębskiego) zamieszczonej w książce Cybulskiego, epizod z wykopaniem broni na cmentarzyku Czartoriusów w rzeczywistości miał miejsce na cmentarzu w Kiwercach (powieściowym Krzyżtopolu) a pomyłka, w której rosyjskich partyzantów wzięto za oddział bulbowców przydarzyła się Stanisławowi Bochniewiczowi dowódcy jednego z oddziałów samoobrony Przebraża niedaleko wsi Komarówka.

Uważny czytelnik może też bez trudu dopatrzyć się nawiązania do "Wertepów" Leopolda Buczkowskiego w warstwie obyczajowej (los wdowy w społeczności wiejskiej) czy w epizodzie, w którym wieśniak nie jest pewny swojej narodowości a z kolei zagłada dworu w Glebach przypomina sceny z "Pożogi" Zofii Kossak. Wreszcie nawet tytuł nie wydaje się specjalnie odległy od przewijających się przez "Więźniów nocy" Romańskiego słów upośledzonego pastucha, stanowiących jakby kwintesencje losu zesłańców "Śnieg was zasypie... Śnieg was zasypie".  Jeśli do tego dodać diatryby mające obudzić sumienia ale bardziej pasujące do przemów polityków, wykładów czy kazań, można zapytać, to o co tak właściwie chodzi? Dlaczego to taka świetna, a nawet więcej, bo piękna książka?

Nie od dzisiaj wiadomo, że mamy swoje mity, nie my jedni, zresztą. By nie sięgać daleko Niemcy mają Prusy Wschodnie, a my mamy Kresy. Patrząc od tego strony, powieść Odojewskiego jest szramą na wyobrażeniu tego mitu. Jak określić scenę, w której polski oficer w odruchu zemsty pali żywcem ukraińską rodzinę i przystaje do partyzantki tylko po to by odnaleźć żonę zmarłego brata, którą kocha miłością wcale nie platoniczną, teściowa - pani z dworu, patrzy na owdowiałą synową w kategoriach klaczy rozpłodowej, dzięki której przetrwa ród Woynowiczów, a dobrze urodzona panna porzuca urodzone w pozamałżeńskim związku dziecko? Dla pisarza solą ziemi są nie, koniecznie zawsze, piękne panie z dworka ale "wyrobnicy, komornicy, pracownicy sezonowi, spłachetkowi dzierżawcy, deputatowi robotnicy folwarczni, fornale, parobki dworskie i popie, wędrowni rękodzielnicy, drobni domokrążcy (...) lud, którego nie dostrzegano, z którym mało kto dotychczas się liczył, od którego odwracano się plecami, aż w końcu on sam plecy pokazał własnej macierzy, ten biedny, ciemny, zbałamucony, ogłupiały w swym poniżeniu lud, rozbity obecnie, podzielony, rozczłonkowany na kilka zaślepionych we wzajemnej wrogości do siebie ludów". O ile dzisiaj takie potraktowanie tematu może się nie podobać tym, którzy gustują wyłącznie w sentymentalno-bogoojczyźnianej tonacji opowieści o Kresach, to wcześniej, do '89 "Zasypie wszystko, zawieje..." nie podobało się urzędowym zawiadowcom literatury i nie miało żadnych szans by ukazać się w Polsce, choć z nieco innego powodu.

Nic dziwnego, skoro osnową książki jest rzeź wołyńska (to w ogólniejszym wymiarze) oraz śmierć brata głównego bohatera i jednocześnie męża głównej bohaterki, zamordowanego w Katyniu, kładąca się cieniem zarówno na ich relacje, jak i na dalsze stosunki rodzinne - w Katarzynie, z wzajemnością kocha się też kuzyn głównego bohatera, który jednak w przeciwieństwie do niego przedkłada obowiązek walki z wrogiem nad walkę o uczucie kobiety. Mord w Katyniu w ujęciu Odojewskiego, to nie jest żadne tam mruganie okiem do czytelnika a la Roman Bratny w "Kolumbach, rocznik 20" ale prawdziwy Rubikon, punkt odniesienia, który wielokrotnie przewija się w powieści stanowiąc memento dla tych, którzy mają być "wyzwoleniu" "parometrowe złoża zwłok w polskich mundurach oficerskich z zachowanymi nieźle jeszcze guzikami i odznaczeniami, w ciężkich zimowych płaszczach, złoża zwłok zniszczonych w skomplikowanym procesie gnicia a zarazem mumifikacji, zapewne dzięki zawartości piasku w glebie, potem z tej masy, z tej plątaniny wyróżniał poszczególne twarze tych, co leżeli zwróceni przodem ku górze, twarze bez skóry, jamy ustne i oczne przeświecające przez błonę muskułów i membran, czaszki zawsze z jednakowym otworem wylotowym od kuli na czole, pokryte włosami które utraciły już barwę i zachowane doskonale ręce o nietkniętej skórze i paznokciach, o widocznych liniach papilarnych". A granice zasadniczej akcji powieści wyznaczają orientacyjnie daty upublicznienia odkrycia grobów w Katyniu właśnie z jednej i przekroczenie granic przedwojennej Polski przez Armię Czerwoną, z drugiej strony.

Wcale nie mniej interesująco (ba, wręcz pasjonująco!) niż tło historyczne Odojewskiemu udało się przedstawić ludzkie losy i charaktery dalekie od doskonałości i miotane emocjami. Różne punkty widzenia na to samo - mężczyzny i kobiety, z których chyba żaden nie jest do końca prawdziwy, w tym sensie, że nie potrafi odczytać rzeczywistej myśli drugiej strony pozostają w gruncie rzeczy nieodgadnione tak samo dla głównych bohaterów jak i dla czytelników. No i jeszcze ten język, który zmusza do powolnego przebijania się przez tekst a tym samym i do uwagi, wydaje się, że męczący a jednocześnie posiadający magnetyczną siłę przyciągania aż do ostatniego zdania.

Od początku wiadomo, że ta historia nie może się dobrze skończyć, że nie będzie tu żadnego happy endu, że to tragiczna opowieść o ludziach, którzy stanęli przed wyborem pozostania na ziemi, którą pokochali za cenę śmierci i albo jej opuszczenia za cenę życia. Ale przecież ciemność, "która nastała, nie jest wieczna, bo przecież wieczne jest tylko światło płynące od Boga, ono zawsze w końcu rozprasza ciemności, gdyż ciemności są królestwem szatana, a szatan nie może zatryumfować, i tak jest w pragnieniach ludzi, i tak jest z góry postanowione u Boga", tyle tylko, że żadnemu z bohaterów Odojewskiego nie będzie dane o tym się przekonać. Piękna książka, bez dwóch zdań.

niedziela, 8 lutego 2015

Pokój i socjalizm, czyli wygnanie i przemoc, Maria Janion [w:] Hańba domowa, Jacek Trzandel

Pogadaliśmy sobie z Anką (Tą od czytanek) na temat Marii Janion, i można by powiedzieć - wystarczy. I pewnie wystarczyłoby, gdyby nie cytat, który pojawił się w poście Buksy - "Fachowość badaczy literatury nie zapewnia im pozycji gwiazdorskich, mistrzowskich, ale pewnie łatwiej bylibyśmy skłonni się z tym pogodzić, gdyby istniało większe instytucjonalne uznanie, gdyby ten pakt państwa z uczonymi był traktowany jako trwała wartość.", a w którym można pobrzmiewa tęsknota za statusem "inżyniera dusz ludzkich". Może zresztą bym i na to machnął rękę gdyby nie to, że Profesor sama w jeszcze innym fragmencie rozmowy nawiązuje do pracy inżynierów, tak że wydaje mi się, że nie jest to tylko przejaw jakiegoś impulsu ale rodzaj resentymentu.  


Ta "pretensja" do sprawowania rządu dusz w połączeniu ze stale podkreślaną w wywiadzie z Kazimierą Szczuką więzią z marksizmem pobrzmiewa w dzisiaj ekscentrycznie i egzotycznie, bo przecież po 1956 a potem jeszcze po 1968 roku "kolumny marszowe literatów zmieniły kierunek natarcia z podniesionym czołem, ze sztandarami" dalej zresztą wierząc w swoją rolę demiurga.

Niewiele można się dowiedzieć z wywiadu przeprowadzonego przez Szczukę na temat intelektualnych wyborów Profesor, którym pozostała wierna i wygląda na to, że miał rację Jan Józef Lipski mówiąc w "Hańbie domowej" o przedstawieniu kompetentnego świadectwa "zdrady klerków" przez przedstawicieli pokolenia, twierdząc, że "dla jakiegoś analitycznego drążenia, próby rozłożenia tych spraw na czynniki pierwsze, by złożyć wreszcie syntezę - do takiego celu pokolenie to mało się nadaje. Własne ich uwikłania są chyba powodem, że trudno im jest przez to przeskoczyć. Oczywiście, są różni ludzie i procesy myślowe przebiegają w różny sposób, obserwuję to trochę z perspektywy naszego IBL. I to przez wiele lat. Osoba, którą bardzo cenię ze względu na jej poziom intelektualny, walory myślowe dużej klasy, pani Janion - w ogóle lepiej, żeby się tych rzeczy nie tykała. Dlatego, że - może to są jakieś względy osobowościowe, sprawa jakiegoś narcyzmu intelektualnego - ona nigdy przez to nie przeskoczy, nigdy nie zrozumie, nigdy nawet nie podejdzie na odległość taką, żeby warto ją było do tego namawiać."

I trudno nie przyznać mu racji po lekturze rozmowy Janion z Jackiem Trznadlem, która ujrzała światło dzienne dopiero w wydaniu "Hańby domowej" z 1996 roku (rozmowa odbyła się we wrześniu 1981 r.). Znamienna jest tu refleksja Profesor na temat "Zniewolonego umysłu" (co by o tej książce i jej autorze nie sądzić), którą odebrała wyłącznie jako rozprawę personalną a nie oskarżenie systemowe bo jak sama przyznaje - "nie byłam do tego zdolna, nie zauważyłam tego". Szczuka zresztą nawiązuje do tej rozmowy, usiłując zdeprecjonować książkę atakując jej autora, ale to w sumie nic nowego, biorąc pod uwagę podobną próbę Anny Bikont i Joanny Szczęsnej w "Lawinie i kamieniach. Pisarze wobec komunizmu". Pomijając już nawet ten aspekt, to co nie da się nie odnieść wrażenia, że to co Profesor mówi Szczuce to nic nowego w stosunku do rozmowy z Trzandlem, między innymi pojawiają się tu te same gorzkie żale na niedobrych marksistów starszego pokolenia, którzy "zdradzili" młodych czy incydent z pytaniem o sprzedaż Wilna.

Nie ma co ukrywać, rozmowa zamieszczona w "Hańbie domowej" też nie jest porywająca, łagodnie rzecz ujmując, tyle że jednak jesteśmy na innym poziomie i nie mamy do czynienia z gawędą o wszystkim i niczym. Trzeba oddać sprawiedliwość Janion, że mimo wyraźnej próby samousprawiedliwienia - "Niech pan zobaczy, ile czasu upłynęło, zanim do szerszej świadomości społecznej dotarło przeświadczenie, najpierw podejrzenie, że jest coś z totalitaryzmu w sowietyzmie", złapała jednak byka za rogi i na pytanie o przyczyny opowiedzenia się po stronie "jedynie słusznej ideologii" potrafiła przyznać - "Bo chciałam", tyle że uzasadnienie przyczyn tego wyboru jest mało przekonujące. Jakoś bowiem mało wiarygodnie brzmią słowa o "naiwności biologiczno-psychologicznej" u kogoś, kto był świadkiem dwukrotnego "wyzwolenia" Wilna przez Rosjan, zapewne też niejedno słyszał od brata - żołnierza AK i w latach 50-tych nie był już nastolatkiem.

Mam raczej wrażenie, że w tym wyborze było coś z pychy, o której wspomina Herbert w "Wypluć z siebie wszystko" ponieważ marksizm lat stalinowskich dawał jej "poczucie, że wie, o co chodzi, że ma klucz do rzeczywistości" zwłaszcza, że  "chciała być monomaniakiem idei, chciała mieć tylko jedną ideę. Chciała mieć absolutne wytłumaczenie. Jednoznaczne, jedno wytłumaczenie tego, dlaczego to wszystko się stało, jak do tego doszło." Wygląda na to, że wiarę w Boga zastąpiła wiarą w Marksa bo "antropologiczna orientacja marksizmu, podmiotowa, pomogła jej w zrozumieniu rozmaitych problemów, z którymi się zetknęła. A to, co Marks mówił, że trzeba uczynić tak, aby człowiek nie czuł się istotą poniżoną i upodloną, godną pogardy?" Ważniejszym od tego co mówił Bóg o stosunku człowieka do człowieka, okazało się dla Janion to, co mówił na ten temat Marks i jego "kapłani". O ile zrozumiałe jest, że można mieć kryzys wiary to zdumiewające jest, że odrzucając Boga, bo milczał wobec okrucieństw II wojny światowej a wybrała drugą "religię", Marksa, zapominając zarówno o tym, że i on jakoś niespecjalnie ingerował w ziemską rzeczywistość, nie mówiąc już o tym, co jego wyrabiali jego akolici dorwawszy się do władzy. Wygląda na to, że naprawdę Jan Józef Lipski miał rację ...

piątek, 6 lutego 2015

Zamojszczyzna 1918-1943, Zygmunt Klukowski

Gdyby nie łamiący język wierszyk Brzechwy "W Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie" pewnie mało kto słyszałby o tym miasteczku, którego "piewcą" był Zygmunt Klukowski i który musiał przeżyć spory szok, kiedy tam trafił w 1918 roku bo to co zobaczył nie napawało optymizmem - "przede wszystkim wszędzie błoto - na rynku, na wszystkich ulicach. Tylko główna ulica, stanowiąca część szosy wiodącej z Zamościa do Biłgoraja, była wybrukowana kocimi łbami. Tylko na głównej ulicy ułożone były wąskie chodniki z klinkieru, a poza tym gdzieniegdzie z desek. Koło wikarówki, w poprzek szosy, przebiegała kanał z nieczystościami, wiecznie niemożliwie śmierdzący. W całym mieście były tylko trzy studnie publiczne, ani jednego publicznego ustępu, na ulicach ani jednej latarni. W nocy gdy nie świecił księżyc, panowały nieprzebrane ciemności. Domy na zewnątrz zaniedbane, nietynkowane, brudne. Po rynku i przyległych ulicach łaziły świnie, które zresztą były nawet pożyteczne, bo oczyszczały trochę miasto. Słowem, wszędzie brud i smród."

Nie lepiej było i z mieszkańcami Szczebrzeszyna - "Ludność tak była do wszy przyzwyczajona, że ich obecność wcale jej nie raziła. Niektórzy nie kąpali się przez całe życie" Gdy kazał przy przyjmowaniu do szpitala wykąpać jakąś staruszkę, ta zaczęła go "błagać, żeby jej tego nie robić: "Ostatnim razem się kąpała, jakem za mąż wychodziła, a teraz na stare lata, pan doktor chce mi taką krzywdę robić""


Ale co w sumie "wielkie mi co", "smród, brud i ubóstwo", to przecież żadne odkrycie i co tak właściwie może być interesującego w zapiskach dotyczących jakiejś dziury zabitej dechami, o której na dobrą sprawę nawet nie bardzo wiadomo gdzie leży? Otóż okazuje się, że może, bo zapiski te dotyczą tak naprawdę społeczności miasteczka, w której, jak w soczewce skupia się los polskiej prowincji w czasie wojny.

"Zamojszczyzna" nie jest książką jednolitą, w tym znaczeniu, że okres 1918-1939 ma formę anegdotycznych wspomnień, choć jak widać z tej niewielkiej próbki jest to bardzo gorzka anegdota. Ale ta poetyka raptownie zmienia się w czerwcu 1939 roku, kiedy zapiski przybierają formę pisanego na bieżąco dziennika. To dokument burzący nasze dobre przekonania o nas samych, o postawie społeczeństwa podczas okupacji, nie tylko dotykający "dyżurnego" tematu stosunków polsko-żydowskich (a Klukowski bynajmniej nie należał do filosemitów) ale także postawy wobec Niemców i relacji polsko-polskich. "Zamojszczyzna" jest tym bardziej ciekawa, niepokojąca i uwierająca nasze narodowe ego, że pisana jest przez człowieka nietuzinkowego, patriotę, człowieka wykształconego i o szerokich horyzontach a w dodatku bystrego obserwatora, któremu stanowisko dyrektora i lekarza miejscowego szpitala zapewniało doskonałe miejsce obserwacji.  

Miasteczko w 1939 roku przechodziło z rąk do rąk, najpierw byli w nim Niemcy, potem Rosjanie - "Żydzi szczebrzeszyńscy witali ich entuzjastycznie, cały dzień stali na ulicy, krzyczeli: "Niech żyje Armia Czerwona!", częstowali jabłkami, ustawiali osobno dzieci, które też witały bolszewików z wyciągniętymi pięściami." a już wcześniej "ukazali się w mieście komuniści cywile z czerwonymi opaskami na lewym ramieniu. Około godziny czwartej wyszedłem na miasto, żeby zobaczyć co się dzieje. Trzeba mieć bardzo mocne nerwy, żeby znieść widok szmatławych, oberwanych wyrostków żydowskich rewidujących żołnierzy polskich, odbierających im nie tylko broń, pasy, czasem konie, lecz nawet ściągających im buty; przejmują całą władzę w mieście w swoje ręce". 

Zawsze mnie zastanawiało, jak społeczność która przez tyle lat mieszkała w Polsce w ten sposób mogła demonstrować wrogość wobec państwa, którego była obywatelami? I jeśli weźmie się ten sposób manifestacji uczuć Żydów do Polski, to wydaje się oczywiste, że rewanż, gdy Szczebrzeszyn znowu trafił w ręce niemieckie był tylko kwestią czasu i nie trzeba było do niego żadnych specjalnych zachęt. Gdy Niemcy organizowali "łapankę" na Żydów potrzebnych do pracy, "całej brance przyglądało się dużo ludności polskiej. Na wielu twarzach nie było znać najmniejszego współczucia, przeciwnie, śmiano się i dowcipkowano. Bardzo charakterystyczne było odezwanie się jednego z mieszczan, byłego legionisty: "Nic mi nie żal, od kiedy widziałem, jak rozbrajali żołnierzy polskich".

Gorzej, że po początkowych stosunkowo mało groźnych szykanach, jak zmuszanie do pracy Niemcy rozpoczęli planową akcję eksterminacyjną niektórzy mieszkańcy zrezygnowali ze statusu biernego widza. W oczekiwaniu na "zrobienie porządku" z Żydami "na miasto wyległy wszystkie szumowiny, zjechało się sporo furmanek ze wsi i wszystko to niemal cały dzień stało w oczekiwaniu, kiedy będzie można przystąpić do rabunku" a gdy Niemcy zaczęli "oczyszczać" Szczebrzeszyn "niektórzy brali czynny udział w tropieniu i wynajdywaniu Żydów. Wskazywali, gdzie są ukryci Żydzi, chłopcy uganiali się nawet za małymi dziećmi żydowskimi, które policjanci zabijali na oczach wszystkich. W ogóle działy się straszne rzeczy, potworne, koszmarne, do których włosy stoją na głowie. I to jeszcze nie koniec." "W ogóle w stosunku do Żydów zapanowało jakieś dziwne zezwierzęcenie. Jakaś psychoza ogarnęła ludzi, którzy za przykładem Niemców często nie widzą w Żydzie człowieka, lecz uważają go za jakieś szkodliwe zwierzę, które należy tępić wszelkimi sposobami, podobnie jak wściekłe psy, szczury ..."

Ale to wszystko są motywy znane, które choć wstydliwe nie są żadną tajemnicą, a które apogeum osiągnęły w mordzie w Jedwabem. Równie wstydliwy jest problem stosunku Polaków do Niemców. Klukowski kilkukrotnie odwiedzając Warszawę dostrzegał w tej mierze zasadniczą różnicę pomiędzy stolicą i prowincją. Tłumaczył ją terrorem, który "zgnębił wszystko i wszystkich" pisząc - "życie nasze przebiega teraz w atmosferze śmierci, gwałtu i bezprawia. Ludność jest sterroryzowana, gnębiona coraz mocniej. Bez końca mnożą się ofiary". Ale nie wydaje mi się, by samym terrorem dało się wiele wytłumaczyć, bo przecież Warszawa pod okupacją niemiecką także nie była oazą spokoju. Co więcej, w terrorze o którym pisze Klukowski swój udział mieli też i sami Polacy, wspomina bowiem o pladze bandyckich napadów, która przynajmniej w początkowym okresie wojny, można odnieść wrażenie, była bardziej dolegliwa niż sama okupacja.

Coś rzeczywiście musiało być nie tak z kondycją społeczną mieszkańców Szczebrzeszyna, skoro sami Niemcy przyznawali "że broń znajdują we wsiach najczęściej na skutek donosów rozmaitych kolegów, sąsiadów" a gdy komendantowi miejscowej żandarmerii kazano znaleźć kilku konfidentów "zgłosiła się niespodziewanie duża liczba kandydatów" i zdarzały się nawet wypadki delatorstwa wśród najbliższej rodziny, gdzie brat złożył doniesienia na brata a teściowa na zięcia. Dopełnieniem tego były stosunki damsko-męskie jako że "sporo, niestety, tutejszych panienek, nie wyłączając uczennic gimnazjum, chętnie zawierało znajomości z oficerami i żołnierzami niemieckimi", ochotnicze, niekiedy gremialne podpisywanie volkslisty czy fakt, że w początkowym okresie okupacji mieszkańcy bez oporów, na ochotnika zgłaszali się do wyjazdu do pracy do Niemiec. Stąd niewesoła konstatacja - "niestety, i w miejscowym polskim społeczeństwie stosunki wzajemne nie układają się najlepiej. Nie ma zgodności i należytego zjednoczenia w ustosunkowaniu się do okupantów, szerzą się rozmaite plotki, intrygi, podłe donosicielstwo i wysługiwanie się Niemcom." wygląda na w pełni uzasadnioną.

Ale jeszcze większe zaskoczenie budzi refleksja na temat tego "na jak kruchych i wiotkich podstawach oparte są wśród wielu naszych chłopów uczucia religijne i przywiązanie do Kościoła katolickiego" gdy okazało się, że chłopi masowo przechodzą z katolicyzmu na prawosławie w nadziei na ocalenie majątku. Jak wspomina Klukowski - "Mówił mi dzisiaj ksiądz dziekan Szepietowski ze Zwierzyńca, że jest objaw powszechny i wymienił wiele wsi w powiecie biłgorajskim, gdzie cała ludność zmieniła wyznanie, zapisując się równocześnie na Ukraińców."

Nie ma co ukrywać, od strony zestawienia stereotypów i rzeczywistości, "Zamojszczyzna" to ciężki orzech do zgryzienia nawet dla niezaangażowanego, niezwiązanego z regionem czytelnika. Tym większe więc uznanie należy się współczesnej lokalnej społeczności, że nie obawiała się głęboko zajrzeć w lustro i mimo tak drastycznego portretu upamiętniła postać jej autora. CDN