niedziela, 9 września 2018

Most na rzece Kwai, Pierre Boulle

Moje pierwsze spotkanie z Pierrem Boulle, to była lektura "Planety małp" w czasach licealnych, którą wówczas, w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych zawojował mnie absolutnie, głównie za sprawą zakończenia. Nie muszę dodawać, że poszedłem za ciosem, i tak trafiłem na "Most na rzece Kwai", uważany za najwybitniejszą powieść Boulle'a. Cóż, jako nastolatek nie podzielałem tej opinii, a i film nakręcony na podstawie książki, w moich oczach niespecjalnie jej pomógł. Odbierałem ją jako wojenną "przygodówkę", której akcja rozgrywa się w egzotycznym miejscu, coś jak "Król szczurów" Jamesa Clavella, tylko bez happy endu.


Lata minęły, doświadczenia i rozumu przybyło i przy okazji kolejnej powtórki okazało się, że "Most na rzece Kwai" to niekoniecznie tylko taka sobie, męska, prosta historyjka, jakby się na pierwszy rzut oka wydawało. Dopiero teraz dotarło do mnie, że Boulle stworzył wariację na temat słynnego "Listu do syna" Kiplinga, w finale której nie wszyscy, okazują się ludźmi w Kiplingowskim rozumieniu. 

Napisał powieść o dwóch stronach tego samego medalu pozornie tylko przeciwstawiając przekonaniu o wyższości rasy brytyjskiej - "dumę rasową, mistykę władcy, lęk przed tym, że można nie być potraktowanym poważnie" bo szybko się okazuje, że brytyjski "doskonały typ snoba wojskowego" ramię w ramię współdziała z zakompleksionym i zapijaczonym japońskim oficerem, pomagając mu wykonać jego zadanie. W pysze udowodnienia wyższości Brytyjczyków staje się kolaborantem, posuwając się do podwyższenia norm pracy dla swoich żołnierzy i wysyłając do pracy chorych, i to wszystko wyłącznie z własnej inicjatywy. 

Nie jest żadnym usprawiedliwieniem, że nie był osamotniony w tym wcieleniu "swej wiedzy w dzieło, które miało dowieść wyższości nad nieprzyjacielem, na zbudowanie mostu, który miał dźwigać japońskie pociągi w triumfalnym biegu (...)". Jest żałosny i głupi w swoim przekonaniu, że Japończycy to "naród tkwiący jeszcze w powijakach, który zbyt szybko powleczono pokostem cywilizacji. Oni się niczego dogłębnie nie nauczyli. Pozostawieni samym sobie, nie mogą zrobić ani kroku naprzód. Bez nas tkwiliby jeszcze w epoce żaglowców i nie znaliby samolotów. Prawdziwe dzieci...", gdy służy im poświęcając dla ich dobra brytyjskich żołnierzy. 

Tę drugą stroną medalu ludzkiej natury reprezentuje Shears ze swoimi ludźmi, który tak jak pułkownik Nicholson wraz z oficerami (zapewne nie jest dziełem przypadków, że po każdej stronie Boulle postawił po trzech żołnierzy) "cenił ludzi, którzy umieli z góry wykryć wrażliwy punkt jakiegoś przedsięwzięcia, którzy byli dość przezorni, by się do niego przygotować, i posiadali dość wyobraźni, by móc go przemyśleć - pod warunkiem, że nie dadzą się nim zahipnotyzować". To właśnie ta ostatnia cecha, odróżnia go, czyni człowieka z wiersza Kiplinga, zwłaszcza gdy zderza się jego obawę o młodego, niedoświadczonego żołnierza, dla którego zabicia człowieka w bezpośrednim starciu może okazać się ponad siły, a pułkownikiem Nicholsonem szafującym zdrowiem (a pewnie i życiem) swoich żołnierzy. A przecież i jednemu i drugiemu, "zarówno instynkt, jak rozum kazały im skupić stopniowo całą energię, ambicję i wszystkie nadzieje tylko i wyłącznie na mości na rzece Kwai".

Boulle, inaczej niż w wojennych powieściach przygodowych przedstawia naturę działań militarnych, kładzie bowiem nacisk nie tylko na samo zadanie ale także, jeśli nie przede wszystkim na postawę człowieka. Boulle, w rozterkach jakie towarzyszą Shearsowi przed wysłaniem Joyce'a do wykonania zadania pokazuje, prawdziwą naturę człowieka, świadomość, że zabijanie, nawet wroga, nie jest czymś co jest naszą immanentną cechą. Jakby miał świadomość, do czego to może prowadzić, a co tak wstrząsająco, już jako historię z "naszego podwórka" opisał Stefan Dąmbski w swoich wspomnieniach "Egzekutor".