piątek, 30 sierpnia 2019

Chłopi, Władysław Reymont

Pewnie gdyby nie stosunkowo niedawna kolejna emisja serialu, nie sięgnąłbym po "Chłopów". Apogeum swojej popularności powieść Reymonta dawno ma już za sobą, jak przystało na ponad stuletnią staruszkę ale i tak ciągle trzyma się dzielnie, mimo "obciążenia", jakim jest dla niej obecność na liście lektur (a może już nie). Nie mówię już o nawet opisach przyrody, przy których te osławione, z "Nad Niemnem", budzące grozę wśród dziatwy szkolnej, wydają się być "peanutsami". Może i jest powieść Reymonta niegdysiejszym przejawem "chłopomanii" ale nawet jeśli tak jest, to i tak daleko jej apologii wsi. Pełno tu ciemnoty, podłości i zachłanności.


Ja jednak wolę popatrzeć na "Chłopów" trochę jak na antyczną tragedię, tyle że w parcianym anturażu. Przecież dramatu traktującego o występnym uczuciu pasierba i macochy, podlanego żądzą władzy i bogactwa (oczywiście na miarę zabitej dziurami wiochy) nie powstydziłby się żaden z wielkich tragików. I choć dzisiaj "Chłopi" dla gimbazy (rozumianej jako stan umysłu) są tylko jeszcze jedną pozycją w panteonie narodowej nudy to gdy się im przyjrzeć na spokojnie, można by zaryzykować stwierdzenie, że przecierali w jakimś stopniu szlaki "Pożądaniu w cieniu wiązów" O'Neila.

Wydawało by się, że Reymont niewiele ma do zaproponowania dzisiejszemu czytelnikowi. Owszem, wiadomo, laureat literackiej nagrody Nobla więc "wielkim pisarzem był" ale kto dzisiaj pamięta nazwiska laureatów sprzed czterech czy pięciu lat, a co dopiero mówić o początkach XX w. A jednak, wydaje mi się, że niekoniecznie stoi na z góry przegranej pozycji. Mimo że krytycznie podchodzę do nachalnej ofensywy feminizmu widocznej w literaturze i w krytyce literackiej, to przyznać muszę, że chyba właśnie pod jej wpływem zainteresowała mnie postać lipieckiej, lokalnej "puszczalskiej" Ja, wymykająca się ona prostym ocenom, które zwykle są najbardziej kuszące.  

Oczywiście, na pierwszy rzut oka aż się prosi by odsądzić ją od czci i wiary, za tę jej "poliamorię" (czego to ludzie nie wymyślą), czterech facetów w ciągu roku, to całkiem sporo nawet ja na dzisiejsze standardy. Pół biedy, gdyby to jeszcze każdy był kolejnym po zakończeniu poprzedniej znajomości ale nie, nawet i ten minimalny standard został przez Jagnę Borynę de domo Pacześ złamany. I to jeszcze w niewielkiej, tradycjonalistycznej społeczności. Nic dziwnego, że skończyło się to tak, jak się skończyło. Nic się nie dzieje bez przyczyny. Naruszając normy należy liczyć się z konsekwencjami.

A cóż takiego właściwie zrobiła? W sumie chyba nic, co wiele by się różniło od tego co robiła matka, która w czasach młodości też nie słynęła z nadmiernie surowych obyczajów, a która na stare lata była szanowaną postacią liczącą się w społeczności. Że wyszła za mąż dla majątku? Że miała żonatego i dzieciatego kochanka? Że miała dwóch żonatych i dzieciatych kochanków? Pewnie to wszystko by jej wybaczono, gdyby nie brak dyskrecji. Tego już było za wiele. No i jeszcze ta nieumiejętność panowania nad własnymi impulsami. To wszystko przyczyniło się do jej upadku.

Nie na wiele zda się jej główna linia obrony, sprowadzająca się do traktowania się jako ofiary męskiego szowinizmu (wiadomo, faceci to świnie), ale przecież nie jest już dzieckiem, niejednokrotnie potrafi powiedzieć "nie". I to "nie" stanowcze. Tymczasem w małżeństwie (ściślej mówiąc w wierności małżeńskiej) nie wytrzymała nawet pół roku, a i żałobę po mężu obchodziła bardzo specyficznie. Nie pomoże tu zasłanianie się szowinizmem. Jasne, była osobą wolną, w ostatecznym rozrachunku decydującą o sobie i sobą rozporządzającą, czemu więc miałaby krępować ją opinia innych? Czy jej pragnienie miłości i oddania nie zasługuje na wyrozumiałość? Nawet jeśli to była tylko chuć, ruja i poróbstwo, to przecież jest wolną kobietą i nikomu nic do jej wyborów życiowych.

A jednak. Okazuje się, że ta wolność przegrywa z normami społecznymi. Dodajmy, że dosyć dwuznacznymi, choć dzisiaj powiedzielibyśmy, że liberalnymi, bo pozwalającymi na bardzo wiele o ile zachowane są tylko jakieś pozory przyzwoitości. Niczym w domu pani Dulskiej, póki rzecz się rozgrywa w obrębie własnych czterech ścian, bez ostentacji można sobie pozwolić na bardzo wiele. Zlekceważenie tego w połączeniu z poczuciem bezkarności jakie dotychczas towarzyszyło Jagnie, przekonaniem że jej zachowanie jest tylko jej prywatną sprawą i choć dotyka innych członków społeczności, to jednak nic im do tego, musiało się skończyć fatalnie. Wahadło wychyliło się w drugą stronę, z patrzenia przez palce i plotek przerodziło się w samosąd. Można mieć tylko nadzieję, że wdowa po Macieju z czasem dojdzie do siebie i jakoś ułoży sobie życie ale czy tak się stało to już pozostało tajemnicą Reymonta. 

wtorek, 27 sierpnia 2019

Mój wiek, Aleksander Wat

Czytałem "Mój wiek" Aleksandra Wata z tak zwanymi mieszanymi uczuciami. Wygląda na to, że spóźniłem się z lekturą przynajmniej o jakieś 30 lat. Kiedyś to musiało być coś, dzisiaj sława książki mocno przybladła, a nazwisko autora kojarzą chyba tylko miłośnicy literatury okresu międzywojennego, studenci filologii polskiej i niedobitki inteligencji wychowanej "za komuny". Cóż, c'est la vie. Literatura łagrowa należy dzisiaj do kanonu lektur szkolnych, o skandalach z Władysławem Broniewskim można poczytać do woli w plotkarskiej biografii Mariusza Urbanka i może tylko jedynie stan wiedzy o postawach polskiej inteligencji w czasie okupacji rosyjskiej w czasie II wojny światowej pozostawia niedosyt, ale dajmy spokój, kogo to jeszcze obchodzi, kto był kolaborantem a kto okazał się przyzwoity. Nawet takie opowieści na temat luminarzy powojennej literatury polskiej dzisiaj już nie budzą emocji, a jeśli już to chyba przede wszystkim uczucie zażenowania ich postawą.


Trzeba pamiętać, że rozmowy Wata z Miłoszem a w gruncie rzeczy monologi tego pierwszego podsycane od czasu do czasu pytaniami Miłosza miały mieć znaczenie terapeutyczne. Tym tez tłumaczyć można zaskakujący brak dociekliwości, choć zapewne nie bez znaczenia było też i to, że sam Miłosz stanął po stronie "komuny" i to w okresie, w którym nie było już żadnych złudzeń co jej intencji, zatem niezręcznie byłoby mu przypierać Wata do muru. Pozostają więc bez żadnego komentarza bezrefleksyjne wyznania Wata o pogawędkach z pracownikami ambasady rosyjskiej, bardzo kulturalnymi i miłymi, a jakże, toczone kilka lat po wojnie, w której bolszewicy chcieli podbić "pańską" Polskę albo twierdzenie, jakoby poznański Październik 56 był dziełem starych "romantyków" z Komunistycznej Partii Polski.

Kontrowersyjnych wypowiedzi Wata jest zresztą znacznie więcej, ale w końcu to jego wizja rzeczywistości i obrachunek z przeszłością. Jest człowiekiem z krwi i kości ze wszystkimi wadami i słabościami i zwyczajnie, po ludzku trudno mieć do niego pretensję o to, że nie okazał się postacią ze spiżu. Gorzej, że sceptycyzm jaki udziela się po jego wątpliwej wartości enuncjacjach, także tych dotyczących śmierci Brunona Jasieńskiego czy denuncjacji Osipa Mandelsztama sprawia, że wątpliwości (czasami poniewczasie) pojawiają się także w odniesieniu do innych jego wyznań, na przykład dotyczących okresu lwowskiego czy więzienia na Łubiance.

Rozmowy z Watem prowadzone były w Berkeley oraz w Paryżu, kilka rozmów zostało literacko opracowanych przez samego Wata dając próbkę jego możliwości ale mówiąc szczerze, nie wydaje mi się by wyszło to książce na dobre. Tak jak nie wyszedł jej na dobre wyjazd Wata z USA do Francji. Widać, że zakłócenie rytmu częstotliwości rozmów zmienia ich ciężar gatunkowy, z rozmowy o sobie wychodzą próby analiz zjawisk, z punktu widzenia dzisiejszego czytelnika, mało odkrywczych.

Można mieć do Wata różny stosunek, tak jak wspomniałem, nie pozuje on na pomnikową postać. Oczywiście bycie komunistą przed wojną (choć nie był członkiem KPP) to jednak trochę coś innego, niż  bycie nim w czasach "komuny". Poczucie wielkich przemian, kryzys minionego świata, niezgoda na otaczającą rzeczywistość połączona z poczuciem kosmopolityzmu i reakcji na antysemityzm (wielokrotnie wspomina o licznym udziale Żydów w ruchu komunistycznym) owszem, może stanowić wyjaśnienie wyborów Wata, ale nie znaczy, że je usprawiedliwia. Bo nie usprawiedliwia przedwojennego komunizmu (w czasie gdy środowisko komunistów było infiltrowane przez Rosjan), ani kolaboracji z Rosjanami w czasie okupacji, ani dysput z NKWD w czasie więzienia na Łubiance. Z "Mojego wieku" nie da się też w żaden sposób wysnuć wniosku o jego bezkompromisowym stosunku do komunistycznych władz w powojennej Polsce. Choć książka na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie wiwisekcji, to jednak w gruncie rzeczy daleko było w niej Watowi do absolutnej szczerości. Trudno zresztą byłoby od niego tego oczekiwać bo oznaczałoby to przyznanie, że dokonane w młodości wybory, które rzutowały na całe życie okazały się błędem i tym samym negację swojej przeszłość i życia. 

Nie zmienia to faktu, że przez długi czas, chyba aż do "Onych" Teresy Torańskiej był to jedyny obrachunek polskiego komunisty, który przejrzał na oczy. Obrachunek w znacznej części mieszczący się w pojęciu literatury łagrowej (choć ściśle rzecz biorąc, "Mój wiek" zawiera wspomnienia nie z obozów a z więzień). Drugim walorem książki jest pokazanie świata literackiego Polski międzywojennej, oczywiście nie całego ale tego, w którym obracał się Wat, pokazanie go od kuchni, co miało swoją wartość w czasach gdy publiczne wywlekanie brudów nie było jeszcze w modzie. Wreszcie "Mój wiek" rzuca sporo światła na wstydliwy epizod z historii polskiej inteligencji (ale nie całej) związany z jej postawą w czasach okupacji rosyjskiej (Wat został aresztowany na początku 1940 r. więc siłą rzeczy nie opisuje całego okresu okupacji). Dzisiaj może nie robi to już specjalnego wrażenia bo nie ma już tematów tabu i po latach "Mój wiek" pozostaje tylko dokumentem literackim pokazującym dobrowolne zaprzęgnięcia się poety, wydawałoby się z otwartą głową i szerokimi horyzontami, w kierat komunizmu i opłakane konsekwencje tego wyboru.