sobota, 29 grudnia 2012

Kobieta z wydm, Abe Kobo

W ramach świątecznego remanentu powróciłem po prawie 30 latach do "Kobiety z wydm" Abe Kobo. W redakcyjnej notce przeczytałem, że to japoński Kafka i rzeczywiście skojarzenia z "Zamkiem" nasuwają się same - tyle, że o ile tam bohater usiłuje się dostać do środka tak tu usiłuje wydostać się na zewnątrz, a śnieg został zastąpiony piaskiem.


"Kobieta z wydm" to jedna z tych książek, które wymagają lektury w ciszy i spokoju rewanżując się za to czytelnikowi atmosferą, spod której trudno się wyzwolić jeszcze jakiś czas po zamknięciu książki. Pozornie niewiele się tu nie dzieje. Przypadkowy mężczyzna zostaje uwięziony i zmuszony do pomagania samotnej kobiecie w ochronie jej domu przed zasypującym go piaskiem. Cel, jakim w trakcie tego uwięzienia staje się dla niego wolność, okazuje się wcale nie tak istotny, gdy tylko pojawia się możliwość wolnego wyboru. To co stanowiło jeszcze przed chwilą więzienie, z którego starał się za wszelką cenę wydostać przestało nim być, gdy od mężczyzny zależy decyzja o pozostaniu w nim.  Co więcej, w momencie gdy pojawia się możliwość wolnego wyboru, jego świat zostaje przewartościowany i staje się jak wstęga Mӧbiusa (nazwisko to nieprzypadkowo pada w powieści) - jednopłaszczyznowy. To co było złem okazuje się już nim nie być a jego dotychczasowe miejsce wcale nie musi być zajęte przez coś innego. Mnie jednak bardziej zaintrygował motyw samotności i to samotności nie kobiety lecz mężczyzny. Bo o ile ona ze swoją syzyfową pracą wykonywaną nie tyle nawet dla własnego dobra (a na pewno nie tylko), ile w interesie zbiorowości, do której należy jest częścią wspólnoty, to zgłoszenie przez matkę zaginięcia mężczyzny po ponad sześciu latach jest tak samo wymowne jak sam fakt zaginięcia. Okazuje się, że życie, w którym czuł się wolny pozbawione było znaczenia i sensu. Jego namiastka - poszukiwanie chrząszczy, po to by zapewnić przetrwanie pamięci o samym sobie w nazwie owada zapisanej w atlasie, do którego zajrzą zapewne tylko entomolodzy jest rozpaczliwą próbą zaznaczenia własnej obecności na świecie. To uwięzienie, praca i życie z nieznaną kobietą  nagle nadaje jego życiu sens - okazuje się, że jest potrzebny i jest istotną częścią zbiorowości. Równie interesujący wydaje się też motyw piasku, wielokrotnie podkreślany jego mikroskopijny rozmiar a jednocześnie niszczący wpływ nie tylko na rzeczy ale także i na ludzi. Mam wrażenie, że zmaganie z nim stanowi metaforę ludzkiego losu, na który składają się niewielkie, codzienne wydarzenia, które odkładają się jednak swoim ciężarem na człowieku. Jego życie jest kształtowane  niekoniecznie przez przełomowe wydarzenia będące często sprawą przypadku ale przede wszystkim przez niezauważalną w swojej powszedniości nieefektowną prozę życia. Bez dwóch zdań - świetna książka.

środa, 26 grudnia 2012

Madame, Antoni Libera

Nie będę ukrywał - byłem oczarowany "Madame" i po ponad 10 latach, gdy pozostało już tylko ogólne wrażenie, korzystając ze świątecznego nadmiaru wolnego czasu postanowiłem ją sobie przypomnieć. Ale w trakcie mojego powtórnego spotkania z powieścią Libery pojawiały się tak zwane mieszane uczucia, by jednak nie było wątpliwości zapewniam, że to bardzo dobra książka a chwilami nawet piękna, z kilkoma wszakże słabszymi momentami.


"Madame" to na pewno coś więcej niż kolejna książka o dojrzewaniu, chociaż, nie ukrywam, to tym motywem byłem najbardziej zauroczony, bo choć chodziłem do szkoły w średniej wielkości, prowincjonalnym mieście, daleko od Warszawy i w dodatku pokolenie później niż Autor, to szkolne "rytuały" jak się okazuje  były  zaskakująco trwałe i powszechne (być może to konserwujący i unifikujący wpływ socjalizmu). Co prawda, w mojej szkole karą za palenie papierosów nie było obniżenie stopnia ze sprawowania lecz "pióro i atrament" czyli szczotka i wiadro do mycia kibli, z którym to sprzętem i czynnością miałem okazję kilkukrotnie się zapoznać jako ofiara pedagogicznych "nalotów" na męską toaletę (z racji jej czasochłonności otrzymywało się adnotację w dzienniku "spóźnienie nieusprawiedliwione") ale smak owocu zakazanego był ten sam. No i pamiętam, był także obiekt cichych wzdychań męskiej części, który podobnie jak Madame wybrał emigrację nad siermiężność PRL-u.

Taaak ..., szkolne wspomnienia ..., to niewątpliwie jest ta warstwa książki, która podbija serca czytelników, przynajmniej moje. W ten motyw wpleciona jest  młodzieńcza miłość i krytyka minionej, na szczęście, rzeczywistości jakby to kiedyś powiedziano "społeczno-politycznej". Nie jest to najszczęśliwszy zabieg i to nie tyle jeśli chodzi o samą ideę, co wykonanie. "Epizod hiszpański" należący do motywów politycznych to jeden z najsłabszych fragmentów powieści, szczególnie dialog z Kuglerem razi sztucznością choć miał być w zamiarze zapewne śmieszny. Nie poczułem się też przekonany wyznaniem głównego bohatera, że miał o "polskiej karcie" w wojnie domowej w Hiszpanii "pojęcie szersze niż ogół" ponieważ ... brał udział w bombastycznej akademii ku czci.

Takich zgrzytających przy bliższym przyjrzeniu się elementów jest zresztą niestety więcej, jak na przykład "atawistyczna" obawa przed kontrolerami biletów. Nie dam również głowy za to, że "Końcówka" Becketta była przetłumaczona w formie książki pod koniec lat 60-tych, a taki wniosek można wysnuć z powieści, chociaż wystawiana owszem tak. Ale trzeba też przyznać, że Liberze wiele scen politycznych wychodzi całkiem nieźle, jak chociażby rozmowa z tajniakiem, czy historia wyjazdu Jerzyka.

Po jakimś czasie mało przekonujące stają się literackie "szarże" głównego bohatera - o ile pierwszy pojedynek z Prosperem robi wrażenie autentycznego, to kolejne tego rodzaju popisy pobrzmiewają napuszenie, a swoje apogeum sztuczności osiągają w rozmowie z tytułową bohaterką w jej gabinecie bijąc się o palmę pierwszeństwa z egzaltacją wywołaną "Fedrą" Racine'a. Brzmi to szczególnie kuriozalnie w zestawieniu z zarzutami nienaturalności (w pewnej mierze słusznymi) wobec stylu "Popiołów" Żeromskiego. Nawiasem mówiąc, zaskakuje zbieżność motywów z inną powieścią Żeromskiego - "Syzyfowymi pracami", bo to i szkoła, i miłość w dodatku nieszczęśliwa i polityka, choć z innym akcentem. Okazuje się także, że i tytułowa bohaterka niekoniecznie jest takim ideałem, jakim była w oczach zakochanego chłopaka. Instrumentalne traktowanie otoczenia byleby tylko dopiąć upragnionego celu nie wygląda zbyt dobrze - ale któż w końcu jest bez wad?

To i parę innych drobiazgów nie przesłania jednak uroku całości. Dla tych, którzy mieszkają w Warszawie jest on niewątpliwie szczególny bo miło jest mieć świadomość, że można chodzić tymi samymi ścieżkami, co bohater książki, po parku przy Placu Wilsona i poszperać w istniejącym do dzisiaj antykwariacie a właściwie antykwariatach "Kosmos" i "Logos" bo "Gdańskie wspomnienia młodości" Joanny Schopenhauer, którym poświęca tyle miejsca kupowane były zapewne w miejscu obecnego "Logosu" gdzie zapuszczał się alter ego (?) Autora.

Przy okazji okazało się po raz kolejny jaki ten świat jest mały - Harry Haller w "Wilku stepowym" Hermana Hesse czytał to samo co matka Joanny Schopenhauer - "Podróż Zofii z Kłajpedy do Saksonii", ale Antoni Libera pewnie nie z tego powodu postawił na drodze głównego bohatera swojej powieści "Gdańskie wspomnienia młodości". Miał on zresztą jakieś nadzwyczajne szczęście by tak z marszu, w tamtych latach, na nie trafić.

Podobno lektura "Wspomnień" miała coś mówić o jej czytelniczce - matce Madame, ale nie wiem czy faktycznie mówi, a już zupełnie nie jestem pewien, czy panu Konstantemu chodziło o to, czego ja się doczytałem. Jak na swoje prawie 200 lat to książka zaskakująco "strawna", ale nie ma co ukrywać, to przede wszystkim lektura obowiązkowa dla gdańszczan. "Jest rzeczą nie dającą się zaprzeczyć, że kraj i miasto, w którym urodziliśmy się i wychowali, wywiera potężny wpływ na naszą umysłowość i w ogóle na rozwój całej naszej osobowości" słowa te pisała Joanna Schopenhauer będąc już starszą panią po siedemdziesiątce, przemawiało więc przez nią doświadczenie życiowe, które najlepiej weryfikuje wszelkie teorie a i w tym wieku spogląda się zwykle na świat swojej młodości przez różowe okulary.

Tym, którzy nie są związani z jej rodzinnym miastem "Wspomnienia" pewnie wydadzą się abstrakcyjne, ale dla tych, którzy otarli się o Oliwę, Wyspę Spichrzów i gdańską Starówkę nabierają one kolorów i po prostu żyją, bo to nie tylko opisy miejsc ale również obyczajów i ludzi. Ich ogląd, jak choćby w przypadku flisaków, zwanych "Szymkami" niekoniecznie jest zbieżny z tym, czym byliśmy raczeni w dzieciństwie, na przykład we "Flisaku i przydróżce" (z ilustracjami J.M. Szancera), ale przecież i "Madame" także jest w jakimś stopniu obrazoburcza dokonując chociażby "zamachu" na polskość Mikołaja Kopernika (choć jeszcze bardziej wyrazisty byłby przykład Wita Stwosza).

Samą Joannę trudno byłoby poznać tylko na podstawie jej "Wspomnień". Nie ulega wątpliwości, że była inteligentną kobietą, rzecz jednak w tym, że była spętana więzami konwenansów i jeśli wyrastała ponad średnią krajową to starała się tego nie okazywać. Małżeństwo z o dwadzieścia lat starszym, bardzo dobrze sytuowanym mężczyzną zapewniało jej dobrobyt i uwalniało od trosk życia codziennego - taka była cena braku miłości i zrozumienia. Widać wyraźnie w tym związku dystans pomiędzy małżonkami, różnicę poglądów ale i lojalność. Małżeństwo bez miłości ale też i bez przymusu - nic w tym zdrożnego. Co jednak może niepokoić, to w sumie chyba tylko jedna jedyna wzmianka o dziecku, czyżby tak mało ważne było w jej życiu? - nic dziwnego, że ich drogi szybko się rozeszły.

Przyznaję, że nieco bezradny jestem wobec pytania dlaczego tak często przewija się przez "Madame" motyw "Wspomnień" i to jeszcze ograniczony do jednego rozdziału "Londyn i droga powrotna przez Westfalię". Być może przyczyny należy doszukiwać się w obawach Joanny przed drogą powrotną do domu, rzecz w tym, że początkowo to ona nalegała na powrót, zaś ostatecznie decyzję podjęli zgodnie obydwoje małżonkowie po zasięgnięciu opinii lekarza. Jaka by jednak nie była to przyczyna, czytelnik może być mocno zdziwiony, gdy odkryje, jak żenująco niewiele Joanna ma do powiedzenia o kilkumiesięcznej podróży, o wrażeniach z Londynu czy Paryża, w którym spędziła prawie miesiąc. W zasadzie, wydaje się, że jej znaczenie sprowadziło się do tego, że za przykładem Joanny panie należące do gdańskiego establishmentu "zaczęły nasuwać silnie wypomadowane i upudrowane włosy głęboko na twarz, opuszczając je z tyłu na loki aż na ramiona. Zaledwie usta, oczy i nos były widoczne" i "wszelkie posze i krynoliny poszły w niepamięć".

Ale to tylko jeden z kilku literackich wątków powieści Antoniego Libery. Trzeba przyznać, że literacka aluzyjność powieści i umocowanie jej, jakkolwiek to zabrzmi, w europejskim kontekście jest silną stroną książki. W tej dziedzinie Libera doczekał się już niezłego kontynuatora w osobie Jacka Dehnela, a to przecież też coś znaczy. Zdecydowanie jedna z lepszych polskich książek, jakie ukazały się po 1989 roku. 

sobota, 15 grudnia 2012

Lampart, Giuseppe Tomasi di Lampedusa

"Lampart" di Lampedusy jest jedyną jego powieścią, ale za to jaką ... . Wstyd się przyznać, że czekała na mnie na półce ponad dwadzieścia lat i zachodzę w głowę, jak mogłem się na niej nie poznać. Na usprawiedliwienie przychodzi mi na myśl tylko mój wiek licealisty wówczas gdy ją kupiłem i nieumiejętność poznania się na tym co na prawdę jest dobre, a jak wiadomo umiejętność ta przychodzi dopiero z czasem.
 
 
Jakoś zawsze podświadomie kojarzyłem "Lamparta" z "Czerwonym i czarnym". W powieści di Lapedusy jest zresztą coś z atmosfery Stendhala, aczkolwiek jeszcze bardziej widoczne jest powinowactwo z Balzakiem. Książka zresztą zawiera niezawoalowaną aluzję do niego bo "kilka tomów Balzaka (...) zdołało dotrzeć pokątną drogą do rąk księcia, który podjął się roli domowego cenzora; przeczytał je i potem pożyczył znajomemu, którego bardzo nie lubił, twierdząc, że są to utwory pisarza kipiącego żywotnością, ale narwanego i "opętanego" (dzisiaj powiedziałby: "opętanego monomanią"); sąd, jak widzimy, pochopny, lecz nie pozbawiony bystrości".

"Lampart" mógłby uchodzić za jedną z najlepszych części "Komedii ludzkiej", gdyby jego akcja nie rozgrywała się na Sycylii lecz we Francji. No, może trochę przesadziłem, bo balzakowskim tematom: miłości, pieniądzom i karierze nie towarzyszą dłużyzny i ślepe wątki poboczne, które zaraz bezproduktywnie obumierają, a wszystko dzieje się w czasie gdy Balzac już od dziesięciu lat nie żył, chociaż główny bohater jest rówieśnikiem co młodszych postaci "Komedii". Zresztą narrator dba o to, byśmy nie poczuli się jak u Balzaka bo od czasu do czasu sprowadza nas na ziemię i przypomina, że choć to co opowiada działo się półtora wieku temu to on jednak jest wśród nas (prawie wśród nas).

Jest jeszcze jedno skojarzenie, które mi się nasunęło w trakcie czytania książki - "Buddenbrookowie" - to przecież także historia schyłku rodziny, o ile jednak w wersji Manna jest on spowodowany nienadążaniem i niezrozumieniem przemian ekonomicznych i społecznych, to w przypadku "Lamparta" mamy coś w rodzaju splendid isolation wobec przemian politycznych.

Książę ma świadomość, że "ludziom dawnego pokolenia, nie pozostaje nic innego, jak tylko zaszyć się w kącie i obserwować młodych fikających koziołki i tarzających się wokół (...) pompatycznie przystrojonego katafalku. (...) potrzeba teraz ludzi młodych, sprytnych, nastawionych raczej na "jak" niż na "dlaczego", takich, którzy potrafią się maskować, to jest chciałem powiedzieć: dostosować swoje konkretne osobiste interesy do nieokreślonych ideałów publicznych". Z jednej strony dostrzega w ludziach nowej władzy "zlepek chytrości, żle skrojonego ubrania, złota i głupoty" ale z drugiej, zaskakująco szybko pogodził się z tym i przywykł "do źle ogolonych policzków, do prostackiego akcentu, do dziwacznych ubiorów, do przenikliwego zapachu zatęchłego potu i dostrzegał coraz wyraźniej wyjątkową inteligencję", cech jakie nieśli ze sobą homines novi. Nie buntuje się i nie kontestuje rzeczywistości, w sumie z rezygnacją przyjmuje do wiadomości, że "spotkał go osobisty zawód, zawód człowieka, który łudzi się, że ma wszystkich pod swoją kontrolą i który dowiaduje się, że wiele rzeczy dzieje się bez jego wiedzy", wie że jego epoka i jego świat schodzi ze sceny, choć od czasu do czasu zdobywa się jeszcze na "pokaz siły".

Mimo całej sympatii do tytułowego bohatera "Lamparta" trudno oprzeć się wrażeniu, że świat i życie nie znoszą próżni, porażka jednych jest sukcesem drugich. Gdy miejsce bezwolnej, indolentnej arystokracji zajmują pozbawieni skrupułów parweniusze, to o ile jest to wstrząs dla jednostek ("Próba uwiedzenia to był akt podboju, małżeństwo to kapitulacja na całej linii."), to w ogólnym rozrachunku nie ma to wielkiego znaczenia, bo choć "wielcy panowie byli powściągliwi i zagadkowi, chłopi wylewni i prości, to i jednych i drugich szatan owijał sobie dokoła małego palca".

Świetna książka, którą czyta się jednym tchem i która ani przez chwilę nie nudzi, ubarwiona od czasu do czasu szczyptą dowcipnej, lekko tylko złośliwej ironii ale też momentami poruszająca. Jest też miła niespodzianka - niewielki nasz, rodzimy akcent - "w Paryżu żyją teraz polscy hrabiowie, których zmusiły do ucieczki z kraju powstania i despotyzm; obecnie są dorożkarzami, ale spoglądają na swoich klientów mieszczuchów z takim marsem, że ci biedacy wsiadają do dorożki sami już nie wiedząc po co i z miną zbitych psów." Bez cienia wątpliwości - polecam.

środa, 12 grudnia 2012

Andersen. Życie baśniopisarza, Jackie Wullschläger

Dla mnie "Baśnie" Andersena, to edycja "Naszej księgarni" z ilustracjami Szancera. Mój synek przejął pałeczkę ale zamiast Szancera ma wydanie z co najmniej nie gorszymi ilustracjami Michaela Fiodorova, tyle że "kanoniczny" zestaw baśni jest w nim bardzo okrojony.


Moja wiedza o Andersenie jeszcze niedawno nie wychodziła poza informacje, że urodził się w Odense i że "Brzydkie kaczątko" jest oparte na motywach autobiograficznych. Uznałem, że to żenująco niewiele, zwłaszcza, że moje poczucie dyskomfortu ciągle dawało znać o sobie za sprawą wieczornego, rytualnego czytania "Baśni" do snu. Bez większych więc oporów skusiłem się na biografię pióra Jackie Wullschläger. To solidny tom, ale którego rozmiar jeszcze nie zniechęca, i który czyta się trochę jak duńską wersję "Janka Muzykanta" tyle, że ciekawiej napisaną a bohaterowi, dla odmiany, w życiu się powiodło. Wullschläger traktuje swojego bohatera z życzliwą neutralnością i to należy docenić, bo Andersen bywał irytujący i śmieszny już dla współczesnych, więc oceniany przez kogoś złośliwego wg obecnych kryteriów nie miałby żadnych szans. "Ambicja i fantazja, rozczulanie się na sobą i infantylizm" to nie są cechy, które pozwalają zaskarbić sobie życzliwość bliźnich, jeśli do tego weźmie się pod uwagę, że był "niezgrabny, niesprawny fizycznie, nadwrażliwy i dumny" to  pisarz jawi się jako wymarzony obiekt kpin, czego zresztą jego rodacy nie omieszkali wykorzystać. Bo o dziwo, Andersen za życia był bardziej fetowany poza granicami Danii, zwłaszcza w Niemczech i Anglii, Duńczycy mieli do niego nieco bardziej krytyczny stosunek chociaż i tu miał wielu entuzjastów swojej twórczości i to dzięki bezinteresownej życzliwości kopenhaskich elit zawdzięczał swoją karierę. Andersen w jakimś stopniu zdawał sobie sprawę ze swojego egotyzmu, sam pisał przecież "(...) od czasu do czasu mam nawet takie myśli, że dobrze by było, gdybym został zamordowany, pragnienie bycia na ustach wszystkich jest tak duże, że nagła śmierć wydaje mi się interesująca (...)" ale dobrze mu było z tym, chociaż ludziom, którzy wspierali go przez całe życie już niekoniecznie. Zaprzątnięty swoją sztuką i sławą, czuł się na przykład "urażony brakiem życzeń urodzinowych", których nie otrzymał od przyjaciela bo ten miał zaprzątniętą głowę żałobą po zmarłej córeczce. Te przywary w niczym jednak nie wpływały na jego status "obywatela świata", który nigdy nie miał własnego domu (mieszkał w wynajmowanych mieszkaniach, hotelach lub korzystał z gościnności innych), gościa koronowanych głów, człowieka który poznał chyba wszystkich, którzy znaczyli coś w ówczesnej kulturalnej Europie (m.in. Dickensa, Heine'go, braci Grimm, Schumanna, czy Thorvaldsena).  Wullschläger nie "skreśla" swego bohatera z powodu jego irytujących wad ani z żadnego innego powodu, chociaż pisarz chwilami aż się prosi by mu "przyłożyć". Wyważenie ocen autorki "Życia baśniopisarza" wszakże w jednym punkcie wydaje się szwankować, otóż biografia śmiało porusza wątki i detale bardzo osobiste, przy których stosunkowo niedawne enuncjacje na temat preferencji seksualnych Konopnickiej wypadają dosyć blado, i choć nie sprawia to wrażenia poszukiwania sensacji i ordynarnego "zaglądania pod kołdrę" to jednak chwilami mam wrażenie, że "sprawom damsko- i męsko-męskim" przypisywany jest zbyt wielki wpływ na twórczość Andersena. To ona też, niezależnie od wątku czysto biograficznego, stanowi bardzo ważną część książki, pokazuje Andersena nie tylko jako baśniopisarza, ale także poetę, dramaturga i powieściopisarza, który gdy ukazał się pierwszy zbiór jego czterech baśni był już rozpoznawalnym i znanym autorem. Okazuje się, że elementy autobiograficzne zawarte są nie tylko w "Brzydkim kaczątku" ale i wielu innych utworach - staje się to zresztą oczywiste, już w trakcie czytania książki, dla każdego kto choćby jako tako obeznany jest z twórczością Andersena - a ich źródłem nie jest tylko tradycja ludowa, jak się powszechnie przyjmuje, ale w takim samym stopniu własna fantazja i "obce" motywy literackie. To wszystko opowiedziane jest na tle obrazu Danii XIX wieku, małego "kameralnego" i prowincjonalnego państwa, w którym wypisz - wymaluj, jak w "Księżniczce na ziarnku grochu" król mógłby otwierać bramy miasta (zresztą, podobno do 1806 r. klucze do bram Kopenhagi, król na prawdę trzymał w nocy pod poduszką) i jak cesarz w "Świniopasie" osobiście znajdować pracę dla swoich poddanych. Państwa, w którym wszyscy znają wszystkich i na szczęście dla Andersena połknęli bakcyla romantyzmu, dzięki czemu znalazł pomoc u obcych sobie ludzi. Jackie Wullschläger udało się napisać świetną biografię, bez tematów tabu pokazującą "żywego" człowieka z jego wadami i zaletami, o którym mimo, że wszyscy z nas słyszeli to jednak mało kto wie coś więcej ponad to, że jest autorem "Baśni", na których wychowało się i zapewne jeszcze wychowa wiele pokoleń. Polecam. 

niedziela, 9 grudnia 2012

Kobieta porzucona, Komedia ludzka IV, Honore Balzac

Znowu dałem się namówić, tym razem Koczowniczce i przyznaję nie żałuję, chociaż lekturę kończyłem z tzw. mieszanymi uczuciami. Czwarty tom "Komedii ludzkiej" zawierający "Studia obyczajowe, Sceny z życia prywatnego" oprócz tytułowego opowiadania zawiera jeszcze jedno nieco obszerniejsze zatytułowane "Honoryna" i powieść "Beatrix".


Cóż, balzakowski styl nie należy do zbyt przyjaznych dla czytelnika, zanim bohater Balzaka coś powie poznajemy historię jego, jego rodziny i rozmówcy. Dowiadujemy się jak wygląda dom i jak urządzony jest pokój, w którym akurat siedzi. Czasami jednak nasza cierpliwość wystawiona na ciężką próbę jest wynagradzana. "Kobieta porzucona" to interesujący obrazek, w którym, jak to u Balzaka, miłość idzie w zawody z pieniądzem, i mający coś więcej niż tylko wdzięk urokliwej ramotki. Zaskakująco jak współcześnie brzmią poruszane przez niego problemy i pytania o prawo do błędu w relacjach pomiędzy kobietą i mężczyzną i granicę, poza którą już nie ma wybaczenia. To dylematy nie nowe, bo znane przecież z "Niebezpiecznych związków" Ch. de Laclosa, tyle że w przypadku "Kobiety porzuconej" pobudki decyzji mężczyzny są znacznie bardziej przyziemne - wiadomo, pieniądze. "Honoryna" z kolei, to szkatułkowa opowieść, chociaż tych szkatułek nie za dużo bo tylko trzy, w której głównym problemem są granice poczucia winy, rzeczywistej i wyimaginowanej, uczciwości wobec samego siebie (a raczej samej siebie, bo dotyczy to tytułowej bohaterki opowiadania) i złożenia jej w ofierze dla szczęścia drugiej osoby. Wnioski Balzaka są mało optymistyczne. Z jednej strony bezgraniczna miłość a z drugiej tylko lojalność za to podszyta ciągłym poczuciem winy nie jest receptą na szczęśliwy związek. Ma się wrażenie, że tytułowa bohaterka ma problem z patologicznym poczuciem winy i jest klinicznym przykładem osoby posiadającej tzw. skrupulatne sumienie. Rzecz w tym, że rzutuje ono nie tylko na jej życie, bo to paradoksalnie płynie szczęśliwie dzięki rozłożeniu nad nią "złotego parasola" (niezbyt dobrze świadczy o jej inteligencji, że nie potrafi tego dostrzec) ile raczej na tego, kto opiekę nad nią roztacza. Nasuwa się tu przy okazji pytanie, podobnie jak w przypadku "Kobiety porzuconej" o granice miłości własnej i poczucia własnej godności wobec ukochanej osoby odrzucającej starania. Z kolei "Beatrix" potwierdza prawidłowość pisarstwa Balzaka - im dłużej tym nudniej, nawet jeśli mogło być ciekawie. Zestaw motywów jest iście balzakowski, czyli młody mężczyzna zakochany w "starszej" pani (przy okazji okazuje się, że mądrość rodem z "07 zgłoś się", że "kobieta dwa razy szaleje: jak dojrzeje i jak siwieje" ma dużo starszą i znacznie bardziej nobliwą tradycję niż by się wydawało) czerwieni się i leje łzy przy każdej okazji, kobiety okazują się mądrzejsze od mężczyzn, pieniądz rządzi światem, etc. etc. Do tegi sążniste opisy, które mogą zainteresować dekoratorów wnętrz i osoby interesujące się historią mody. Gorzej, że postacie są infantylne i niewiarygodne, z jednej strony kobieta nie ma skrupułów i porzucając męża (nie bez powodów) wyjeżdża za granicę z kochankiem, z drugiej zaś wiedząc, że i kochanek ją zdradza utrzymuje, że musi być mu wierna. Z kolei matka głównego bohatera "aczkolwiek w rzeczach afektu pozostała naiwną i nieśmiałą dziewczyną, przed którą miłość nie otwarła swej księgi" jednak rozpoznawała "symptomy zwiastujące prawdziwą miłość, uczucie całkiem nieznane w tym starym dworze", chociaż akurat ją mąż poślubił z miłości. Ale to jeszcze nic w porówaniu z tym, że z inteligentnej kobiety Balzak robi rajfurkę, miłość (?) młodego człowieka jest tak marnej próby, że mimo iż kocha (?) jedną, zakochuje się w kolejnej i to jeszcze zanim ją zdążył poznać ale i tak żeni się w końcu z inną.  Przypomina przy tym kurka na dachu, popychanego impulsami, które akurat dojdą do głosu, bo okazuje się, że i żonie nie potrafi dochować wierności a obiektem jego uczuć jest dawna "stara miłość". Kiedy czyta się te bzdety, ma się wrażenie, że jeśli nie Mniszkówna i Rodziwiczówna to Grochola lub Sowa umiałyby bardziej interesująco wyzyskać to "bogactwo" treści. Muszę przyznać, że po lekturze "Beatrix" swój ambitny zamiar przeczytania całej "Komedii ludzkiej" zaczynam coraz bardziej oceniać jako zbyt ambitny.

niedziela, 2 grudnia 2012

Zemsta ofiar. Niemcy w obozach w Polsce 1944-1950, Helga Hirsch

"Zemsta ofiar" H. Hirsch należy do książek kontrowersyjnych i co tu dużo mówić porusza tematykę "wstydliwą" z naszego punktu widzenia, pokazuje bowiem, iż jako "zwycięzcy" nie różniliśmy się specjalnie w swojej roli od Rosjan (podobieństwo do nich widoczne jest również w tendencji do "zamiatania pod dywan" niewygodnych faktów) czy Niemców. Język i stylistyka Hirsch kojarzą się trochę z "Wielką ucieczką" J. Thorvalda ale nie ulega wątpliwości, że jej książka jest znacznie bardziej poruszająca. 


"Zemsta ofiar" koncentruje się na trzech zasadniczych punktach - okolicznościach "krwawej niedzieli" w Bydgoszczy w 1939 r. oraz wykorzystywaniu obozów koncentracyjnych w podbydgoskich Potulicach i Świętochłowicach tyle, że ze zmianą ról, bo tym razem to Niemcy byli ich więźniami.

Niejako "przy okazji" poruszany jest też problem mniejszości niemieckiej w przedwojennej Polsce i przymusowej polonizacji dzieci niemieckich w latach powojennych. Wiadomo - "w czasach komunistycznych mówiło się tylko o bohaterskim oporze Polaków wobec hitleryzmu. Tchórzostwo, asymilacja, poddanie się i kolaboracja nie istniały", tymczasem okazuje się, że na terenach wcielonych do Rzeszy deklarowanie "niemieckości" (z różnych przyczyn) było normą a komisje decydujące o przynależności do "narodu panów" częstokroć odrzucały wnioski bo wnioskodawcy nie spełniali warunków by zostać umieszczonymi na folksliście nr 3 (na 4 kategorie volksdeutsch'ów).

Okazuje się, że w obozach dla Niemców pod rządami polskiej administracji zmarło i zostało zamordowanych więcej osób niż Polaków w tych samych za czasów niemieckich. Relacje świadków zarówno niemieckich, jak i polskich, pod względem drastyczności można postawić na równi z relacjami z gułagów i obozów zagłady - "kopał ją po brzuchu i piersiach. Kiedy leżała na wpół przytomna, poszedł do latryny, ubrudził swoje wysokie buty fekaliami i kazał jej oblizywać. Kiedy przestała, bił ją i kopał tak długo aż zabił" (to relacja Polki, która przez pomyłkę znalazła się w obozie i której dano do noszenia płaszcz zdarty z zakatowanej kobiety), "(...) leżała na trzypiętrowej pryczy z dwiema albo nawet trzema kobietami w jednym łóżku, tak że żadna nie mogła się wyciągnąć ani przewrócić z boku na bok. Sienniki były zabrudzone ekskrementami, zakrwawione z powodu panującej krwawej biegunki, pełne robactwa."

Nie kwestionując ustaleń Helgi Hirsch, której książka jest uwiarygodniona zresztą posłowiem prof. Andrzeja Paczkowskiego, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że niekiedy idzie ona na "skróty" korzystając z niewiarygodnych świadków. Takim sygnałem były dla mnie enuncjacje Polaka pracującego po wojnie w Potulicach a w czasie wojny, więźnia obozu w dzisiejszym Sztutowie, na temat przerabiania kości ludzkich na mydło. Hirsch zresztą sama sceptycznie ocenia wartość jego zeznań zauważając rozbieżności w ilości ofiar obozu w Potulicach za "czasów niemieckich", raz bowiem mówi on o ok. 30 000, kiedy indziej o ok. 1300 zmarłych. Ta druga liczba odpowiada obecnym ustaleniom, dla porównania w "polskich czasach" zginęło tam ok. 3500 osób.

Z kolei w obozie w Świętochłowicach rządzonym przez sadystę Salomona Morela, niektóre szacunki podają liczbę 2500 więźniów spośród których zmarło 2200. "Tego rodzaju masowego wymierania nie mogła tolerować nawet służba bezpieczeństwa. Ponieważ Salomon Morel nie utrzymał porządku, sparaliżował administrację i dopuścił do rozszerzenia się tyfusu" został skazany na ... "trzy dni aresztu domowego i utratę 50% pensji". Nie przeszkodziło mu to zresztą w dalszej karierze w więziennictwie, którą przerwał dopiero rok 1968.

Wrażenie jakie robi książka jest tym większe, że "Zemsta ofiar" nie przemilcza tego co działo się na terenach obozów przed 1945 r. Paradoksalnie polska administracja jest przez to jeszcze bardziej pogrążona bo okazuje się być "godnym kontynuatorem" zbrodni Niemców. Hirsch uczciwie przedstawia też przykład obozu dla Niemców, w którym byli oni traktowani po ludzku. Patrzy faktom w oczy i zdaje sobie sprawę, że cierpienia Niemców to "następstwo tego samego morderczego systemu, który dokonał ludobójstwa Żydów i zniewolenia Polaków". Na pewno "Zemsta ofiar" nie wyczerpuje tematu ani też nie jest książką naukową, raczej odkrywa kolejną "białą plamę" w naszej historii, chociaż bardziej wygląda ona na czarną. Jakiegokolwiek koloru by jednak ona nie była, to fakty pozostają faktami i nie zmienią tego, że mamy do czynienia z ponurym fragmentem naszej historii, z całą pewnością jednak wartym poznania.