piątek, 30 listopada 2018

Tajny agent, Joseph Conrad

Cóż za nieconradowska powieść Conrada! Tematyka pisarstwa Conrada utożsamiana jest z problematyką wierności samemu sobie i etosu pracy, tymczasem „Tajny agent” tylko w niewielkim stopniu, jeśli w ogóle zahacza o te sprawy. Reszta dotyczy, jak sam pisze "pospolitej ohydy". Dzisiaj poziom absmaku jest mniejszy. Czasy i ludzie są bardziej cyniczni, a stara prawda, że "nie należy oglądać jak się robi kiełbasę i politykę" do nikogo już nie przemawia. Za sprawą wszechobecnych mediów możemy oglądać codziennie to co dzieje się w "masarni". 


Ale "Tajnego agenta" niekoniecznie trzeba traktować tylko jako polityczną powieść z myszką, choć bez dwóch zdań jako powieść polityczna często jest odbierana i za sprawą takiego odbioru należała w okresie minionej epoki do literatury „źle obecnej” (ale co trzeba uczciwie przyznać, że bywała wówczas także drukowana). 

Wiadomo, że zapewnienie Conrada na temat jego twórczości trzeba traktować z dystansem, zwłaszcza te które odwołują się do jego osobistych doświadczeń przelanych na papier. Według jego zapewnień także "Tajny agent" ma w nich swoje źródło, a wziął się z dyskusji z przyjacielem dotyczącej anarchizmu i zamachu terrorystycznego na obserwatorium astronomiczne w Greenwich. Poglądy Conrada są jasne, mówi o "przestępczej daremności anarchizmu, jego doktryny, działań i mentalności, jak również pożałowania godnej, na poły obłąkanej pozy bezczelnego oszusta, żerującego na bolesnych nieszczęściach i uczuciowej łatwowierności człowieka, (...)." 

I gdy czyta się powieść, nie ma co do tego wątpliwości, rzecz w tym, że w gruncie rzeczy to nie powieść o anarchizmie czy tytułowym bohaterze lecz jego żonie. Gdy zda się sobie z tego sprawę, dopiero widać jak kuriozalnie pobrzmiewają zarzuty seksizmu stawiane Conradowi. Feministki zapewne oburzą się, bo jakże to, przecież Winnie Verloc zbiera cięgi od życia. To nie ona jest tu demiurgiem. Ale przecież Conrad stworzył kobietę dokonującą wyborów, wyborów dramatycznych, ale zależnych wyłącznie od jej woli. To ona instrumentalnie traktuje małżeństwo nie jako zwieńczenie miłości lecz jako instytucję mającą zapewnić względne bezpieczeństwo jej upośledzonemu bratu. Trudno odmówić temu poświęceniu szlachetności ale Adolf Verloc pewnie byłby zdziwiony, podobnie jak każdy mąż, gdyby dowiedział się, że żona wyszła za niego za mąż, nie dla niego samego ale z pobudek, o których nie wspomniała przed ślubem ani słowem i o których nie miał pojęcia. 

Fakt, wydaje się, że pani Verloc nie oczekuje tak wiele za cenę rezygnacji z miłości - chce spokojnego, stabilnego i bezpiecznego życia. Jest jej obojętne, co robi mąż - nie docieka, nie wnika "pod powierzchnię zjawisk". Tak została wychowana i z tym jej w gruncie rzeczy dobrze (chyba). Rzecz w tym, że druga strona nic o tym "układzie" nie wie. Przyjmuje wszystko jako coś naturalnego, bez świadomości, że jego stosunki małżeńskie nie są tak oczywiste jak mu się wydaje.

Zawód jaki sprawił, katastrofa do której się przyczynił sprawia, że "układ" przestaje obowiązywać. Pan Verloc nie jest już potrzebny, nie spełnił swojej roli, choć nie wiedział, że taka mu została przypisana. W swojej naiwności sądził, że Winnie wyszła za niego za mąż dla niego samego, o sancta simplicitas! O męska naiwności! Widać, że nie czytał "Myszeidos" bo wiedziałby, że "my rządzim światem a nami kobiety".

Pani Verloc źle skalkulowała, dokonała złego wyboru a jej nadziej zawiodły. Poczucie bezpieczeństwa okazało się złudne. Karę za jej zły wybór i jego konsekwencje, owszem wymierzyła sobie sama, wcześniej jednak poniósł ją pan Verloc. Okazało się, że w kobiecie, którą mało kto by o to podejrzewał tkwią pokłady emocji, których nie potrafiła okiełznać, a które w ogóle nie pasowały do postawy, którą przybrała na użytek innych.

Co tu dużo mówić, świetna książka ale tylko dla tych, którzy lubią dobrą literaturę! 

piątek, 23 listopada 2018

Ucho igielne, Wiesław Myśliwski

Rzuciłem się na "Ucho igielne" Wiesława Myśliwskiego niczym cham na pasztetową albo gimbaza na powieść Twardocha ale już od pierwszych stron lekturze towarzyszyły tak zwane mieszane uczucia, mniej więcej takie jakie towarzyszą zięciowi widzącemu jak teściowa spada w przepaść w jego nowym samochodzie. Niby jest to Myśliwski taki, jakiego znamy ale trudno oprzeć się wrażeniu, że coś tu jednak zgrzyta, zwłaszcza jeśli się zna jego cztery poprzednie powieści. Może gdyby było to moje pierwsze zetknięcie z pentologią o przemijaniu wrażenie byłoby inne, a tak czytałem "Ucho igielne" z narastającym przeświadczeniem, że właściwie nie ma w nim niczego nowego (jakby w ogóle mogło być coś nowego w upływającym czasie).


To co bardzo nieprzyjemnie mi zazgrzytało, to mądrości na miarę Paulo Coelho w rodzaju "każde życie jest powtarzaniem życia po kimś", "Słowa cierpią, gdy są nadaremne", "Życie to błądzenie za sobą bez nadziei, że się kiedykolwiek siebie odnajdzie""Każdy jest przecież niekończącym się dziedziczeniem" czy "Nie jesteśmy już ci sami co w młodości. - Jeśli się kocha, zawsze jest się tym samym". Nie wątpię, że taka poetyka ma swoich admiratorów ale mnie jakoś to nie kręci. Za to tym co wydało mi się w powieści Myśliwskiego najciekawsze, to gra z czytelnikiem, któremu Autor zdradza poprzez narratora swój stosunek do dzieła.

Jest ono tak jak "wykład, który miał za chwilę wygłosić, a który, jak sądził, był starannie przygotowany, rozlatywał mu się, że już nie wiedział, co ma być początkiem, co środkiem, a co końcem. Miał na wszelki wypadek przygotowanych kilka anegdot rozweselających, gdyby dostrzegł znużenie na twarzach słuchaczy, lecz zwątpił, czy kogokolwiek by rozweseliły", bo rzeczywiście, gdy czyta się "Ucho igielne" ma się wrażenie niedopowiedzenia, przeplatania się motywów, których początku i końca trudno się doszukać. Znalazła się nawet anegdota (raczej zaskakująca niż rozweselająca i która chyba jest nawiązaniem do "Klucznika" a może i do "Pałacu") i czytelnik pozostaje z lekka skonsternowany nie bardzo wiedząc jaki (i czy w ogóle) jest finał tej historii.

O tym, że Mistrz zabawia się z nim, czytelnik jest zresztą przez niego powiadamiany. Wie przecież o tym, że "granice między rolami [bohaterów powieści] (...) płynne", że nic tu nie jest tak do końca pewne, że "każda rzecz ma dwie strony, każda myśl i każde słowo" (to też chyba ukłon w stronę Coelho). No i jeszcze ta sprawa autobiograficzności książki, która wydaje się oczywista a fakty biograficzne "twarde" ale którą Myśliwski bez pardonu komplikuje oświadczając, że "prawdy nie powinno się podawać na tacy. Trzeba ją zawsze doprawić. Żeby tak rzec, trochę soli, trochę pieprzu. Prawda musi smakować. Z prawdą jest jak ze złotem, ile musi przejść zabiegów, nim stanie się biżuterią. I zależy, kto tę biżuterię wykonuje. Mistrz czy patałach". I tak dla jasności nie ma wątpliwości, że w przypadku "Ucha igielnego" mamy do czynienia z wykonaniem Mistrza, nawet wówczas gdy przy bliższym oglądzie gdzieniegdzie wychodzą na jaw niewielkie skazy.

Nie przesłaniają one podstawowego atutu powieści, widocznego także w poprzednich książkach Myśliwskiego - a mianowicie stworzenia bardzo sugestywnej atmosfery tęsknoty (?) za minionym, utraconym światem, której poddaje się czytelnik jeśli tylko ma za sobą jako taki bagaż doświadczeń życiowych. Bo "Ucho igielne" nie jest powieścią dla każdego, trudno wczuć się w rolę postaci, która ma już za sobą półmetek życia, komuś z pokolenia iphone'a ale ci którzy wiedzą już co nieco o życiu z pewnością mają szansę na odnalezienie powinowactwa z głównym bohaterem.

Tak jak on wiemy, że "w dzieciństwie gdy się coś wryje w pamięć, nigdy już tej pamięci nie opuści", mamy świadomość tego, że "bliskie miejsca to kula u nogi" i z upływem kolejnych lat ta świadomość staje się coraz silniejsza. Gdy osiągnie się półmetek życia coraz częściej oglądamy się wstecz bo entuzjazm młodości i nadzieja nowych perspektyw pozostała już za nami. "Ucho igielne" jest jak gdyby kursem MBA dla słuchaczy, którzy mają doświadczenie w businessie - w sumie nie dowiadują się niczego, czego by wcześniej nie wiedzieli ale z pewnym zaskoczeniem konstatują, że ich doświadczenia, na które nie zwracali uwagi mają o większe znaczenie niż im się wydawało. Odnajdują wspólnotę doświadczeń, zwłaszcza czytelnicy płci męskiej, bo któż chociaż raz nie przeżył szkolnej nieszczęśliwej (a może i szczęśliwej) miłości. A wspólne doświadczenia, te same kody kulturowe budują poczucie wspólnoty losu.

Mistrz zdaje sobie sprawę z tego, że jego książka nie jest książką dla wszystkich. Dla wielu pogląd, że "są tylko dwie perspektywy życia: młodość i starość. Kiedy człowiek jest młody, nie wierzy że będzie stary, a gdy jest stary, nie wierzy, że był młody" może wydawać się śmieszy. Ale do czasu. Kiedyś zrozumieją, że "młodość starzeje się równie szybko jak moda" i druga z perspektyw życia to tylko kwestia lat (oczywiście jeśli tylko nie jest się miłośnikiem "Ex na plaży" czy "Warsaw shore" bo to przypadki raczej beznadziejne), wszak "(...) młodość to jest wiara, że się zawsze młodym będzie. Ale to przemijająca wiara." Z czasem, z tej drugiej, przyznaję mało kuszącej perspektywy, zdajemy sobie sprawę jak, może nie tyle głupim, co zdradzającym ignorancję, bezmyślność (brak mi lepszego słowa) jest pytanie "po co nam to wszystko wiedzieć, co tam kiedyś było" i że jeśli nawet "warunkiem wolności jest pozbycie się pamięci" jak pusta i jałowa z czasem okazuje się ta wolność.

W gruncie rzeczy czytelnik wiedział to też i przed lekturą "Ucha igielnego" ale zawsze to przecież inaczej jeśli potwierdzenie własnych przemyśleń znajdujemy u kogoś drugiego.

niedziela, 4 listopada 2018

Joseph Conrad i narodziny globalnego świata, Maya Jasanoff

Stało się. Trzeba to zapisać kredą w kominie - na Festiwalu Conrada jednym z jego punktów była dyskusja tocząca się wokół książki poświęconej Conradowi - no, wreszcie coś się zadziało "w temacie" Conrada. Nie zaraz, żeby książka Mayi Jasanoff była kamienieniem milowym w poznawaniu pisarza i jego twórczości. Owszem, zaproponowała, jak głosi tytuł, osadzenie jej w kontekście globalizmu ale jest to mniej więcej tak samo intelektualnie nośne jak słynne spojrzenie Boya-Żeleńskiego na "Zemstę" poprzez pryzmat sytuacji robotników, którym nie zapłacono za pracę przy budowie muru. 


Robiono z Conrada seksistę, robiono rasistę, to i łatka protoglobalisty, że się tak wyrażę, pewnie mu nie zaszkodzi. Każdy kto czytał jago książki, wie że traktują one nie o narodzinach globalnego świata ale o tak archaicznych dzisiaj wartościach jak honor, wierność samemu sobie i poczucie obowiązku. Jednak w trakcie lektury to tytułowe osadzenie Conrada w narodzinach globalnego świata okazuje się trochę na wyrost, a książka Mayi Jasanoff jest po prostu zgrabnie napisaną biografią pisarza w wydaniu popularnym, przykrojonym pod strychulec politycznej poprawności. I tyle.

Jeśli ktoś czytał "Ducha króla Leopolda" Adama Hochschilda i którąś z nowszych biografii Conrada, nie mówiąc już o "Życiu Josepha Conrada-Korzeniowskiego" Zdzisława Najdera to w gruncie rzeczy, poza odnalezieniem "narodzin globalnego świata" w twórczości Conrada, niczego nowego tu nie znajdzie. Może to i jest najlepsza książka 2017 roku New York Timesa ale z pewnością nie jest to najlepsza biografia Conrada.

Książka jak klamrą, jest spięta wrażeniami Autorki z morskiej podróży do Kongo, która miała..., no właśnie, nie bardzo wiadomo co miała na celu - poczucie się jak Conrad, znalezienie jego śladów? Litości, to nie schyłek XIX ale początek XXI wieku. Te dwa okresy dzieli przepaść, także technologiczna, o której pisze zresztą sama Maya Jasanoff w odniesieniu do wypierania żaglowców przez parowce już za życia Conrada. Cóż można znaleźć w rejsie po Kongo z atmosfery rejsu sprzed 130 lat? Nawet nie będę próbował odpowiadać bo to pytanie retoryczne dla każdego, kto ma choćby minimalny zasób wiadomości o współczesnym świecie. No, ale to w końcu sprawa Mayi Jasanoff na co wydaje pieniądze i jak spędza czas.

Gorzej, że zajmuje czas czytelników dokładnie streszczając, niektóre z utworów Conrada, w stylu, jakiego nie powstydziliby się autorzy bryków. Nie bardzo wiem, jaki jest cel tego zabiegu, oprócz przyziemnego "nabijania" wierszówki, oczywiście. Nie wprowadza to niczego nowego ani do poznania życia pisarza ani do rozumienia jego twórczości. I tu dochodzimy do sedna, jak już wspomniałem Jasanoff powtarza banialuki - przy okazji omawiania "Jądra ciemności" - o rasizmie i seksizmie Conrada. Jej argumenty są tak - powiedzmy bardzo eufemistycznie - nieprzekonujące, że aż ręce opadają. Otóż przejawem rasizmu ma być to, że w opowiadaniu Conrad wspomina o wyszczerzonym, spiłowanych zębach Murzynów. A przecież niektóre plemiona rzeczywiście piłowały zęby, a ich członkom zapewne nie raz zdarzyło się wykrzywić twarz w grymasie. Od Mayi Jasanoff dowiedzieliśmy się właśnie, że wzmianki o tym są przejawem rasizmu. Najlepiej więc by chyba było, by Conrad nie wspominał o spiłowanych zębach.

Jeszcze lepiej jest z seksizmem - ci, którzy czytali "Jądro ciemności" być może pamiętają, że Marlow chcąc oszczędzić bólu narzeczonej Kurtza, nie mówi jej prawdy na temat śmierci narzeczonego i twierdzi, że ostatnim słowem zmarłego było jej imię. A to już, zdaniem Jasanoff, seksizm. Rzucenie w twarz zakochanej kobiecie brutalnej prawdy o człowieku, którego kochała, a który zginął i zostawienie jej samej z kolejną raną oto postawa "równouprawnieniowa". No, ale taki mamy teraz trend, wygląda na to, że można zostać seksistą przepuszczając w drzwiach kobietę.

Wreszcie przyszedł czas na tytułowe "narodziny globalnego świata". Otóż w książce Mayi Jasanoff pojawiają się one przy okazji "Nostroma", jej argumentację można sprowadzić, w dużym uproszczeniu, do tego, że w czasie powstawania powieści Stany Zjednoczone wykazywały duże zainteresowanie Kanałem Panamskim a odzwierciedlenie tego znajduje się także u Conrada, jako że Amerykanie pomagają secesjonistom z Sulaco. Rzecz w tym, że tego rodzaju "narodzin globalnego świata" można doszukiwać się na dużo wcześniej przed Conradem by przypomnieć choćby amerykańską wojnę o niepodległość 1775-83, ustalenie porządku w Europie w Wiedniu 1815 r., czy wojnę krymską 1853-56. Każde z tych wydarzeń było przecież wydarzeniem "multinarodowym", w które zaangażowane były państwa leżące daleko od pola konfliktu, w który się włączały choć wcale ich bezpośrednio nie dotyczył. Równie dobrze można by powiedzieć, że "W pustyni i w puszczy" dotyczy "narodzin globalnego świata" bo przecież ociera się o budowę Kanału Sueskiego będącego dla Brytyjczyków tym samym co Kanał Panamski dla Amerykanów.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że Maya Jasanoff dostosowuje wymowę powieści do z góry przyjętej tezy. Nie kwestionuję istnienia w "Nostromo" elementów, na których skupia się Autorka "Josepha Conrada...", ale przecież nie bez kozery Conrad zatytułował powieść przezwiskiem głównego bohatera. Wiadomo, że każdy ma prawo do własnej interpretacji ale wydaje się, że są jakieś granice, w tym przypadku postawione przez samego Conrada, których nie powinno się ignorować.   

środa, 31 października 2018

O zadziwieniu jakie niesie seria "ABC Klasyka polska. Lektury"

Sądziłem, że w świecie książkowym nic mnie już nie zdziwi a jednak myliłem się, zresztą który to już raz. Robiąc rekonesans, w poszukiwaniu kolejnych (ewentualnych) przekładów "Jądra ciemności" Conrada trafiłem na serię ABC Klasyka polska. Lektury. Nie powiem, spośród lektur wydawanych "po taniości" z pewnością wyróżnia się ona edytorsko na plus.


Trochę się co prawda zadziwiłem, gdy wśród 23 nazwisk luminarzy polskiej literatury zobaczyłem Jerzego Pilcha a nie dostrzegłem Marii Dąbrowskiej, Jarosława Iwaszkiewicza, Zofii Nałkowskiej, Henryka Sienkiewicza a ze współczesnych, choćby Wiesława Myśliwskiego. Ale co ja tam wiem. Pewnie dzisiaj Pilch ma większe znaczenie dla klasyki literatury polskiej niż jakiś tam Sienkiewicz. Przynajmniej w oczach redaktorów Rinigier Axel Springer Polska.

Ale to jeszcze nic w zestawieniu z faktem, że wnieśli oni swoim wyborem znaczący wkład w polskie literaturoznawstwo, zaliczając do klasyki literatury polskiej... Josepha Conrada. No może gdyby to była jedna książka można by uznać to za jakieś nieszczęśliwe przeoczenie, ale dwie? bo obecność Conrada wśród klasyki polskiej została zaznaczona jego "Jądrem ciemności" oraz "Lordem Jimem". Nie ważne, że Conrad nie pisał książek w języku polskim a "Jądro ciemności" i "Lord Jim" nie są żadnymi wyjątkami w tej materii. Wystarczyłoby zresztą gdyby ktoś odpowiedzialny za wydanie serii zajrzał do książek, które wydawał a znalazłby tam nazwiska tłumaczy.

Chciało by się powiedzieć za klasykiem - "Boże, Ty to widzisz i nie grzmisz!". Tylko po co go przywołuję, skoro nie załapał się na status "klasyki polskiej". I tak właściwie czemu się temu dziwię? Eh... 

poniedziałek, 22 października 2018

Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza, Björnstjerne Björnson

Robiąc porządki w domowej bibliotece trafiłem na zbierającą od lat kurz książkę z Serii Dzieł Pisarzy Skandynawskich. Zrobiłem przy okazji bilans znajomości literatury skandynawskiej (chodzi oczywiście o literaturę par excellance a nie "wagonową") i mocno zażenowany skonstatowałem, że skończyło się na nieco ponad dziesięciu nazwiskach. Cóż za wstyd!


Książkę kojarzyłem jeszcze z lat licealnych, gdy miałem ambitny zamiar przeczytania wszystkich najwybitniejszych dzieł literatury światowej, jako nudnawą opowiastkę ale że z czasem się dojrzewa więc postanowiłem dać jeszcze jedną szansę "Dziewczęciu ze Słonecznego Wzgórza", kierując się opinią jednej z bohaterek, która przeglądając nowe książki stwierdziła, że "stare są lepsze bo ludzie odpisują ciągle wszystko ze starych książek i to coraz gorzej", a której trudno odmówić racji.

Cóż, w moim przypadku przez lata niewiele się zmieniło w odbiorze opowiadana Björnsona. Jeszcze bardziej wydaje mi się wzorcem z Sevres klasyki literatury skandynawskiej. Piękny, surowy krajobraz, prości ludzie, dramat i happy end. Wszystko to opowiedziane w niespiesznym tempie, prostym językiem podmalowanym nieco naiwną, jak na mój gust poetyką, co jest gwarancją niemożności znalezienia się dzisiaj na liście bestsellerów, tak, że byłem zaszokowany tym, że ktoś dzisiaj jeszcze odważa się na wydanie takiej "nudy". No bo cóż, nie ma ostrego seksu, brutalnych morderstw, nie mówiąc już o braku wampirów, wilkołaków czy zombie.

W sumie, jeśli "Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza" wydawało mi się przed laty tylko nudne to teraz na dodatek jest ono jeszcze anachroniczne. Nie trzeba być zaszczepionym feminizmem czy gender by zazgrzytać zębami na przedstawiony przez Björnsona model społeczny będący gwarancją szczęścia jednostki, rodziny i społeczeństwa. Jakie to proste, wystarczy, że autorytet rodzicielski (i nie tylko) opiera się w gruncie rzeczy nie na słuszności, mądrości, inteligencji, szacunku lecz respekcie dla siły pięści. W świecie Björnstjerne Björnsona kobietom przypisana jest rola służebna wobec mężczyzn, choć trzeba też dostrzec, że mają one także swoje własne poletko w męskim imperium. One "gotują różne przysmaki, a mężczyźni rozpoczynają poważną rozmowę o zbiorach, cenach i sprawach publicznych". No i jeszcze ta sekciarska religijność, w której ludzie szukają "rady tam, gdzie znaleźć ją można, to jest w słowie bożym...". Słyszane to rzeczy?! Cóż za ciemnogród w porównaniu z ozdrowieńczą mocą Facebooka, Twittera, Instagramu, czy czego tam jeszcze co akurat jest na topie. Człowiek błądzi ale ze złych ścieżek na dobrą drogę sprowadza go miłość. Eh, jakie to wszystko okazuje się nieskomplikowane.

"Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza" dzisiaj jest tak naprawdę świadectwem literackich gustów swoich czasów i pewnie bez ryzyka popełnienia większej pomyłki można uznać je za przecierające szlaki chłopomanii, która świeciła triumfy także i u nas na początku XX wieku. Prosta historia, którą nie zaszkodzi poznać, ale która też i nie zostawi większego wrażenia. 

poniedziałek, 8 października 2018

Promień, Stefan Żeromski

To chyba Stanisław Pigoń jako pierwszy zauważył, że "Promień" w gruncie rzeczy jest drugą częścią "Syzyfowych prac" (choć te w gruncie rzeczy są prequelem bo kolejność powstawania powieści była akurat odwrotna) i choć nie przepadam za jego "nabożnym" podejściem do literackich gigantów, to nie sposób zaprzeczyć, że ma rację. Tyle że Kleryków został przemianowany na Łżawiec (czytelnik dostrzeże bez trudu te same motywy zabłoconych ulic, parku, szkoły czy starych ksiąg popadających w zapomnienie) a Marcin Borowicz przeistoczył się w Jana Raduskiego i postarzał o kilkanaście lat. 


Zmieniło się też spojrzenie narratora na świat. O ile prowincjonalne klimaty Klerykowa zostały w gruncie rzeczy odmalowane zostały, w gruncie rzeczy, ciepłymi barwami, jak przystało na opowieść o dzieciństwie i młodości, na które z perspektywy czasu spogląda się z sentymentem, który zaciera to co przykre, to w odniesieniu do Łżawca, tego ciepła niewiele zostało. To ponury obraz prowincjonalnej dziury, którego nie powstydziłby się żaden naturalista, a jednak mimo wszystko, nie ulega wątpliwości, że Żeromski był przywiązany do swych stron rodzinnych, bo to nawet nie sentyment lecz miłość do nich przebija na stronach "Promienia".

"Rozum swoje, a serce swoje", tak chyba można by najkrócej określić stosunek Żeromskiego do miasta jego młodości. Zdaje sobie sprawę z jego rzeczywistej, mało pociągającej kondycji, choć pewnie nie gorszej i niespecjalnie wyróżniającej się na tle innych prowincjonalnych miast w zaborze rosyjskim, a jednocześnie zdaje się mówić - "cóż z tego, nic na to nie poradzę ale kocham to miejsce". 

Ale Kielce/Łżawiec to nie tylko miejsce, to także, a może raczej przede wszystkim małomiasteczkowe środowisko, które tłamsi i niszczy to co dobre, gdzie szlachetniejsza myśl i zamiar, owszem, przebija się jak tytułowy promień słońca, którego motyw kilkukrotnie pojawia się w powieści, a który jednak w każdej chwili może być przesłonięty chmurami, które opanowały niebo. 

To przygnębiający obraz klęski pozytywizmu a może też i romantyzmu. Jakoś w Łżawcu wszystko (albo prawie wszystko) schodzi na psy. Bohaterowie "Promienia" świadomi są wątpliwej wartości moralnej swych czynów, swoich niskich lotów - ale co robić? Lepiej zachowywać się jak świnia i żyć dostatniej, niż być uczciwym i klepać biedę.

Nie da się ukryć, że "Promień" ze swą pozytywistyczną i idealistyczną wymową lokuje się obok sztandarowych utworów Żeromskiego tego typu; "Siłaczki" (bez większego trudu da się zresztą odnaleźć aluzję do tego opowiadania) i "Ludzi bezdomnych", bo oto nagle wzbogacony idealista zamiast pędzić spokojne życie rentiera albo przepuścić odziedziczoną fortunę w kasynach i na wyścigach, postanawia zaryzykować swoją przyszłość, zrezygnować z przyjemności i nieść kaganek wiedzy i postępu pomiędzy prowincjonalną społeczność, a w dodatku nie cofa się nawet przed bardziej wymierną osobistą pomocą potrzebującym. 

W sumie, można by powiedzieć, cóż to za ckliwa bajka ale rzecz w tym, że w prawdziwym życiu bez większego trudu można odnaleźć pierwowzory "Promienia." Doktor Zygmunt Poziemski to kielecki lekarz Remigiusz Laskowski zmarły w 1895 r. (życie jego żony nie było aż tak tragiczne jak to wynika z powieści ale też zmarła przedwcześnie), właściciel i wydawca "Gazety Łżawieckiej" Olśniony to Stanisław Sienicki zmarły w 1904 r. wydawca i redaktor "Gazety Kieleckiej", a zdziwaczały antykwariusz bibliofil to Leon Możdżeński, którego księgarnia przetrwała śmierć właściciela i funkcjonowała do 1913 roku. Z ckliwością nie ma też wiele wspólnego postać doktorowej Poziemskiej i jej nieśmiałe poszukiwania męskiego wsparcia (aczkolwiek nie sfinalizowane) w czasie choroby męża. To nie matka - Polka poświęcająca się wyłącznie i bezgranicznie dla męża ale kobieta z krwi i kości, której nie wystarcza tylko rola siostry miłosierdzia u boku umierającego męża. Można by powiedzieć, występna, nieszczęśliwa miłość, daleka zapowiedź "Dziejów grzechu". 

Właśnie - nieszczęśliwa. Wolałbym żeby chociaż raz wszystko skończyło się szczęśliwie, dobro zwyciężyło, ona i on żyli długo i szczęśliwie. Ale u Żeromskiego, jak to u Żeromskiego, niestety próżno oczekiwać takiego finału. I tak pół biedy, że pozostawia zakończenie "Promienia" otwarte, że główny bohater podejmuje rzuconą mu rękawicę i nie przechodzi na ciemną stronę mocy ani też przed nią nie rejteruje, choć nie trzeba wielkiej wyobraźni by przewidzieć jak to się skończy. Co tu dużo mówić, wybitny pisarz w niezłej formie - polecam. 

niedziela, 9 września 2018

Most na rzece Kwai, Pierre Boulle

Moje pierwsze spotkanie z Pierrem Boulle, to była lektura "Planety małp" w czasach licealnych, którą wówczas, w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych zawojował mnie absolutnie, głównie za sprawą zakończenia. Nie muszę dodawać, że poszedłem za ciosem, i tak trafiłem na "Most na rzece Kwai", uważany za najwybitniejszą powieść Boulle'a. Cóż, jako nastolatek nie podzielałem tej opinii, a i film nakręcony na podstawie książki, w moich oczach niespecjalnie jej pomógł. Odbierałem ją jako wojenną "przygodówkę", której akcja rozgrywa się w egzotycznym miejscu, coś jak "Król szczurów" Jamesa Clavella, tylko bez happy endu.


Lata minęły, doświadczenia i rozumu przybyło i przy okazji kolejnej powtórki okazało się, że "Most na rzece Kwai" to niekoniecznie tylko taka sobie, męska, prosta historyjka, jakby się na pierwszy rzut oka wydawało. Dopiero teraz dotarło do mnie, że Boulle stworzył wariację na temat słynnego "Listu do syna" Kiplinga, w finale której nie wszyscy, okazują się ludźmi w Kiplingowskim rozumieniu. 

Napisał powieść o dwóch stronach tego samego medalu pozornie tylko przeciwstawiając przekonaniu o wyższości rasy brytyjskiej - "dumę rasową, mistykę władcy, lęk przed tym, że można nie być potraktowanym poważnie" bo szybko się okazuje, że brytyjski "doskonały typ snoba wojskowego" ramię w ramię współdziała z zakompleksionym i zapijaczonym japońskim oficerem, pomagając mu wykonać jego zadanie. W pysze udowodnienia wyższości Brytyjczyków staje się kolaborantem, posuwając się do podwyższenia norm pracy dla swoich żołnierzy i wysyłając do pracy chorych, i to wszystko wyłącznie z własnej inicjatywy. 

Nie jest żadnym usprawiedliwieniem, że nie był osamotniony w tym wcieleniu "swej wiedzy w dzieło, które miało dowieść wyższości nad nieprzyjacielem, na zbudowanie mostu, który miał dźwigać japońskie pociągi w triumfalnym biegu (...)". Jest żałosny i głupi w swoim przekonaniu, że Japończycy to "naród tkwiący jeszcze w powijakach, który zbyt szybko powleczono pokostem cywilizacji. Oni się niczego dogłębnie nie nauczyli. Pozostawieni samym sobie, nie mogą zrobić ani kroku naprzód. Bez nas tkwiliby jeszcze w epoce żaglowców i nie znaliby samolotów. Prawdziwe dzieci...", gdy służy im poświęcając dla ich dobra brytyjskich żołnierzy. 

Tę drugą stroną medalu ludzkiej natury reprezentuje Shears ze swoimi ludźmi, który tak jak pułkownik Nicholson wraz z oficerami (zapewne nie jest dziełem przypadków, że po każdej stronie Boulle postawił po trzech żołnierzy) "cenił ludzi, którzy umieli z góry wykryć wrażliwy punkt jakiegoś przedsięwzięcia, którzy byli dość przezorni, by się do niego przygotować, i posiadali dość wyobraźni, by móc go przemyśleć - pod warunkiem, że nie dadzą się nim zahipnotyzować". To właśnie ta ostatnia cecha, odróżnia go, czyni człowieka z wiersza Kiplinga, zwłaszcza gdy zderza się jego obawę o młodego, niedoświadczonego żołnierza, dla którego zabicia człowieka w bezpośrednim starciu może okazać się ponad siły, a pułkownikiem Nicholsonem szafującym zdrowiem (a pewnie i życiem) swoich żołnierzy. A przecież i jednemu i drugiemu, "zarówno instynkt, jak rozum kazały im skupić stopniowo całą energię, ambicję i wszystkie nadzieje tylko i wyłącznie na mości na rzece Kwai".

Boulle, inaczej niż w wojennych powieściach przygodowych przedstawia naturę działań militarnych, kładzie bowiem nacisk nie tylko na samo zadanie ale także, jeśli nie przede wszystkim na postawę człowieka. Boulle, w rozterkach jakie towarzyszą Shearsowi przed wysłaniem Joyce'a do wykonania zadania pokazuje, prawdziwą naturę człowieka, świadomość, że zabijanie, nawet wroga, nie jest czymś co jest naszą immanentną cechą. Jakby miał świadomość, do czego to może prowadzić, a co tak wstrząsająco, już jako historię z "naszego podwórka" opisał Stefan Dąmbski w swoich wspomnieniach "Egzekutor".  

poniedziałek, 27 sierpnia 2018

Rzeźnia numer pięć czyli krucjata dziecięca czyli obowiązkowy taniec ze śmiercią, Kurt Vonnegut Jr.

I znowu legł w gruzach kolejny literacki mit mojej młodości. Przyznaję, z "Rzeźnią numer pięć" nigdy się nie zachwycałem, owszem czytałem w czasach licealnych bo tak wypadało, jeśli pretendowało się do miana inteligenta (raczkującego) ale szału nie było, być może za sprawą niedojrzałości czytelnika. Ćwierć wieku z okładem minęło i czas powiedzieć "sprawdzam". Cóż szału nie ma i tym razem ale przynajmniej mam świadomość, że wówczas gdy książka się ukazało mogło być to coś za sprawą niekonwencjonalnej perspektywy. 


Vonnegut odkrył coś takiego jak dramat sprawców. Ośmielił się napisać, że naród sprawców wojny może być również ofiarą. W sumie niby nic nowego po liście biskupów polskich do biskupów niemieckich "przebaczamy i prosimy o wybaczenie", który zresztą nie spotkał się z przesadną wylewnością adresatów. tyle że tu jest to literacko przetworzone, no i ma swój wymiar bo autorem jest żołnierz amerykański o niemieckich korzeniach, co dodaje książce swoistego smaczku. Vonnegut zdaje sobie sprawę z tego, że dotyka wrażliwej kwestii ale stoi na stanowisku, że odpłata, zadanie cierpień jednym, przypadkowym ludziom nie łagodzi cierpień drugich ani nie jest dla nich żadną rekompensatą. Może się to i bilansuje w kategoriach zbiorowych ale na pewno nie w jednostkowych. 

Z pewnością zdawał sobie sprawę z tego, że trudno obdarzać empatią tych, którzy na pytanie Goebbelsa "Wollt ihr den totalen Krieg?" w zachwyceniu podrywali się z krzeseł, wyciągając rękę w hitlerowskim pozdrowieniu. Można powiedzieć, cóż chcieli wojny totalnej więc ją dostali - "zdarza się". 

I to chyba przede wszystkim język i sposób, w jakim Vonnegut mówi o dramacie (także, a może przede wszystkim tym jednostkowym), bez patosu i martyrologicznego zacięcia, to było coś zaskakującego. Patrzenie na "świętości" z dystansu, jako na coś co "zdarza się", to mówienie o dramacie w strywializowany sposób robiło wrażenie - w końcu gdy ukazała się "Rzeźnia numer pięć" nikomu do głowy nie przyszło budowanie z klocków Lego obozu koncentracyjnego. 

Współczucie dla Niemców, którzy też byli ofiarami wojny dla czytelnika, który miał jako takie pojęcie o skali strat poniesionych w II wojnie światowej mogło szokować, zwłaszcza że wbrew temu co Vonnegut pisze w "Rzeźni numer pięć", liczbie ofiar nalotu na Drezno daleko było do liczby ofiar bombardowania Hiroszimy (także Nagasaki), nie wspominając już o ofiarach i zniszczeniach Warszawy czy Stalingradu. Zresztą opis nalotu wypada jakoś niedramatycznie, już więcej jest w słynnym "Dzienniku" Klemperera ale i on też nie robi wrażenia jakiego można by oczekiwać od opisu takiej hekatomby. 

Już bardziej poruszający jest absurdalna śmierć jednostki na tle śmierci mas. Zostać rozstrzelanym za podniesienie z gruzów jakiegoś walającego się czajnika, gdy przeżyło się bombardowanie, w którym zginęło kilkadziesiąt tysięcy ludzi! Tak, to na prawdę robi wrażenie znacznie większe niż choćby bombastyczny, pretensjonalny tytuł. Porównać dorosłych, uzbrojonych żołnierzy, gotowych zabijać wroga (nawet jeśli wśród nich zdarzały się jednostki wybitnie nienadające się do wojska) do bezbronnych dzieci, których naiwność i wiarę wykorzystali bezwzględni dorośli, na to trzeba być pozbawionym umiejętności zachowania wszelkiej proporcji. Cóż bowiem miałoby oznaczać pozostawienie w domu uczestników dwudziestowiecznej "krucjaty dziecięcej"? Przyglądanie się wojnie w Europie? Zakładam, że w zamyśle Vonneguta "Rzeźnia numer pięć" miała być powieścią przede wszystkim prowokującą do dyskusji. Jeśli tak, to zgoda. Jeśli zaś miała być opisem i potępieniem niesprawiedliwości wojny, wypada chyba za jej głównym bohaterem, alter ego Vonneguta powtórzyć, cóż "zdarza się". 

niedziela, 19 sierpnia 2018

Konarmia, Izaak Babel - uwagi na marginesie

Niedawno przeglądałem siedmiotomowe (wraz z suplementem) wydanie Nowej encyklopedii powszechnej PWN z 1995 r. i trafiłem na hasło "najgłośniejsze dzieła literatury światowej". Taka lista znajdowała się też w czterotomowym wydaniu encyklopedii z 1973 r. i była dla mnie w czasach licealnych listą lektur obowiązkowych, z których wielu, przyznaję ze skruchą, do dzisiaj nie udało mi się przeczytać. Nie trudno chyba zgadnąć, że na ten "zew młodości" zareagowałem niczym stary rumak na dźwięk trąbki bojowej i przeżyłem szok. Otóż mając ostatnio fazę na literaturę rosyjską zainteresowałem się zestawieniem najgłośniejszych dzieł literatury rosyjskiej i nie gdy czyta się pozycje, które znalazły się na niej znalazły, łatwo go zrozumieć.


Żeby nie przedłużać wstępu i było wiadomo o czym mowa, poniżej przedstawiam zestawienie ale nie w kolejności chronologicznej jak w encyklopedii, lecz dla łatwiejszej orientacji w kolejności alfabetycznej autorów: 

Achmatowa, Requiem
Babel, Armia konna
Błok, Dwunastu
Brodski, Wielka elegia dla Johna Donne'a
Bułhakow, Mistrz i Małgorzata
Bunin, Wieś
Bunin, Życie Arsieniewa
Czechow, Trzy siostry
Czechow, Wiśniowy sad
Fadiejew, Klęska
Gorki, Matka
Jerofiejew, Moskwa - Pietuszki
Leonow, Złodziej
Majakowski, Dobrze
Majakowski, Łaźnia
Makarenko, Poemat pedagogiczny
Pasternak, Doktor Żywago
Paustowski, Opowieść o życiu
Polewoj, Opowieść o prawdziwym człowieku
Rasputin, Pożegnanie z Matiorą
Rybakow, Dzieci Arbatu
Simonow, Żywi i martwi
Simonow, Nikt nie rodzi się żołnierzem
Simonow, Ostatnie lato
Sołżenicyn, Jeden dzień Iwana Denisowicza
Sołżenicyn, Archipelag Gułag
Szałamow, Opowiadania kołymskie
Szołochow, Cichy Don
Szukszyn, Kalina czerwona
Tiendriakow, Sąd
Tołstoj A., Droga przez mękę
Trifonow, Czas i miejsce
Wiszniewski, Tragedia optymistyczna
Władimow, Wierny Rusłan
Wozniesienski, Parabola
Zamiatin, My

A wszystko to piszę o niedawnej lekturze "Konarmii" Izaaka Babla, która znalazła się na tej liście. Czemu zawdzięcza "głośność"? - nie dałbym głowy, że walorom literackim, których mistrzowskie opanowanie jest zachwalane przez Jana Nieśpiałowskiego, który wydanie "Konarmii" opracował. (Inna sprawa, że tak na prawdę nie poznajemy kanonicznej wersji opowiadań, dostajemy jakąś hybrydę, to co ukazało się w wydaniu czwartym zbioru, zmasakrowanym przez cenzora i samego autora, który usiłował sprostać wymogom wydawcy z przywróconymi w ok. 1/4 fragmentami wówczas usuniętymi.)

Stawiałbym przede wszystkim na tematykę i jej ujęcie. Opowiadania Babla związane są bowiem z wojną 1920 r., która przez lata "komuny" była tematem tabu w ZSRR i oczywiście także w Polsce. Już więc sama tematyka w tamtym okresie wystarczyła by zainteresować książką. Nie przeczę wiele z opowiadań robi wrażenie swoim naturalizmem, ich przeciwwagą z kolei są te przepojone żalem za ginącym światem. A wszystkie one składają się razem na odrażający obraz heroldów rewolucji niosącej ze sobą tylko śmierć i zniszczenie.

To obraz najazdu Hunów przepojonych nienawiścią do przedstawicieli innego świata, tylko dlatego, że jest inny, niezrozumiały i bogatszy, który jest niszczony tylko dlatego, że taki jest rozkaz i nie ma to nic wspólnego z konfrontacją na polu bitwy, jak równy z równym. Niszczony jest świat pobratymców Babla, nikt tu nikomu nie przynosi żadnej wolności i nikogo nie wyzwala. Śmierć i zniszczenie, to jedyne co ze sobą przynosi dzicz ze Wschodu, a to że to co za stali jest dalekie od doskonałości, nie jest żadnym usprawiedliwieniem. Postacie występujące w opowiadaniach składających się na "Konarmię" nie mając nic z bohaterów Dostojewskiego i Tołstoja, tylko narrator Lutow zachowuje się niczym kawaler Danceny pojedynkujący się z wicehrabią de Valmont.

Tyle, że w wydaniu Babla brzmi to bardzo dwuznacznie, bo humanista, czekista - wrażliwiec, który staje po stronie barbarzyńców też staje się barbarzyńcą, cóż z tego, że leje krokodyle łzy nad ofiarami mordów i pięknem świata, skoro sam przykłada rękę do jego zniszczenia. Jakie znaczenie ma to co myśli i pisze skoro sam stoi ramię w ramię z dziczą. Babel nie był strażnikiem prawdy i sumienia, kiedy zginął w 1940 r. w ramach represji, ginął nie dlatego, że przeciwstawił się komunizmowi ale dlatego, że był kochankiem żony Jeżowa ówczesnego szefa NKWD, który po prostu sprzątnął rywala, który przyprawiał mu rogi.

Bądźmy szczerzy, rosyjskie utwory, które znalazły się na liście najgłośniejszych dzieł literatury światowej z okresu ZSRR swoje miejsce, w przeważającej większości, nie zawdzięczają walorom literackim a odgórnym nakazom, które zapewniły im głośność. Z definicji w ustroju totalitarnym w oficjalnym obiegu nie mogły ukazać się dzieła, które nie byłyby podporządkowane oficjalnym, urzędowym wytycznym. Nic dziwnego, że te dzieła umarły śmiercią naturalną, jak tylko skończył się ustrój, który je promował a wiele z nich nie wytrzymało nawet tego okresu czasu. Smutne to i pewnie gdyby rzetelnie podejść to encyklopedycznej listy to zamiast blisko 40 pozycji ostałaby się może połowa, która w istocie rzeczy obrazowałyby intelektualną pustką, na którą Rosjanie zostali skazani przez prawie 80 lat.

piątek, 27 lipca 2018

Ameryka, Franz Kafka

Napisać, że główny bohater "Ameryki" to "człowiek wyobcowany, którego związki z innymi ludźmi uległy znacznemu zniszczeniu. Bohater kafkowski walczy samotnie z niezrozumianymi strukturami rządzącymi światem. Mimo buntu i starań nie jest w stanie zmienić swego położenia, a walka kończy się klęską. Uwikłania bohatera w grozę istnienia mają na tyle niejasną strukturę, że możliwa jest bardzo różna interpretacja symboliki i sekwencji wydarzeń jakim ten bohater jest poddany. Samotność jest głównym z wielkich tematów kafkowskich - bohater walczy i przegrywa zawsze sam. Strach, koszmary, rozdwojenia jaźni i kompleksy, to inne z niszczycielskich i symbolicznych elementów.  Oddają one dobrze atmosferą dzieł, w których wyobcowani i samotni bohaterowie bezustannie poszukują - jak można sądzić - bezpieczeństwa i pewności, czego nigdy nie będzie in dane doświadczyć.", to truizm ale nie da się zaprzeczyć, że mniej więcej ma on zastosowanie także do głównego bohatera pierwszej powieści Franza Kafki. 


Wstyd się przyznać, ale książka przeleżała u mnie na półce kilkanaście lat, a kupiona była jeszcze u ś. p. Andrzeja Metzgera, znanego kieleckiego antykwariusza. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że za sprawą tytułu kojarzyła mi się ze "Stroszkiem" Wernera Herzoga, a kto miałby ochotę na powtórkę z głęboko depresyjnych klimatów? Ale w końcu nadszedł czas "Ameryki", a po jego lekturze, tak jak po lekturze każdej rasowej książki, z pewnym zażenowaniem mogę powiedzieć, że żałuję, że dopiero teraz ją przeczytałem. Teraz nie miałbym alibi w postaci filmu Herzoga bo książka została wydana niedawno pod zmienionym tytułem - "Zaginiony", choć ciągle w tłumaczeniu Juliusza Kydryńskiego (w którym ukazała się po raz pierwszy w Polsce w 1967 r. jako "Ameryka"), choć tytuł wcale nie odzwierciedla treści, a już kompletnym nieporozumieniem jest teza o poszukiwaniu odkupienia przez głównego bohatera, jaką Grzegorz Janowicz wysnuwa w posłowiu do nowego wydania. 


Cytat z Wikipedii, który wcześniej przytoczyłem tylko mniej więcej oddaje istotę "Ameryki". Jeśli bowiem jest w niej samotność i niezrozumienie struktur świata, to nie da się ukryć że jest ona wynikiem, że tak powiem, rozjazdu z obu stron, zarówno głównego bohatera jak i świata. Z jednej strony Karl Rossmann odstaje daleko od normy, z drugiej strony świat powieści, nie jest też zwykłym światem w jakim żyjemy. Przechodząc na język matematyki można by powiedzieć, że mamy do czynienia z wektorami o zwrotach przeciwnych, a jeśli chodzi o kierunek to wcale nie jest takie pewne, że jest on taki sam w odniesieniu do Karla i świata, w którym się znalazł (nie wątpię, że Lacan byłby w stanie stworzyć jakiś wzór matematyczny, który by to dokładnie opisywał).

Ameryka Kafki mogłaby w zasadzie istnieć w każdym miejscu na Ziemi, wyróżniają ją bowiem tylko trzy cechy: rozmach, skala oraz odległość od domu, a to co spotyka głównego bohatera to tak na prawdę w sporej części psychodeliczny wariant przygód Pinokia z okresu jego znajomości z lisem i kotem. Dla ścisłości - Karlowi oczywiście daleko do Pinokia ale już Robinsonowi i Delamarche'owi do lisa i kota całkiem blisko, no i oczywiście pozostaje cały kontekst: dwóch cynicznych obwiesi wyzyskuje naiwnego, nieposiadającego za grosz asertywności chłopaka, który znajduje się w nowej dla siebie sytuacji. Karl, przyznaję, jest trochę irytujący, przez swoje zachowanie, bo zachowuje się dokładnie na odwrót, niż my byśmy się zachowali na jego miejscu. Oczywiście ma prawo do wolności, zwłaszcza że jego działanie nie ogranicza wolności innych, ma prawo do niedostosowania się do oczekiwań innych ale czy nie powinien liczyć się z ryzykiem konsekwencji niedostosowania się do oczekiwań innych?

Jak przystało na Kafkowskie opus imperfecum nie wiadomo, czy główny bohater poniesienie klęskę. Max Brod w posłowiu do pierwszego wydania "Ameryki" twierdził, "że ta powieść jest radośniejsza i "jaśniejsza" niż wszystko co kiedykolwiek napisał" Kafka, ale to wcale nie znaczy by była to powieść radosna i "jasna". Okazuje się w niej, że człowiek niekoniecznie jest kowalem własnego losu a raczej jest ofiarą sądów innych na jego temat, sądów w których nie działa zasada domniemania dobrej wiary. Karl już o tym wie - "nie można się bronić, jeśli druga strona nie ma dobrej woli", ale czy to znaczy, że mamy zrezygnować z własnej wolności, że zanim podejmiemy jakiś działanie najpierw powinniśmy wyobrazić sobie najgorsze konsekwencje własnego czynu i dopiero wówczas gdy dojdziemy do wniosku, że jesteśmy w stanie je zaakceptować, działać? Jak to się dzieje, że tylko ja jeden jestem osamotniony, przecież inni także są jednostkami, i to w dodatku takimi, z którymi znajduję porozumienie, jak to się dzieje, że oni akceptują otaczający ich świat? Na te pytania czytelnik musi sam sobie udzielić odpowiedzi, jak tylko otrząśnie się z Kafkowskiej atmosfery.

Co tu dużo mówić, dla miłośników dobrej książki, lektura obowiązkowa. 

sobota, 7 lipca 2018

Pamiętnik matki, Marcjanna Fornalska

Nie ma co ukrywać, "Pamiętnik matki" to książka mocno podejrzana już dzień dobry, bo to i autorka nie taka (Marcjanna Fornalska była matką "kanonizowanej" przez władze PRL-u komunistki Małgorzaty Fornalskiej, kochanki Bolesława Bieruta, zresztą sama należała do m. in. do bolszewików i KPP). Jeśli się jeszcze weźmie pod uwagę, iż pisała ją (?) mając ponad osiemdziesiąt lat i nie bardzo umiejąc pisać, a tomiszcze, które popełniła może pod względem objętości śmiało stawać w zawody z sążnistymi dziełami Bondy Katarzyny i Cherezińskiej Elżbiety, to w tych podejrzeniach czytelnik jeszcze bardziej się utwierdza. Nie bez znaczenia jest też chyba osoba redaktorki książki Olgi Kierczyńskiej, córki osławionej Melanii. Mnie, przyznam się, zastanowiła ilość wydań - doliczyłem się dziewięciu w ciągu niecałych 30 lat, co prawda nie umywa się to do "Pamiątki z Celulozy" czy "Kolumbów, rocznik 20" ale to dużo jak na książkę, która zakrawa na pierwszy rzut oka na jakiś propagandowy panegiryk. Postanowiłem więc sprawdzić o co chodzi i... 


byłem w szoku. Nie jest to co prawda wielka literatura ale nie pozostawia czytelnika obojętnym, przynajmniej w pierwszej części wspomnień obejmującą historię rodziny sięgającą ("na oko") lat dwudziestych, może trzydziestych XIX wieku po rok 1919. Jeśli ktoś był pod wrażeniem "Germinala", to zapewne będzie też pod wrażeniem "Pamiętnika matki", bo przytłacza on opisem życia będącego niekiedy na granicy biologicznego przetrwania, świata w którym oddaje się dzieci obcym ludziom, by dać im i sobie szansę przeżycia a przecież nie traktuje on o miejscach ekstremalnych tylko polskiej wsi na Lubelszczyźnie w w końcu XIX wieku. Nie da się czytać obojętnie opisu szesnastoosobowej rodziny zamieszkującej chatę z jedną izbą mieszkalną, w której dziecko zachorowało na gruźlicę, gdy doktor "powiedział, że gruźlica jest w ostatnim stadium i on nic nie może już pomóc. Wtedy zupełnie otwarcie zaczęto się przygotowywać do pogrzebu. Sąsiadki płakały wraz z matką, przestano chłopca poić różnymi ziółkami, bo to i tak już nic nie pomoże... Żył jeszcze pół roku w wilgotnej, brudnej, przepełnionej rodzeństwem chacie i skutki nie dały na siebie długo czekać. Po śmierci chłopca nic się nie zmieniło: spano na tej samej pościeli, noszono buty, odzież którą nosił chory i po krótkim czasie - może po dwóch latach - zmarło ich pięcioro. I już w tej rodzinie gruźlica pozostawała długie lata".

Fornalska opisuje świat jeśli nie pozbawiony uczuć, to przynajmniej z mocno przytępionymi uczuciami - relacje z dziećmi ograniczają się do zapewnienia i wiktu i opierunku, edukacja jest kosztowną fanaberią, która wpędza rodzinę w niedostatek i pozbawia ją siły roboczej, małżeństwo zaś jest kieratem, który dwoje nieznanych sobie wcześniej młodych ludzi musi wspólnie pchać z woli rodziców. Lipce z "Chłopów" wyglądają przy tym jak jakaś sielska kraina mlekiem i miodem płynąca. Uderza beznamiętna (w zasadzie) relacja okraszona od czasu do czasu jakąś autorefleksją ale generalnie czytelnik sam musi uporać się z tym co czyta.

"Pamiętnik matki" jest pomnikiem miłości macierzyńskiej, tak jak ją Marcjanna Fornalska rozumiała, choć dzisiaj moglibyśmy się nad tym rozumieniem zadumać bo jest to miłość szorstka, nie wyrażana słowami i ani gestami, Fornalska sama zresztą poniewczasie zdaje sobie z tego sprawę ale nie ma się ani przez chwilę wątpliwości, że dzieci są dla niej najważniejsze. Niestety pod koniec pierwszej części wspomnień obraz "Pamiętnika matki" zaczyna się psuć, a w części drugiej, podejrzenia, o których pisałem na wstępie, zaczynają powracać i przeradzać się w pewność. Coś co uznalibyśmy za dokument dający asumpt bo rozważań na różnych polach szczególnie interesujących dla krytyki feministycznej; długo by pisać o relacjach rodzice - dzieci, relacjach między małżonkami, konkubinacie, trójkątach małżeńskich (córka Marianny była kochanką Bolesława Bieruta i matką jego córki), akceptacji nierówności społecznych a na interesującym podejściu do mieszanych polsko-rosyjskich małżeństw (zaskakujące, ale wiejscy analfabeci mieli takie same zdanie w tej mierze co potomkowie szlachty, stojący od nich na drabinie społecznej nieporównanie wyżej) oraz wiary i patriotyzmu skończywszy.

Niestety, "Pamiętnik matki" staje się od okresu, w którym Marcjanna Fornalska opisuje swoje zetknięcie się z codziennością czasów rewolucji październikowej i wojny domowej w Rosji jeszcze jedną "propagitką". Nie chodzi nawet o jej członkostwo w komunistycznych partiach, w sumie zważywszy na jej biografię nie specjalnie można się dziwić, że dała się złapać na lep komunistycznej propagandy ale na język jakim się posługuje i ewidentne zafałszowania. Jasne, że dzisiaj można się uśmiechnąć, gdy czyta się jej wyznania w rodzaju "Ja tylko wierzyłam w partię i rewolucję tak, że w każdej chwili byłam gotowa na wszelkie ofiary. Uszyłam woreczek z grubego płótna, włożyłam w niego moją legitymację partyjną, nosiłam ją w zanadrzu, przypiętą agrafką do koszuli i z nią byłam szczęśliwa i na wszystko gotowa (...)" albo "Ciężko było. Mój umysł i pióro zbyt słabe, aby to wszystko opisać. Ale co było najcięższe, to to, że towarzysz Lenin, wódz i nauczyciel proletariatu, był chory; za wielka była jego praca, siły się wyczerpały. I nad narodem zawisł smutek jak ciemna chmura". Ale jeśli weźmie się pod uwagę, że pisze to matka, której troje dzieci zabili w Rosji komuniści, a czwarte ledwo się wywinęło od śmierci w gułagu to już nie robi się śmiesznie lecz smutno i czytelnik czyta te "wyznania" z zażenowaniem i litością nad ponad osiemdziesięcioletnią staruszką, której wetknięto te słowa jako jej własne.

Z Marcjanny Fornalskiej zrobiono działaczkę komunistyczną ale gdy czyta się jej wspomnienia widać, że w gruncie rzeczy nie miała pojęcia w czym uczestniczy, jej działalność ogranicza się do czynności - jakby to powiedzieli prawnicy - materialno-technicznych, coś przynieść, coś zanieść, coś przechować. Nie za bardzo ma pojęcie o co w tym chodzi i tak naprawdę angażuje się w to nie dlatego, że chce wyzwolić proletariat z kajdan niewoli lecz dlatego, że proszą ją o to jej dzieci. Robi to, o co poprosi ją syn albo córka, jak każda matka. Tak jest też z jej przynależnością partyjną, skoro córka, w którą patrzy jak w obraz, bo osiągnęła to co dla niej samej było nieosiągalne, zapisuje się do partii, to to musi być dobre. Nie da się jednak ukryć, że to na konto Marcjanny Fornalskiej a nie jakiegoś ghostwritera idą wszystkie, zgodne z "nakazem chwili" wynurzenia, które sprawiły, że jej książka dzisiaj skazana jest na zapomnienie. 

sobota, 30 czerwca 2018

Braterstwo albo śmierć. Zabijanie Mickiewicza w Kole Sprawy Bożej, Krzysztof Rutkowski

A mogło być tak pięknie.... ale cóż, Krzysztofowi Rutkowskiemu udało się "zakatować" temat, który wydawał się być samograjem bo przecież związki wieszcza narodowego z guru, jakim był dla niektórych Andrzej Towiański to temat z sensacyjnym posmakiem, dalekim od suchej, kilku zdaniowej notki w podręczniku do języka polskiego. Przynależność do sekty, której przewodził rejent sądu ziemskiego w Wilnie, scysja ze Słowackim, wiernopoddańczy adres do cara, a na dodatek sprawy damsko-męskie odstające od normy nawet w naszych liberalnych, w sprawach seksu, czasach - to wszystko bardzo nie pasuje do pomnikowego wizerunku Mickiewicza a tym samym budzi zaciekawienie, jak to tam było naprawdę.


Co w takim razie jest nie tak w książce Rutkowskiego? - niestety prawie wszystko. Przede wszystkim nie jest to książka dla początkujących lecz dla "siedzących w temacie". Autor zakłada, że czytelnik posiada już quantum wiedzy na temat podejmowany w "Braterstwie..." i to quantum naprawdę spore bo wrzuca go w środek piekiełka polskiej emigracji popowstaniowej bez większych wyjaśnień, kto i skąd się tam wziął a jego lakoniczność w tym względzie dotyczy, niestety, także kluczowych postaci książki.

W lekturze, paradoksalnie, nie pomaga też i erudycja Autora, który imponuje znajomością źródeł i obficie je cytuje. Rzecz w tym, że sążniste cytaty są po prostu męczące, przede wszystkim z powodu specyficznego dla towiańszczyzny stylu widocznego choćby w kuriozalnych "wytycznych" Mistrza Towiańskiego dla Brata Adama - "Gotowość do dzieła kapłana nowego przybytku, na obudzeniu życia ducha zależy. Jego liczba pięć. - Cztery żywota odbył. - Piąty ma odbyć. - Pobudę Jego do takiego w części jęku dla Pana, jaki sam masz. Jest wypróżniony, niech pobudza ducha do służby. - Otwórz mu losy jego przeszłe. Niech rozczula się i modli przymusem, póki nie zbierze się na siły ducha. - Cięgiem przedsiębierze, a nie wykonywa, nad wszystkim cierpi - cierpi nad niedostatkami, spuszcza się na miłosierdzie Boskie, ale pobudek z siebie nie daje. Dosyć wypróżnienia w przyszłym żywocie, dziś trzeba, aby duch był działalnym. Cierpiał naprzód na niewypróżnienie, potem na niedziałalność ducha. Niech uczy się z własnych pism, a zobaczy duchem, co jemu nie dostaje. Mało dziś jemu być Joanną d'Arc, trzeba życie ducha wydobyć. Zna niedostatek - chce wydobywać - ale pracy nie przykładanie jest w miedzianym życiu - jest czysty, próżny, wierzący." A to tylko niewielka próbka, która wcale nie jest szczytem "koszmarnego wojskowo-mistyczno-kancelaryjnego stylu" Towiańskiego.

Zresztą styl pisarstwa samego Autora "Braterstwa..." pozostawia wiele do życzenia, pisze bowiem mało przyjaźnie, puszczając oko do czytelnika i bawiąc się językiem towiańszczyzny (co jest w większych dawkach prawie tam samo niestrawne jak język Towiańskiego i jego akolitów) na zmianę z wywodami w stylu Deridy i Lacana plotąc całkiem serio o schizofrenii, znaczeniu języka i pisma, tak jakby literaci połowy XIX wieku byli prekursorami ponowoczesnej (?) krytyki literackiej, "odlatując" przy tym nie gorzej niż sam Towiański, nie pomaga też bardzo swobodne traktowanie chronologii wydarzeń.

Mam wrażenie, że Krzysztofa Rutkowskiego poniosły emocje, czemu w sumie się nie dziwię bo opisuje przecież arcyciekawy "epizod w dziejach dewiacji polskiej myśli". Niestety to emocjonalne zaangażowanie przysłoniło mu jasny ogląd rzeczywistości. Znając bowiem fakty wysnuwa dziwaczne twierdzenie o "zabijaniu" Mickiewicza przez członków Koła Sprawy Bożej, w jakiś zaskakujący sposób na podstawie prawdziwych przesłanek wysnuwa błędny wniosek, choć właściwie ma się wrażenie, że przesłanki nie mają tu nic do rzeczy, bo teza jest z góry założona i już. To, że to Mickiewicz "zabijał" przez lata innych nie ma znaczenia a przecież sytuacja wieszcza przypomina sytuację consigliere, który został decyzją capo di tutti capi odsunięty przez dotychczasowych podwładnych od władzy. Jakoś trudno wykrzesać w sobie współczucie dla takiej "ofiary", prawda?

Mnie Krzysztof Rutkowski zupełnie nie przekonał. Trzymając się konwencji podtytułu książki, powiedziałbym, że to było nie tyle zabijanie ale raczej samobójstwo Brata Adama. Towiański co najwyżej może być oskarżony o przyczynienie się do tego samobójstwa a i to wątpliwe, bo skąd pewność że Mickiewicz nie jechałbym na jałowym biegu (jeśli chodzi o twórczość poetycką) i bez przynależności do sekty, zwłaszcza że przecież tworzył w Paryżu, tyle że była to twórczość innego rodzaju, pozostająca w cieniu jego poezji.

Widać wyraźnie, że Krzysztof Rutkowski nie przepada za litewskim hreczkosiejem i pewnie słusznie, bo niezależnie do tego, czy idee Towiańskiego podobają się czy nie, to co do oceny praktycznego funkcjonowania sekty, którą kierował nie ma wątpliwości. Mechanizmy jej działania były wręcz podręcznikowe, stosowane wobec ludzi, którzy znajdowali się w trudnej sytuacji wynikającej z emigracji i z wszystkich pochodnych wobec niej problemów: wyobcowania, poczucia klęski, tęsknoty za domem, bezradności, trudności ekonomicznych, problemów osobistych etc, etc., etc. A tu nagle znajduje się ktoś, kto sprawia wrażenie, że ich rozumie, pokazuje drogę, oferuje braterstwo i wspólnotę twierdząc, że ich cierpienie nie pójdzie na marne, ma sens i prowadzi do zwycięstwa byle by tylko mu uwierzyli, bo doznał objawienia. Czy można się temu oprzeć? Oczywiście, że tak ale kilkadziesiąt osób dało się złapać na ten lep, zresztą część za sprawą Mickiewicza.

Mickiewicz uwierzył ale od tego jeszcze daleko do zostania ofiarą. Kiedy Krzysztof Rutkowski usiłuje go jako takiego przedstawić, to jakby zapomina, że mamy do czynienia z dorosłym, intelektualnie sprawnym człowiekiem, który jeszcze niedawno sam poddawał tresurze innych członków sekty a nie trzeba było wielkiej przenikliwości by rozgryźć Towiańskiego. Przedstawienie więc Mickiewicza jako ofiary Towiańskiego jest moim zdaniem dużym uproszczeniem a Krzysztof Rutkowski w swojej książce udowadnia nie tyle, że w Kole Sprawy Bożej zabijano Mickiewicza, ile to, że można zabić ciekawy temat. 

sobota, 23 czerwca 2018

Kordzik, Anatolij Rybakow

Nie da się ukryć, że lata komunizmu to do literatury (podobnie zresztą, jak i dla innych dziedzin kultury) czas stracony. Oczywiście, każda epoka ma swoje i prawa i swój styl różnie odbierany przez następne pokolenia ale literatura powstała w trybie, że tak powiem, nakazowo-rozdzielczym, próbę czasu zniosła wyjątkowo źle i swój żywot zakończyła u nas w 1989 roku.


Dzisiaj bestsellery prozy radzieckiej a i nasze rodzime, ówczesne wytwory nie mają co liczyć na drugi żywot. Ideologiczna skaza stała się dla nich piętnem skazującym na zapomnienie. Co najwyżej są traktowane jako dokumenty epoki albo coś, do czego czytelnicy urodzeni w czasach sprzed wynalezienia ipodów sięgają z sentymentu, jako do reliktów swojego dzieciństwa albo młodości. Przyznaję, nie jestem wolny od tej słabości i dałem się jej ponieść w przypadku "Kordzika" Anatolija Rybakowa, książki która obok "Samotnego białego żagla" oraz "Timura i jego drużyny" należała do najpopularniejszych młodzieżowych powieści rosyjskich, oczywiście nie tyle za sprawą literackich walorów, co wpisania na listę szkolnych lektur.

Dzisiaj "Kordzik" nie miałby u młodocianych czytelników żadnych szans, nie chodzi nawet o dawkę propagandy (a ta jest potężna). Wiedza (nawet "skrzywiona"), którą posiadał uczeń w czasach "komuny" sprawiała, że to co dla dzisiejszego ucznia podstawówki jest czarną magią dla niego było oczywistością. Rewolucja październikowa, wojna domowa (jest nawet wzmianka, że "Polacy zajęli Kijów"), biali vs. czerwoni, pionierzy, komsomolcy. Tego nikt uczniowi, powiedzmy, szóstej klasy nie musiał wyjaśniać, to wiedziało się samo przez się. Oczywiście była to wiedza zakłamana ale była, to po pierwsze.

Po drugie, o ile zdarzają się książki, gdzie spokojnie da się przymknąć oko na widoczną w nich indoktrynację i które to bez problemu można by z nich usunąć dając im tym samym jeszcze jedną szansę, to niestety "Kordzik" do nich nie należy. W gruncie rzeczy propaganda przyćmiewa, poza początkowymi rozdziałami, wątek przygodowo-sensacyjny, co sprawia że tak naprawdę, to powieść nie tyle o rozszyfrowaniu tajemnicy jaką w sobie kryje stary marynarski kordzik, ile książka o perypetiach dzieci, którym się marzy wstąpienie w szeregi Komsomołu. Jest tu wszystko; peany na cześć komunizmu włącznie z fragmentem przemówienia Lenina wygłoszonym na III Zjeździe Komsomołu, publiczny lincz na chłopcu w stylu, jaki był praktykowany na partyjnych konwentykielach, przeciwstawienie pionierów - skautom (nie trzeba dodawać, którzy są dobrzy, a którzy źli), że o odsądzeniu burżuazji od czci i wiary nie wspomnę. W sumie, można powiedzieć, że bohaterowie powieści Rybakowa dobrze by się rozumieli z Pawlikiem Morozowem.

Nie ratują książki nawet zaskakujące smaczki, przedstawione oczywiście w "jedynie słusznym" świetle, takie jak; wzmianki o ruchach powstańczych Machno i Antonowa, racjonowaniu żywności w Moskwie, głodzie na Powołżu i "bezprizornych". Nie pomagają także autobiograficzne wątki dotyczące Katajewa i jego rodziny; przedstawione w epizodzie w Rewsku (w rzeczywistości miejscowość to Snowśk), gdzie mieszkali dziadkowie pisarza i opisach Arbatu gdzie mieszkał on sam, które stanowią zdecydowanie najlepsze fragmenty powieści.

I pomyśleć, że "Kordzik" doczekał się ekranizacji (w 1954 i 1973 roku) i ciągu dalszego w postaci dwóch kolejnych powieści, co było chyba jakąś manią Rybakowa, bo jeszcze dwukrotnie w stosunku do innych swoich bestsellerów korzystał z takiej możliwości odcinania kuponów od ich popularności, ale jak to mawiali starożytni, pro captu lectoris habent sua fate libelli. 

poniedziałek, 18 czerwca 2018

Frankenstein, Mary Wollstonecraft Shelley

Współczesnego czytelnika powieść Mary Wollstonecraft Shelley w pierwszej chwili może trochę śmieszyć, trochę irytować. Lepiej też nie zakładać, że będziemy mieli do czynienia z żelazną logiką i konsekwencją fabuły. Po prostu trzeba wziąć dużą poprawkę na fakt, że książka ma już 200 lat i pisana jest w dobie romantyzmu, co oznacza, że zachowania jej bohaterów znacząco odstają od tego, czego dzisiaj od nich byśmy oczekiwali. 


Zarówno Robert Walton, jak i Wiktor Frankenstein, te dwie bliźniacze dusze, teraz już by się nie "wybronili", zwłaszcza tytułowy bohater z jego krokodylimi łzami i jeremiadami. W sumie dziwna sprawa, bo przecież gender jest w natarciu, a oczekuje się od mężczyzny by zachowywał się jak facet a nie baba (swoją drogą, cóż to za przeżytek!), tymczasem Frankenstein ucieka od odpowiedzialności za własne czyny roztaczając przed czytelnikami zasłonę dymną, która jednak zupełnie dzisiaj zawodzi i wywiera efekt odwrotny od zamierzonego. 

To nie jest żaden Prometeusz, jak chciała Wollstonecraft Shelley, to uczeń czarnoksiężnika, który wyzwolił moce, nad którymi nie potrafił zapanować i który nie miał pojęcia o konsekwencjach swoich działań. Nawet nie próbował nad tymi mocami zapanować, uciekając od odpowiedzialności przestraszony efektem swoich czynów. Odpowiedzialność za niego ponoszą inni. Tak kończy się zabawa człowieka w Pana Boga. W sumie nic nowego, już przecież starożytni Grecy znali grzech hybris. Tu już się kończy śmieszność powieści i irytacja czytelnika. Przechodzi się na grunt zaskakująco aktualny i jak najbardziej poważny. To już nie jest tylko powieść grozy "z myszką" ale książka dająca asumpt do refleksji nad ludzkim pożądaniem władzy nad życiem i śmiercią a wizja współczesnego Wiktora Frankensteina i jego tworu nie jest już jakąś totalną abstrakcją. 

Czasy się zmieniły i zmieniło się postrzeganie świata. Dzisiaj jasne jest dla każdego, że jedyną "winą" tworu Frankensteina jest jego odstręczająca powierzchowność (którą zawdzięczał swemu twórcy) i pragnienie bycia kochanym. To sprawia, że paradoksalnie budzi, może nie tyle sympatię, o co byłoby trudno, ale jakiś rodzaj zrozumienia (co nie znaczy usprawiedliwienia) większy niż w stosunku do Wiktora. Cóż bowiem jest złego w pragnieniu bliskości z drugim człowiekiem? Jego czyny są tylko konsekwencją działań i zaniechań Wiktora, przez którego został porzucony i pozostawiony samemu sobie. Morderstwa są krzykiem rozpaczy, bo nie widzi innej drogi dla osiągnięcia celu jak tylko przemoc, nie przewidział jednak, że trafił na wyjątkowo nieempatycznego przeciwnika. Trzeba wziąć też poprawkę, iż jest "moralnym samoukiem", nie ma przecież przewodnika, nauczyciela, mentora a jego edukacja opiera się na "podglądactwie", nie ma więc podstaw do tego by oczekiwać od niego przestrzegania reguł obowiązujących w społeczeństwie. Czy zresztą społeczeństwo wyrzucając kogoś poza nawias, ma prawo oczekiwać by ten ktoś stosował się do reguł rządzących tym społeczeństwem? 

Można powiedzieć, utrzymując się w tak modnej dzisiaj konwencji, że "Frankenstein" jest powieścią o stosunku do "Innego", odrzuconego tylko z powodu swojej powierzchowności, która przecież nie była od niego zależna. Poczucie niesprawiedliwości sytuacji, w jakiej się znalazł z nie swojej przecież winy wydaje się oczywiste. Ale to chyba jednak nie taka prosta sprawa. Tak jak "Inny" ma prawo do "wolności do" i "wolności od" tak analogiczne prawa przysługują pozostałym członkom społeczności, w ramach której chce funkcjonować. Trudno sensownie uzasadnić wyższość prawa jednostki nad prawem zbiorowości, na którą składają się przecież jednostki. Nie uzasadnia tego nawet imperatyw kategoryczny Kanta, tak wydawałoby się, głęboko humanistyczna reguła. To kwestia takiej lub innej umowy społecznej, tak różnej jak różne są społeczeństwa.

Wychodzi więc na to, że jeśli dłużej się nad tym zastanowić, to tym bardziej czytelnik upewnia się w przekonaniu, że powieść, którą 200 lat temu popełniła młodziutka panienka nie jest tylko naiwną ramotką, nie wiedzieć czemu zaliczaną do kanonu literatury światowej. Polecam!  

czwartek, 17 maja 2018

"Syzyfowe prace" odkodowane

Na tekst "Syzyfowe prace jako biofikcja o dojrzewaniu do męskości" natknąłem się przypadkiem, szukając informacji na temat wariantów powieści, która jak wiadomo, do wydania z 1919 r., poddawana była przez pisarza zmianom ze względu na cenzurę. Co tu dużo mówić, Filip Mazurkiewicz wreszcie otworzył mi oczy, bo do tej pory do głowy mi nie przyszło by odczytywać książkę Żeromskiego podpierając się kategorią męskości hegemonicznej w ujęciu Stevena Garlicka oraz logosem logocentryzmu w rozumieniu Claire Colebrook, wg której (gdyby ktoś nie wiedział) "logocentryzm jest (...) fallogocentryzmem przez figurę ojca, który zapładnia i staje się czystą formą urzeczywistnienia dominacji metafizyki". I już wszytko jasne. 


Co prawda, do tej pory wtłaczano nam w szkołach do głów, jakieś banały o powieści, której tematem jest postawa dzieci i młodzieży wobec rusyfikacji, a zdarzało się też, że i jako o powieści o dorastaniu ale to takie płytkie w zestawieniu z odkryciem, że Żeromski napisał "powieść o dojrzewaniu do męskości, a jej tytuł sugeruje, że wysiłek zmierzający do zbudowania tak zwanej męskości hegemonicznej w warunkach historycznych końca XIX wieku był wysiłkiem syzyfowym, to właśnie w zwielokrotnieniu liczby mnogiej: były to rozproszone i powtarzane od nowa prace, prace niezdolne do osiągnięcia swego spełnionego apogeum".

Gdyby ktoś miał co do tego jeszcze jakieś wątpliwości, to nie wątpię, że skapituluje pod wpływem niezwykle przekonującej argumentacji Autora, który na przykład dekoduje schronienie się Borowicza w altanie jako oddawanie się męskim fantazmatom by następnie "niejako na nowo się narodzić już jako mężczyzna. Imaginarium, które ma pod ręką, wprost odsyła do męskości hegemonicznej (...)", a w recytowanym przez Zygiera fragmencie "Reduty Ordona" widzi m. in. "metafizyczną fallogocentryczną hegemonię". Sam nie wiem czemu tego wcześniej nie dostrzegłem, przecież nie jest żadną wiedzą tajemną, że "męskość bohaterska w polskim wydaniu jest (...) - inaczej niż dzieje się to na ogół - tragicznym rewersem męskości hegemonicznej. Fallus i logos fallogocentryzmu ulegają tu rozdzieleniu, suwerenny i hegemoniczny logos bowiem znajduje się gdzie indziej, w obcym metafizycznym i politycznym centrum - w Petersburgu. W miejsce fallogocentrycznej hegemonii pojawia się zmarginalizowany fallus i zdecentrowany fallus pozbawiony logosu, który wybiera samobójcze bohaterstwo nie w imię własnej hegemonii, która jest nieosiągalna, lecz przeciw hegemonii obcej." 

Przecież to jasne, że Borowicz "z radością posługuje się obcym logosem, internalizując go całkowicie i łącząc z własną fallicznością, którą rozumiemy już jako prawo do szczątkowej, ale jednak, kontroli i władzy na innymi (mężczyznami). Obcy logos scala się ze swojskim fallusem, aby zwyciężać w grze o peryferyjną hegemonię symulującą jedynie udział w tym, co centralne, w tym, co udziela się jako metafizyczne centrum"

Ciekawa jest także postać Biruty, choć może nie aż tak jak Marcina, bo cóż w sumie może być ciekawego w "kobiecie-mieszańcu", która "jest czystą wcieloną aporią, swoistym nierozstrzygalnikiem", obiektem miłości głównego bohatera. I tu słówko polemiki z Autorem, to przecież nie żaden "obiekt miłości" tylko przedmiot fallogocentrycznej hegemonii, który wybiera ucieczkę "nie w imię własnej hegemonii, która jest nieosiągalna, lecz przeciw hegemonii obcej", hegemonii Wielkiego Innego, którego spotyka przy źródle. 

Tylko co to za źródło? - przyznaję, że dotychczas w swojej ignorancji rozumiałem je hydrologicznie, że tak powiem, jako "samoczynny wypływ wody podziemnej na powierzchnię Ziemi" ale to okazało się za proste. Nie wykluczone, że to źródło "zakazanej miłości, skrywanej lub wybuchającej nienawiści, niewyobrażalnego połączenia dwóch przeciwieństw, dwóch wykluczających się żywiołów". Ale pewności co do tego nie ma. Skoro Żeromski pisząc "Syzyfowe prace" nie był "jeszcze gotowy na aporetyczne rozwiązania, tym bardziej dziewiętnastowieczna męskość pogrążona w różnorakim i zawsze niewesołym przeżywaniu swej zachwianej bohaterskiej antyhegemonii nie może przyjąć takiego rozwiązania i dlatego miłość Borewicza do Biruty nie może się spełnić, ponieważ jest - w Nietzscheańskim sensie tego słowa - niewczesna". Taaa... 

Sądziłem, że monopol na krytycznoliterackie kurioza mają "Teksty Drugie" ale wyrosła im już silna konkurencja jak widać. Z całością tekstu Filipa Mazurkiewicza można się zapoznać w sieci w Autobiografii. Literaturze. Kulturze. Mediach 1 (06) 2016. Życzę miłej lektury i zdrowia. 

wtorek, 15 maja 2018

Katarynka, Bolesław Prus

Co prawda, jestem zdania, że w gruncie rzeczy literatura zaczyna się i kończy na klasyce, ale też nie każda ramotka, autorstwa nawet wybitnego pisarza, zasługuje na miano klasyki, a nawet jeśli kiedyś cieszyła się takim statusem, to czas sprawił, że należałoby zastanowić się, czy nie pora już przewartościować tę ocenę. I tak też jest z "Katarynką" - dla jasności Prus jest dla mnie jednym z najwybitniejszych jeśli nie najwybitniejszym polskim pisarzem ever, ale za lekką przesadę uważam wciskanie jego nowelki do głów piątoklasistom (przyznaję, sięgnąłem po nowelę tylko ze względu na fakt, że syn będzie ją "przerabiał" w szkole).  


Może jeszcze te dzieci, które mieszkają w Warszawie wykrzeszą z siebie trochę zainteresowania bo ciągle można się przespacerować ulicą Miodową, Senatorską i po placu Krasińskich (choć tym ostatnim nie bardzo - ze względu na ciągnący się remont). Co prawda po sklepie Jakuba Pika nie pozostał nawet ślad ale już o większym szczęściu mogły mówić budynki w których mieściły się zakłady fotograficzne Jana Mieczkowskiego, nie mówiąc już o klasztorze Kapucynów a bardziej zainteresowani na Starych Powązkach mogą odnaleźć grobowiec Prusa ze słynnym napisem "Serce serc" (we wstępie Marii Knothe, który kojarzy mi się z objaśnieniami Andrzeja Walickiego do "Rewizora" Gogola, do wydania PIW-u z 1982 r. przeczytałem ze zdziwieniem, że grobowiec pisarza zbudowany jest z czarnego marmuru, podczas gdy nawet bez specjalnej wiedzy w zakresie mineralogii widać, że to najprawdopodobniej piaskowiec, zresztą tekst Marii Knothe zwłaszcza jej objaśnienia humoru Prusa ). Ale to co może zadziałać na dzieci z Warszawy - na te spoza niej oczywiście już nie działa. 

Chciałoby się zapytać - o co chodzi? - przecież "Katarynka" to taka "Lalka" w pigułce albo jej daleka zapowiedź - bo to mamy pana Tomasza sybarytę, warszawską kamienica, samotną matkę z córką, epizod z lalką nawet ten sam rodzaj dowcipu - stopniowanie rewerencji stróża Kazimierza w stosunku do pana Tomasza to a rebours stopniowanie wezwania powozu Wokulskiego po przyjęciu u hrabiny w Wielką Niedzielę. Ale cóż, po prawie 140 latach widać, że podanie tego w skondensowanej formie w stosunku do nieletniego odbiorcy sprawdza się "tak sobie".  

Rzuca się w oczy językowy archaizm (zupełnie zresztą zrozumiały) i zupełny rozjazd z obecną językową poprawnością polityczną, który w odniesieniu do osób niepełnosprawnych robi złe wrażenie. Ale zdecydowałem się napisać ten post w cale nie z tych powodów. Otóż sprowokowała mnie odpowiedź wspomnianej już wcześniej Marii Knothe odpowiedź na pytanie, dlaczego pan Tomasz nie lubił katarynek? Odpowiedź opierająca się zresztą na zawartej w nowelce odpowiedzi głównego bohatera, który twierdził, że "muzyka (...) stanowi najsubtelniejsze ciało ducha, w katarynce zaś duch ten przeradza się w funkcją machiny i narzędzie rozboju. Bo kataryniarze są po prostu rabusie! Zresztą - dodawał - katarynka rozdrażnia mnie, a ja mam tylko jedno życie, którego nie wypada trwonić na słuchanie obrzydliwej muzyki."

Wyjaśnienie jest więc oczywiste skoro podsuwa je sam autor i w sam raz na miarę dziatwy szkolnej, bo nie wymaga od niej specjalnego "czaszkowania". Ale jeśli się chwilę zastanowić to można nabrać podejrzeń, czy czasami ta oczywista odpowiedź nie stanowi zasłony dymnej i czy niechęć do katarynek tego starszego pana nie jest przejawem jakiegoś kompleksu z młodości. Pan Tomasz bowiem nie zawsze bym dobrotliwym starszym panem - kiedy czyta się o jego schadzkach, to można podejrzewać go o promiskuityzm. Co prawda u macho to nie wada ale jednak, jakby nie było, jest to mało sympatyczny rys jeśli się pomyśli o uczuciach jego ofiar (które raczej nie pochodziły z wyższych sfer), a jego późniejsze starokawalerstwo być może jest przejawem mizoginii.

Nie ulega też wątpliwości, że pan Tomasz to self-made man. Sam musiał utorować sobie drogę. Nikt mu niczego nie dał - sam wynajmuje mieszkanie i sam je urządza. Ani widu, ani słychu o rodzinie, rodzinnym majątku, rodzinnych pamiątkach, etc. etc. Gdzie artefakty z rodzinnego dworku albo rodzinnej kamienicy. Nic, kompletnie nic. On to wszystko nabył za własne, przez samego siebie zarobione pieniądze wydobywając się z finansowej mizerii. Może więc ta niechęć do katarynek, tej namiastki muzyki przeznaczonej dla plebsu przypomina mu to o czym chciał zapomnieć. Własne pochodzenie? Nie dam głowy, czy Bolesław Prus na takie przypuszczenia nie przewraca się w grobie, choć mam nadzieję, że ze swoim poczuciem humoru prędzej uśmiechnąłby się z wyrozumiałością.    

niedziela, 22 kwietnia 2018

Murzyn z załogi "Narcyza", Joseph Conrad

Wiadomo, że książki książki Conrada nie są jednowymiarowe i oprócz dosłownej warstwy jest w nich drugie dno i "Murzyn z załogi "Narcyza"" nie jest tu wyjątkiem. Wróciłem do niego po latach i nie dziwię się, że dzisiaj popada w zapomnienie, w niczym bowiem nie przypomina lekkostrawnych bestsellerów z cyklu "co tydzień nowy hit książkowy" czytanych z zapartym tchem. Twórczość Conrada ma to do siebie, że, łagodnie mówiąc, nie trzyma w napięciu i zapewne spora część czytelników podpisałaby się pod opinią inżyniera Mamonia "proszę pana, to jest tak: nuda... Nic się nie dzieje, proszę pana. Nic. Tak, proszę pana... Dialogi niedobre... Bardzo niedobre dialogi są. W ogóle brak akcji jest. Nic się nie dzieje" odnosząc je do "Murzyna z załogi "Narcyza"", bo nawet gdy się coś w nim dzieje, to jakoś tak jakby nic się nie działo.


I mówiąc szczerze niespecjalnie byłbym tym zdziwiony, bo kto dzisiaj ma czas wgłębiać się jakieś stuletnie ramotki, żeby zrozumieć o co w tym chodzi. Może "Murzyn z załogi "Narcyza"" i jest arcydziełem ale gdzie mu tam do kolejnego tomu sagi i Lipowie Katarzyny Puzyńskiej czy czego tam jeszcze, co aktualnie króluje na blogaskach.

W sumie, niby wszystko jest w "Murzynie..." jest jasne; rejs powrotny do domu, przeciwności losu, śmierć jednego z członków załogi, szczęśliwy powrót pozostałych a w tym wszystkim tkwi marynarski etos. A jednak czuje się, że to nie o morską przygodę a na pewni nie tylko. Czerwona lampka zapala się już przy wstępie - "Do moich czytelników w Ameryce", który sprawia wrażenie jakby Conrad pisał o rzeczach, których był świadkiem. Tymczasem nic z tego, owszem Conrad służył na "Narcyzie" ale historia, którą przedstawia nie została, oględnie mówiąc, opisana z kronikarską dokładnością. W "Murzynie..." co najwyżej jest to swobodnie przetworzona historia, która wydarzyła się naprawdę, którą Conrad znał wyłącznie ze słyszenia.

Dwa są kluczowe momenty dla zrozumienia "Murzyna z załogi "Narcyza"", pierwszy to scena, w której stary wilk morski czyta ówczesny bestseller (i w której Conrad przy okazji "przejechał się" po autorze "Ostatnich dni Pompei") i drugi, to perora, w której ląd (niektórzy twierdzą, że chodzi tylko o Anglię) zostaje porównany do statku.

W pierwszym, prosty człowiek morza wydany jest na pastwę uczuć, z którymi w życiu nad którymi w swoim codziennym życiu w ogóle się nie zastanawia i które budzą w nim poczucie winy i niższości - "Jakież myśli budzą jego wygładzone i tak dziwnie nieszczere zdania w prostych umysłach dużych dzieci, co zaludniają owe mroczne, wędrowne zakątki ziemi? Jakie znaczenie mogą ich surowe, niedoświadczone dusze znajdować w wytwornym werbalizmie kart jego książki? Jaką podnietę - jakie zapomnienie - jakieś ukojenie? Tajemnica! Czyżby to była fascynacja rzeczy niezrozumiałych? Urok niemożliwości? Czy te osoby żyjące poza nawiasem życia wzruszają się tymi opowieściami jako niepojętym objawieniem błyskotliwego świata, który istnieje poza granicami hańby i plugawości, brudu i głodu, nędzy i rozpusty, co zewsząd zbiegają na brzeg nieskalanego oceanu i są jedyną rzeczą, jaką ci dożywotni więźniowie morza wiedzą o życiu i dostrzegają na dookolnym lądzie? Tajemnica!".

W drugim - "ciemny ląd leżał samotnie wpośród wód niby potężny okręt wygwieżdżony czujnymi światłami - okręt niosący brzemię milionów istnień, ładowny śmieciem i klejnotami, stalą i złotem. Piętrzył się ogromny i silny, strzegący bezcennych tradycji i niewymownych cierpień, mieszczący w sobie pełne chwały wspomnienia i nikczemną niepamięć, haniebną cnotliwość i wspaniałe występki. Wielki to okręt!".

Wygląda więc na to, że dla Conrada każdy człowiek na swój sposób jest marynarzem, a prozaiczne i twarde cechy tego zawodu stoją ponad współczuciem. Solidna praca i poczucie obowiązku, tak pospolite wygrywają z czymś, co wydawałoby się, zbudowane jest z lepszego kruszcu, a co okazało się "mocną, skuteczną i szacowną więzią sentymentalnego kłamstwa", którą wyzwolił tytułowy bohater "Murzyna z załogi "Narcyza""

niedziela, 15 kwietnia 2018

Pozytonowy detektyw, Isaac Asimov

"Pozytonowego detektywa" Isaaca Asimova traktuje się jak kryminał, którego akcja toczy się w anturażu science fiction. Nic w tym dziwnego, bo to pierwsze co się nasuwa w trakcie lektury i tym samym sprowadza tę powieść do rangi literatury rozrywkowej, jak wszystkie zresztą książki tego gatunku. A że na dodatek jest jeszcze świetnie napisana, z wartką i niebanalną akcją więc nie wychodzi się poza tą formułę bo czego chcieć więcej? Ale "Pozytonowy detektyw" to jednak coś więcej niż klituś bajduś dla starych koni, którzy ciągle nie wyrośli ze sentymentu do lektury z lat licealnych. 


Owszem, wizja przyszłości Ziemi i ludzkości, w której "w imię (...) wydajności i oszczędności ludność Ziemi wyrzekła się wielu dawnych przyzwyczajeń: przestrzeni, życia prywatnego a poniekąd i wolnej woli" w "Pozytonowym detektywie" jest ciekawa ale to przecież tylko takie bla, bla, bla, ani lepsze, ani gorsze od wielu innych powieści traktujących o przyszłości gatunku ludzkiego. To co w powieści Asimova jest naprawdę interesujące, to zagadnienia społeczne będące obecnie bardzo trendy, chodzi mianowicie o stosunek do Innego oraz feminizm (a raczej antyfeminizm). Ten pierwszy rozgrywany jest na dwóch polach; stosunku do ludzi zamieszkujących na innych planetach w powieści nazywanych Przestrzeńcami i stosunku do... robotów.

Tak, tak to nie pomyłka. Niechęć do obcych jest jasno deklarowana "mamy poczucie niższości wobec Przestrzeńców, chcemy wynagrodzić to sobie poczuciem wyższości wobec kogoś innego i wścieka nas, że nie czujemy się wyżsi od robotów", ale to nie tylko kompleksy lecz także wprost zdiagnozowany strach, który "przed nieznanym jest zawsze ogromny". Oczywiście dzisiaj jojczenie na temat "my - Inny" to politycznie poprawny samograj ale blisko 70 lat temu to było coś, w dodatku nadanie statusu Innego robotowi zakrawało na kuriozum i nawet dzisiaj wydaje się to pomysłem bardzo ekscentrycznym. Kiedy się zważy na jego absurdalność, można pomyśleć, że Asimov "pogrywa" sobie z czytelnikiem bo jak może komuś przyjść do głowy myśl by postawić robota i człowieka na tym samym poziomie. Maszynę, choćby nawet najdoskonalszą i istotę ludzką. Tego się przecież nie da obronić - ale po lekturze "Pozytonowego detektywa" można mieć już pewne wątpliwości.

Co zrobił Asimov? Otóż rozpatruje relację maszyna - człowiek, nie w odniesieniu do tego co dla nas oczywiste i co przekreśla z góry znak równości, a więc życia i pierwiastka duchowego lecz inteligencji. Gdy powiada, że "różnica między człowiekiem a robotem (...) nie jest może tak ważna jak między inteligencją a jej brakiem" i czytelnik zaakceptuje tę tezę, to widzi się, że to już całkiem inna para kaloszy. Trzeba naprawdę uważać by nie zacząć grać w grę, którą zaproponował Asimov i której poddał się jego główny bohater Elijah Baley, z wszystkimi jej minusami. Z tego nie będzie nic dobrego, owszem na pierwszy rzut oka wygląda to nieszkodliwie, owszem widać doraźne korzyści ale w warstwie imponderabiliów już niekoniecznie, bo co maszyna, nawet najdoskonalsza może mieć w tej sferze do zaproponowania człowiekowi? Chyba nie slogan, "dla dobra ludzkości trzeba się godzić z krzywdą jednostki", który w realnym świecie kosztował życie milionów, a który jest kwintesencją działań tytułowego bohatera.

Drugi ciekawy wątek socjologiczny, który jest aktualnie modny a został poruszony przez Asimova, to pozycja kobiet w świecie przyszłości. Asimov, mam wrażenie, traktuje tę kwestię z dużym przymrużeniem oka, co udziela się także czytelnikowi, przenosząc do powieści obserwacje z lat pięćdziesiątych XX wieku, a które okazują się ponad czasowe, tak jak pogaduszki pań w damskiej toalecie będącej w powieści forum wymiany plotek, czy odkrycie, że "kobieca torebka (...) to jedyna rzecz, jaka od czasów średniowiecza opiera się wszelkim technicznym udoskonaleniom" czy męską konstatację wyjaśniającą naturę pań - wiadomo "Kobiety to kobiety" zrozumiałą tylko dla mężczyzn i nie będącą dla nich przykładem logicznego błędu!